„Iron Sky”, reż.  Timo Vuorensola

„Iron Sky”, reż. Timo Vuorensola

Piotr Mirski

Plastikowy – to dobre określenie dla tego filmu. Groteskowi, przerysowani i wciąż niebezpieczni SS-mani, którzy zaludniali produkcje klasy Z, w „Iron Sky” trafiają na półkę sklepu z zabawkami

Jeszcze 2 minuty czytania

Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom. Szczególnie na niebie, bo właśnie tam w 1945 roku wyemigrowali naziści. Azyl odnaleźli w miejscu, gdzie swoje pierwsze kroki stawiali wcześniej członkowie Pink Floyd i Transformersy – po ciemnej stronie Księżyca. Zbudowali bazę w kształcie swastyki, dozbroili się i wychowali nowe pokolenie, które żyje w przekonaniu, że „Dyktator” Charlesa Chaplina trwa tylko dziesięć minut i jest apoteozą tytułowego bohatera. Co się odwlecze, to nie uciecze – kosmiczni naziści pamiętają, że w gwiezdnej próżni czeka na nich glob do podbicia.

Są scenariusze, o których nie śniło się nawet takim królom filmowego śmiecia jak Ed Wood i Roger Corman. Dlatego „Iron Sky”, obraz pochodzącego z Finlandii Timo Vuorensoli, na długo przed premierą stał się internetowym memem. Leżący u jego podstaw absurdalny pomysł, wydaje się destylatem wszystkich niepoważnych, zwariowanych i szokujących rzeczy, jakie kiedykolwiek wymyślono na temat nazistów.

„Iron Sky”, reż. Timo Vuorensola.
Finlandia 2012, w kinach od 27 kwietnia 2012 
Hitler i jego świta są pupilkami twórców, którzy działają gdzieś między undergroundem, a dolnymi rejonami popkultury. „Nocny portier” Liliany Cavani i „Salo, czyli 120 dni Sodomy” Piera Paolo Pasoliniego, przetwarzając wojenne wspomnienia w perwersyjne fantazmaty, posłużyły za punkt wyjścia dla produkcji nazi exploitation, opowiadających o aryjskich dominach i libertynach z SS. Tezy o okultystycznym podłożu Trzeciej Rzeszy i Towarzystwu Thule pozwoliły Mike'owi Mignoli i Guillermo del Toro, autorom komiksowego i filmowego „Hellboya”, snuć pop-postmodernistyczne teorie spiskowe, a Xavier Gens i Tommy Wirkola, reżyserzy horrorów „Frontière(s)” i „Dead Snow”, dla większego efektu poprzebierali swoich kanibali i żywe trupy w niemieckie mundury. Totalitarna estetyka jest też od lat wykorzystywana jako straszak przez twórców muzyki ekstremalnej, m.in. black metalu i różnych odmian industrialu. Nazizm stał się wygodną figurą Zła – z jednej strony absolutnego, a z drugiej kiczowatego, bo naburmuszonego Wagnerem i Speerem.

Wśród kampu, fetyszy i prowokacji można odnaleźć udane próby podjęcia dialogu z tragedią II wojny światowej. Reżyser, performer i zawodowy obrazoburca Christoph Schlingensief w prześmiewczych produkcjach typu „100 lat Adolfa Hitlera” lub „Terror 2000”, konfrontował niemiecką widownię z szaleństwem dziadków, ojców i wciąż zaczytanych w „Mein Kampf” braci. Stężona dawka gwałtu, przemocy i swastyk miała być szczepionką, która wreszcie uodporni ich na nazistowskie dziedzictwo. Quentin Tarantino postanowił natomiast wyważyć drzwi, które wszyscy mozolnie otwierali: zamiast analizować przyczyny upadku Europy, kazał tytułowym bohaterom „Bękartów wojny” najzwyczajniej w świecie zastrzelić Führera. Ten film, ta scena, były w jakimś sensie momentem przełomowym. Znakiem, że nic nie jest już prawdziwe i wszystko jest dozwolone.

