Resident Good.  W Warszawie
Pomnik Bohaterów Getta w Warszawie / fot. Dennis Jarvis, Flickr CC

Resident Good.
W Warszawie

Eliza Szybowicz

Orbitowski i Ostachowicz, autorzy wydanych ostatnio powieściowych horrorów o Warszawie, świetnie wyczuwają współczesne konteksty historii. Nie zamierzają jednak wykorzystywać tej umiejętności w celach krytycznych

Jeszcze 5 minut czytania

Miasto nieujarzmione, które legło w gruzach za sprawą jednego okupanta i pozwoliło się odbudować drugiemu, ale zachowało honor, wciąż jest narodowym symbolem. Odpowiednio spreparowana historyczna specyfika Warszawy zastępuje nam inne lokalne specyfiki. Popkulturowa pamięć zbiorowa dużo na tym traci. Zmieniają się konwencje i kontekst polityczny, a podstawowe schematy podlegają niewielkim modyfikacjom, na przykład rozciąga się je na okres powojenny. Inne opowieści są jak wąskie, miejscami zanikające strumyczki przy wielkiej, leniwej rzece. Takim wzbierającym, ale wciąż problematycznym nurtem popkultury jest temat żydowski, z powodu słabej prawomocności często dodatkowo uzasadniany, choćby melodramatyzmem („Listy miłości” Nurowskiej) czy antykomunizmem („Różyczka” Kidawy-Błońskiego).

Autor, który sięga po warszawski kod, nawet jeśli czyni to z zamiarem odnowicielskim albo polemicznym, godzi się na wynikające z tego wyboru ograniczenia. Przynajmniej od płyty „Powstanie warszawskie” Lao Che wiadomo, że odświeżony język, świadomość intertekstualna, estetyczna heterogeniczność bardzo dobrze służą umacnianiu symbolicznej hegemonii. Aby ją naruszyć, trzeba czegoś więcej. Trzeba oczywiście chcieć, a także zdawać sobie sprawę, że pisząc o historii, tak naprawdę pisze się o współczesności, zajmuje pozycję wobec aktualnych dyskursów i układów sił. Łukasz Orbitowski i Igor Ostachowicz, autorzy wydanych ostatnio powieściowych horrorów o Warszawie, świetnie wyczuwają kontekst. Nie zamierzają jednak wykorzystywać tej umiejętności w celach krytycznych.

Widmo plebejusza

„Widma” Orbitowskiego opierają się na pomyśle, który idealnie nadaje się na okładkowe hasło. Powstanie warszawskie nie wybucha – za sprawą tajemniczego nieznajomego o nadnaturalnej proweniencji stolica i jej mieszkańcy doczekują końca okupacji bez ruiny i masakry, która tak się podoba Rymkiewiczowi. Ocalenie okazuje się jednak pozorne.

Łukasz Orbitowski „Widma”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 620 stron, w księgarniach
od marca 2012
Niezburzona Warszawa pod rządami komunistów staje się miastem brzydkim, zapijaczonym i okrutnym, przeludnionym i zagraconym, klaustrofobicznym i nieskończonym jednocześnie. A przede wszystkim megaplebejskim. Zalali je przesiedleńcy ze Wschodu i chłoporobotnicy, którzy pracują w podwarszawskiej Nowej Hucie. Przybysze nie tylko zachowali odrębność kulturową (istnieją np. ulice łemkowskie), ale i zainfekowali nią metropolię.

Władza niewiele może na to zaradzić – stare budynki odnawiane są w nowocześniejszej formie, skuwa się ozdoby z fasad, ale centrum i tak jest tłoczne i zaśmiecone dobytkiem przytarganym przez ludność napływową. Meble, które nie chcą mieścić się wewnątrz, wystawia się na dachy. Kuchnie są wspólne, a kible zasrane. Pośpiesznie budowane na obrzeżach blokowiska przypominają raczej slumsy niż nowoczesne osiedla. Mieszkańcy trzymają w nich świnie, „niejeden szcza do wiadra i wylewa za okno, niejeden tęskni za siennikiem i chętnie wsadziłby krowę do przedpokoju”. Większość opisów miasta skupia się na jego apokaliptycznym, socjalistyczno-wiejskim kolektywizmie.

Kiedy w 1955 roku historia zaczyna wracać do właściwego koryta, fałszywa Warszawa stopniowo się rozpada. Ocaleni przez niewybuch powstania ludzie stają się gnijącymi żywymi trupami, a marionetkowa bierutowska władza pryska. Miasto znajduje się niejako poza czasem, dziczeje jak sfory przebiegających je psów. Wybucha wojna domowa. Warszawiacy grupują się w barbarzyńskie plemiona, by koczować na ruinach. Kobiety zajmują się warzeniem jadła przy ogniskach, a mężczyźni, zwłaszcza ci z robotniczej milicji – rabunkami, gwałtami i mordowaniem. Na latarniach wiszą zdrajcy, a pod nimi dzieci bawią się w wojnę. Pije się jeszcze więcej wódy.

Dzikość to u Orbitowskiego konsekwencja, a może ujawniona przez kryzys władzy prawdziwa natura amorficznej plebejskości. Również konwencja horroru o żywych trupach nakłada się na obraz prymitywnego chaosu. Mylny bieg wydarzeń, który doprowadził do powstania zdeklasowanej metropolii, zostaje najdosłowniej przedstawiony jako koszmar, upiorna rzeczywistość o niejasnym statusie, podlegająca permanentnej (bio)degradacji.

