Subkulturowe wyspiarstwo
„Yangon Calling”

Subkulturowe wyspiarstwo

Rozmowa z Carstenem Piefke i Alexandrem Dluzakiem

Punk w Birmie to mała wyspa, kulturowa oaza spokoju dla grupki młodych ludzi, którzy zmęczeni systemem, w którym się wychowali, podnoszą wysoko głowy i krzyczą, że mają dość

Jeszcze 2 minuty czytania

URSZULA PAPAJAK: Dokument o punkach w Birmie kręciliście bez zezwolenia. Nie baliście się?

ALEXANDER DLUZAK: Do Birmy pojechaliśmy jako turyści, dzięki temu nie wzbudzaliśmy większych podejrzeń. Zdawaliśmy sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji, dobrze przecież wiemy, co grozi dziennikarzom w krajach, w których nie są mile widziani. Staraliśmy się pracować rozsądnie. Sceny na ulicy filmowaliśmy zazwyczaj z ukrytej kamery, stąd kiepska jakość obrazu. Czasem musieliśmy ryzykować. Większość ujęć pochodzi z pomieszczeń zamkniętych. Tylko tam wszyscy czuliśmy się na tyle bezpieczni, by otwarcie poruszać najtrudniejsze tematy.

CARSTEN PIEFKE: Muszę przyznać, że często się bałem – wydawało mi się, że jesteśmy obserwowani, że ktoś za nami zbyt długo idzie na ulicy, że ktoś na mnie dziwnie spojrzał. Później sam wyjazd z kraju był dość traumatyczny wieźliśmy ze sobą masę nagrań, zdjęć... Myślę, że obaj odetchnęliśmy głęboko, kiedy wsiedliśmy już do samolotu.

Alexander Dluzak

Dziennikarz, reporter, dokumentalista. Z kamerą i megafonem pojawia się w miejscach, w których dziennikarze nie są mile widziani. Jego materiały z Białorusi, Chin, Kambodży, Tajlandii czy Japonii obiegły już cały świat. http://dluzak.de/

Jak to się stało, że do Birmy, kraju przez lata izolowanego od świata zewnętrznego, dotarł punk?
CP: To dość długa, ale chyba jedna z naszych ulubionych historii. W skrócie brzmi ona mniej więcej tak: „Pewnego dnia młody Birmańczyk, Ko Nyan, przechadzając się po ulicach Rangunu, za budynkiem brytyjskiej ambasady znalazł angielski magazyn muzyczny. Jego uwagę przykuł artykuł o Sex Pistols. Samego tekstu nie zrozumiał, ale zdjęcia zupełnie zawróciły mu w głowie. Zafascynował go styl zespołu, ubiór i fryzury muzyków, ich sposób bycia”.

Carsten Piefke

Jest montażystą i dokumentalistą. Mieszka w Berlinie, pracuje w Kolonii, Hamburgu i Berlinie. Przed „Yangoon Calling”  zajmował się produkcją filmu „Dragon Style”.

W tamtych czasach, a mówimy tu o latach 90., jedynymi osobami, które miały w Birmie jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym byli marynarze. Ko Nyan poprosił jednego z nich, by z następnej podróży przywiózł ze sobą więcej muzycznych magazynów i nagrań. Później wraz z grupą przyjaciół krok po kroku stworzył punk w birmańskim wydaniu. I w ten sposób subkultura, która w Wielkiej Brytanii narodziła się w latach 70., zaistniała na innym kontynencie, w zupełnie innych warunkach, ale w takiej samej postaci.

Dzisiaj Ko prowadzi swój własny sklep centrum birmańskiego punku. To tutaj można kupić glany, płyty i koszulki, czy zapytać o najbliższe koncerty. W samym Rangunie działa kilka zespołów, scena cały czas jest jeszcze bardzo skromna, ale to dodaje jej tylko punkowego uroku.

W jaki sposób na nową subkulturę reagują Birmańczycy?
CP: Na ulicy większość ludzi patrzy na chłopaków jak na dziwolągów, ale w jakimś sensie o to właśnie chodzi. Starsze panie, gdy mijają ich na ulicy, często pukają się w czoło, ale jest w tym też duża doza serdeczności, być może nawet zrozumienia. 

A jak na to wszystko reagują ich rodzice? Wiem, że większość widzów bardzo wzruszyły wywiady z mamą Scuma, jednego z młodych punków.

AD: Tak, jego mama nas również wiele razy wzruszyła do łez. Mówiąc szczerze, przez te sześć tygodni była też trochę i naszą mamą. (śmiech)

 CP: Myślę, że akurat konflikty pokoleń przebiegają wszędzie bardzo podobnie, niezależnie od szerokości geograficznej. Rodzice zawsze będą chcieli dla swoich dzieci jak najlepiej, a w przypadku mamy Scuma, to „najlepiej” jest szczególnie rozmyte.