I oto właśnie na afiszu pojawia się „Iron Sky”, które mogło zaoferować ostateczne rozwiązane kwestii nazizmu w popkulturze, kolorową swastykę do kożucha smutnych historyków. Dostajemy jednak komedyjkę science-fiction, coś pomiędzy serialem „Allo Allo!”, a „Kosmicznymi jajami” Mela Brooksa, tyle, że słabsze, fatalnie nakręcone i prawie w ogóle nie śmieszne. Większość humoru sytuacyjnego wydaje się być wzięta z „podręcznika sucharów dla opornych”: spotkanie z czarnymi ziomalami, spotkanie ze skinheadami, wizyta w kinie, gdzie okazuje się, że „Dyktator” trwa ponad dwie godziny i wcale nie sławi Hitlera. Można znaleźć tu również próbki satyry politycznej. Twórcy podszczypują USA za Irak, ropę naftową i wojnę z terroryzmem, a w finale, kiedy srebrny glob okazuje się zasobny w pokłady superpaliwa, dochodzi do walki w pokoju obrad ONZ. Głowy państw rozdzierające na sobie garnitury i zmieniające dyplomację na prawo pięści, to obraz tak populistyczny, że aż zęby bolą. 

Wyobraźni twórcom starczyło wyłącznie na überkmapowy punkt wyjścia, reszta to jego niskoprocentowe popłuczyny. Afroamerykanin zmieniony przez następcę doktora Mengele w białego Aryjczyka? Coś podobnego przydarzyło się już Michaelowi Jacksonowi. Powstrzymywanie ręki, która sama rwie się do hitlerowskiego pozdrowienia? Doktor Strangelove by się uśmiał. Kosmiczny krążownik o nazwie Götterdämmerung, działający najlepiej, kiedy podłączy się go do iPada? Więcej ironicznych odniesień do współczesności można znaleźć na YouTube, gdzie wciąż królują przeróbki wiadomej sceny z „Upadku” Olivera Hirschbiegela. A wszystko jest tutaj polukrowane naprawdę słabymi efektami specjalnymi. W pewnych okolicznościach – wiadomo, suwaki na kostiumach japońskich potworów z lat 50. są obecnie synonimem kultu – byłoby to zaletą, ale Vuorensola, zamiast postawić na estetykę DIY, wybiera niskobudżetowe CGI. To nie kpina z amerykańskiej epiki, tylko jej nieudolne przedrzeźnianie. Na drugim planie tej żenady błąka się Udo Kier, twarz dawnego kina klasy B i aktor, który grał Hitlera u  Schlingensiefa. Służący tu wyłącznie za maskotkę, bierną i wyraźnie pozostającą myślami w jakiejś odległej i lepiej opłacanej galaktyce.

Autorami soundtracku do „Iron Sky” są muzycy z Laibach, co pozwalało spodziewać się po tym filmie znacznie więcej. Industrialna grupa ze Słowenii przez długie lata rozliczała się z totalitaryzmem, aranżowała popowe piosenki jako hitlerowskie hymny, przebrana w wojskowe mundury wykrzykiwała ze sceny niepoprawne politycznie hasła. Nie była to zwykła parodia, tylko subwersja poprzez bycie bardziej nazistowskim niż sami naziści, co wyjaśniał Slavoj Žižek w dokumencie „Predictions of Fire”. Chociaż Laibach w późniejszych latach odszedł nieco od militarnej estetyki wczesnych płyt, to na ścieżce dźwiękowej do „Iron Sky” wraca w dawne rejony. Tym razem zamiast niebezpiecznego flirtu z fanatyzmem, słyszymy wesołe szlagiery, ironicznie komentujące fabułę, a zamiast zgrzytów i wojskowych rytmów – hollywoodzki patos podbity elektroniką, dość gładką i plastikową.

Plastikowa – to dobre określenie dla tej muzyki i tego filmu. Groteskowi, przerysowani i wciąż niebezpieczni SS-mani, którzy zaludniali produkcje klasy Z, komiksy lub klasyczne albumy Laibach, w „Iron Sky” trafiają na półkę sklepu z zabawkami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.