Jeszcze 2 minuty czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
Zwijanie świata

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

Że też nikt na to wcześniej nie wpadł. Co z koniem? Co się stało z koniem ze sławnej sceny na turyńskiej via Carlo Alberto? O Nietzschem, który roku Pańskiego 1889 rzucił się na szyję okładanego batem konia, pamiętamy wszyscy. O tym, że chwilę później oszalał i ostatecznie zamilkł. O koniu nie pamięta nikt. Ten koń właśnie, ten sam (no bo jaki inny?) pojawia się w pierwszym kadrze. Ledwie idzie, ciągnie za sobą powóz z wyraźnym trudem. Wiatr niebotyczny, porywisty i groźny. Przenika, przepala wszystko i wszystkich. Liście wylatują w górę jak race świetlne. Nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej.

Bela Tarr buduje w „Koniu turyńskim” osobliwy świat. Dokładniej: mikroświat, w którym – jak w porządnym modelu być powinno –  jest wszystko, tyle że w pomniejszonej skali. Zagubione w dolinie gospodarstwo. Ojciec z siwą patriarchalną brodą i niewładną prawą ręką, jego spolegliwa córka i koń, który cierpliwie czeka w stajni. Dom zbudowany jest z kamiennych ciosów, przypomina nieco paleolityczną jaskinię.
Na codzienny świat składa się kilka elementów. Te same, nużące rytuały: ubieranie, rozbieranie, rozpalanie ognia, chodzenie po wodę. Dwa gorące ziemniaki na obiad. Kieliszek palinki. I cowieczorny spektakl jednego aktora: niewidzący wzrok wpatrzony intensywnie w prostokąt okna. Nieme oczekiwanie. Te sceny, w których nic się nie dzieje, rozgrywają się w archetypicznej scenografii czterech żywiołów: ziemia, ogień, woda, powietrze.

Powietrza jest najwięcej, wiatr wieje nieustannie, wdziera się wszędzie, nie pozwala myśleć o niczym innym. Odmierza ciągnące się jałowo, puste godziny. Niespodziewany gość z sąsiedztwa nawiedzonym głosem rozprawia o dokonującym się za oknem dziele zniszczenia. Z elokwencją wioskowego proroka przekonuje, że wiatr roznosi wszystko na swojej drodze, właśnie zniszczył miasto. Obsesyjna muzyka podkreśla jeszcze ten stan beznadziejnego ubywania. Dźwięki organów, zawieszone na ostinatowych figurach wiolonczeli i kontrabasów, brzmią jak żałobna, płaczliwa katarynka. Jak pokrzywiony, kulawy marsz żałobny.

Z tego świata nie da się uciec. Ojciec z córką (o koniu nie zapominają) nawet próbują, ale zaraz wracają do portu przeznaczenia. Jakieś dotrumienne trwanie się tu odbywa. Jakiś zanik, wygasanie, anihilacja, powolne ciemnienie malowideł. Najpierw wysycha studnia, później ginie ogień i gaśnie lampa naftowa. Korniki, jakby przeczuwając co nadchodzi, już dawno przestały wiercić drewno. Zbliża się koniec. Surowe ziemniaki na obiad. Ciemno. Wiatr niespodziewanie ustaje, cisza jest tak cicha, że sprawia ból.

„Skąd te ciemności, tato?” – pyta córka. „Co tu się dzieje?” – „Nie rozumiem”. To są też nasze pytania, nasze rozumienie i nasze nierozumienie opowiedzianej w filmie historii. Na pierwszy rzut oka fabuła jest jawnym odwróceniem biblijnego aktu stworzenia. Sześć dni stwarzania świata zamienia się tutaj w sześć dni jego schyłku, powolnego znikania. Jakby świat się wyczerpał, a nieznany bliżej Stwórca z niejasnych powodów (znudził się nami? przeraził skalą naszych niegodziwości?) zapragnął wreszcie zwinąć interes i wrócić do siebie. Powierzchownie rzecz biorąc, wygląda to tak, jak gdyby na inicjalną opowieść z Genesis nałożył Tarr raster Apokalipsy.