Scum był jej oczkiem w głowie, w szkole był prymusem, zawsze bardzo jej pomagał. W pewnym momencie się złamał, zaczęły się tatuaże, nowe fryzury, dziwne zachowanie, potem kolejne eksperymenty z narkotykami. Tak jak większość Birmańczyków mama Scuma wyznaje buddyzm. „Fuck the system”, które syn powtarza na każdym kroku, czy jego tradycyjne „zobaczymy się w piekle” na do widzenia, nie do końca zgadza się z jej sposobem patrzenia na świat.

Czym więc birmański punk różni się od subkultury, którą my znamy z naszej szerokości geograficznej?
CP: Punk w Birmie to swego rodzaju mała wyspa, kulturowa oaza spokoju dla grupki młodych ludzi, którzy zmęczeni systemem, w jakim się wychowali, podnoszą wysoko głowy i krzyczą, że mają dość. Ryzykują przy tym znacznie więcej niż my, kiedy byliśmy nastoletnimi punkami. Warto o takich subkulturowych wyspach opowiadać, bo one często uwidoczniają wielowymiarowość sztucznie ujednoliconego społeczeństwa. To na takich wyspach można się dowiedzieć najwięcej o samym kraju.

„Yangon Calling”

Carsten Piefke oraz Alexander Dluzak, twórcy filmu dokumentalnego „Yangon Calling”, przez sześć tygodni towarzyszyli członkom birmańskich zespołów punkowych, ich rodzinom i znajomym. Efekty swojej pracy zaprezentowali na przedpremierowym pokazie 60-minutowego filmu dokumentalnego w berlińskim kinie Zinema. Pod koniec marca 

„Yangon Calling” zadebiutował w niemieckiej stacji telewizyjnej ZDF. Teraz nieco dłuższa wersja czeka na swoją festiwalową premierę.

Czego zatem dowiedzieliście się o Birmie dzięki birmańskiemu punkowi?

CP: Bardzo wiele. W jakimś sensie, i zabrzmi to być może dziwnie, bo rozmawiamy tu o punku, ale dawno już nie miałem styczności z tak melancholijnymi artystami. Członkowie zespołu mają po 20, 30 lat. Od dziecka żyją pod rządami junty wojskowej. Jeśli zapytać ich o ostatnie zmiany demokratyczne w Birmie (o których zresztą, jak o przyjściu zbawiciela, mówi się ostatnio w mediach), to uśmiechną się tylko z goryczą. Oni nie widzą dla siebie żadnej przyszłości. Podkreślają, że nawet jeśli sytuacja polityczna się zmieni, zmarnowanych lat nikt już im nie wróci.

AD: Scum ma dziś 30 lat, studiował anglistykę, był najlepszy na roku, teraz dorabia sprzedając nielegalną loterię na ulicy. To on w filmie pokazuje nam swój wielki tatuaż „Hatred” i tłumaczy, że oznacza on nienawiść do systemu. Ten chłopak nie wierzy w nowy rząd, który tworzą ludzie z poprzedniego układu. On twierdzi, że to tylko nowa łatka, a rzeczywista sytuacja birmańskiego społeczeństwa i tak się nie zmieni. Jego rezygnacja to nie jest zwykły młodzieńczy wybryk, o którym będzie z rozrzewnieniem myślał za kilkanaście lat. To jest świadoma decyzja delektowania się teraźniejszością, niezależnie od konsekwencji.

 CP: Scum wie, o czym mówi, sam przesiedział swoje w birmańskim więzieniu, gdzie średnia przeżycia to pięć lat. On odsiedział sześć. Scum jest twardy, nie poddał się, ale teraz ciężko jest mu pogodzić się z tym, że za kratami spędził sześć lat swojego młodego życia. 

Po pokazie waszego filmu, wielu widzów zastanawiało się, czy nie należałoby więcej czasu poświęcić samej sytuacji politycznej. Wy unikacie polityki, koncentrujecie się raczej na wywiadach. Dlaczego?

AD: To prawda. Wspominamy tylko o Szafranowej Rewolucji, bo o tych wydarzeniach opowiadali nam sami członkowie zespołu. Pogrom pokojowo protestujących mnichów był dla nich ogromnym szokiem.

CP: Doszliśmy do wniosku, że sytuacja tych chłopaków mówi sama za siebie. Jeśli 30-letni, wykształcony mężczyzna nie może znaleźć pracy, pranie zawsze robi u mamy, jada od święta… Jeśli na koncertach, często obserwowanych przez wojskowych, wykrzykuje, że nienawidzi władzy, tej samej władzy, która innego artystę Zarganara, jeszcze parę lat temu wsadziła za kratki na kilkadziesiąt lat tylko dlatego, że opowiadał ludziom dowcipy… Wydawało nam się, że nie ma sensu tego komentować.