Reżyser wzbrania się jednak przed naiwnymi komentarzami, wedle których „Koń turyński” to rzecz o końcu świata. Słusznie i niesłusznie. Niesłusznie, bo z całą pewnością jest to rzecz o końcu
j a k i e g o ś  świata (no bo o czym?). Pojedynczego świata. Tarr sprowadza egzystencję do najprostszych elementów: dach nad głową, jedzenie, woda, ogień, zwierzę do pomocy. Jest okno, przez które możemy sobie spoglądać w puste niebo i czekać na Godota, który nie przyjdzie. Tyle. Taki jest naprawdę stan naszego posiadania. Więcej nie mamy nic, choćbyśmy się otoczyli setkami ekranów komputerowych i okablowali po sam sufit. Nie uciekniemy przed grozą nagiej egzystencji. Zawsze jakiś kornik przestanie chrobotać, a światło w końcu zgaśnie. A w miejscu jasnej ramy okiennej pojawi się czarny dół śmierci. Na tę chorobę kultura nie wynalazła i nie wynajdzie żadnego analgetyku. Stoimy przed tym dołem tak samo nadzy, tak samo przerażeni, tak samo pełni wątpliwości, tak samo głupi, jak nasi bracia epoki kamiennej. W tej materii postęp się nie odbywa.

A słusznie, bo z pewnością nie jest to film o Apokalipsie naszego świata. A w każdym razie o apokalipsie z potocznych (również filmowych) wyobrażeń. Matrycą wyobraźniową takiego myślenia jest, jak wiadomo, fajerwerkowy scenariusz końca, opisany przez świętego Jana w jego widzeniu z Patmos. U Tarra zupełnie odwrotnie: żadnych trąb, wybuchów, żadnych popisów hippicznych. Czterej jeźdźcy nie snują się po drodze, jest za to uwiązany w stajni umęczony koń, który odmawia jedzenia i picia. Który zginie, jak i wszystko wokół. Nie ma budzącego grozę spektaklu. Jest zwyczajnie, normalnie, tylko od czasu do czasu czegoś ubywa. A my nie mamy przekonującej narracji, która umiałaby skleić to ciemne doświadczenie, w jakąś dającą nadzieję całość. Jeśli jest to apokalipsa, to w znaczeniu, do którego nawiązuje grecki źródłosłów: apokálypsis znaczy – odsłonięcie.

„Koń turyński” nie jest więc prostym midraszem do księgi Rodzaju i Apokalipsy. To raczej ciemna glossa do pewnego fragmentu „Radosnej wiedzy”. Do pewnego obrazu, wyrzuconego przez Nietzschego w porywie natchnionego proroctwa: „Dokąd my zdążamy? Dokądkolwiek, byle dalej od wszelkich słońc? Czy ten ruch nie jest ustawicznym upadkiem? W tył, na bok, w przód, na wszystkie strony? Czy jest jeszcze coś takiego jak góra i dół? Czy nie błąkamy się niczym po nieskończonej nicości? Czy wokół nie zieje pusta przestrzeń? Czy nie zrobiło się zimniej? Czy nie nadchodzi wciąż noc i noc? Czy nie trzeba przed południem zapalać latarni? Czy nie słychać już wrzawy grabarzy, którzy pogrzebali Boga? Czy nie czuć już woni boskiego rozkładu? – wszak i bogowie ulegają rozkładowi! Bóg umarł! Bóg pozostaje umarły! I my go uśmierciliśmy” (przeł. M. Łukasiewicz).

„Wciąż noc i noc”. Ten impresywny obraz czegoś istotnego w nas dotyka, coś realnego w nas odpomina. Coś, o czym chcielibyśmy histerycznie zapomnieć. Po to zdaje się był ten koń. Jako fabularne spoiwo i jako ciemny znak do przemyślenia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.