Powstać, żeby konsumować

Na tym tle Krzyś Baczyński, jeden z głównych bohaterów, najpierw wiedzie skundlony żywot socrealistycznego literata, a potem odzyskuje poetycką moc i zmienia się w ślepo dążącego do swojej bohaterskiej śmierci zombie. Widzimy go 11 lat po niebyłym powstaniu jako cherlawego frustrata, którego trawi plebejska codzienność, niemoc twórcza i brak seksu w żenująco nieudanym małżeństwie. Drażni go dawna indywidualistyczna i egzaltowana twórczość. Zatrudnia się na budowie ze szczerym zamiarem wejścia w sojusz inteligencko-robotniczy i napisania powieści produkcyjnej, jednak spotyka się z wrogością i pogardą budowniczych. Kiedy rozpoczyna się rozpad miasta, a w głowie Krzysia powstaje dziura, nieumarły wieszcz okazuje się jedną z dwóch postaci, które wiedzą, co się dzieje, i co należy robić, żeby przywrócić dziejowy porządek.

Orbitowski wywołuje zamieszanie na ponad 600 stron, żeby powiedzieć to, co aż nazbyt dobrze znamy. Już sam wybuch powstania był dla bohaterów i ich miasta przekroczeniem siebie, wywołaniem stanu nadzwyczajnej potencji, w którym tyle może się zdarzyć, że rzeczywiste zwycięstwo nie ma znaczenia. Ten chwilowy stan decyduje o ich szlachetności. Jego brak  powoduje degrengoladę.

W „Widmach” Warszawa bez powstania to miasto bez przyszłości – może pęcznieć, przyjmować kolejne graty wraz z właścicielami, obrastać w slumsowe osiedla, ale wobec obojętności swych dzikich lokatorów na awans społeczny, nigdy się nie zmieni, a więc nie stanie się Warszawą współczesną. A byłoby szkoda, bo ta, widziana oczami obserwatora z 1955 roku, prezentuje się w powieści tak pięknie, że aż oczy bolą. Mnóstwo jaskrawych samochodów, tłum ludzi w kolorowych ubraniach, z elektronicznymi gadżetami w dłoniach, pędzących gdzieś jasnymi, szerokimi ulicami. Dużo łatwego seksu. Wielki wybór towarów, które można kupować bez pieniędzy – pokazując piszczący kawałek plastiku. Anielsko piękni transwestyci niewiadomej płci. Żeby zaistniał ten konsumpcyjny raj, powstanie musi wybuchnąć, a widmowa stolica, bardziej plebejska, niż przewiduje antykomunistyczny stereotyp, musi się rozpaść.

Migawkowo pokazana, wyidealizowana współczesność poświadcza, że w historii niczego nie trzeba zmieniać – skoro rezultaty są tak wspaniałe, cokolwiek się działo, było dobre. Ciekawe, że ryczałtem względną aprobatę zyskuje też okres stalinowski – bo mógł być gorszy. W każdym razie, żeby przywrócić historyczny ład, trzeba m.in. ocalić życie Bierutowi, który w alternatywnej rzeczywistości padł ofiarą zamachu obłąkanego patrioty.

A że konsumpcyjny raj istnieje tylko jako literacka wizja? To pytanie spoza logiki tej intelektualnie wątłej powieści.

Antyszmalcownik z PO

Podobną konstrukcję fabularną stworzył Igor Ostachowicz w „Nocy żywych Żydów”. Tu też potworna historia okazuje się nienajgorsza, skoro skończyła się powstaniem centrum handlowego Arkadia. Żeby to potwierdzić, z piwnicy muranowskiego bloku wychodzą najbardziej wiarygodni świadkowie – zamordowani przez hitlerowców warszawscy Żydzi.

Igor Ostachowicz „Noc żywych Żydów”.
W.A.B., Warszawa, 254 strony,
w księgarniach od kwietnia 2012
Główny bohater, do którego zwracają się z prośbą o pomoc, przedstawia się czytelnikowi jako potomek „poszukiwaczy złotych zębów i srebrnych łyżeczek”, których do zrujnowanej Warszawy jak muchy czy hieny ściągnął „swąd ciał bogatych mieszczan”. Automatycznie przypominają mu się antysemickie mądrości ojca, że „jak zwykle Żydzi wykiwali durnego Polaczka”. Reprezentuje więc najgorszy rodzaj plebejskości, stereotyp oparty pewnie na „Złotych żniwach” Grossów. I właśnie on staje na czele neo-Żegoty jako nazywany tylko półironicznie czołzenłanem obrońca Żydów, którym grozi ponowna zagłada.

Jest przedsiębiorczym glazurnikiem z wyższym wykształceniem, zadowolonym z pracy poniżej kompetencji. Zdecydowanie nie-oburzonym. Nie płaci podatków i wścieka się na samą myśl, że miałby się dzielić pieniędzmi ze społeczeństwem („darmozjady dybią na moją forsę”). Powiada, że jego własnościową miniojczyznę konstytuuje moralna gnuśność, doktryna nieangażowania się, na przykład gdy skini kogoś biją. Jest antypaństwowym i antynarodowym ekonomicznym neoliberałem (czy też po prostu bezwstydnym egoistą). Oraz obyczajowym konserwatystą, który pod wpływem swojej dziewczyny, karykaturalnej feministki Chudej, stara się zliberalizować również w tej dziedzinie („zupełnie nie wiem dlaczego zaczęły mnie obchodzić prawa gejów i lesbijek, chociaż mam ich kompletnie w dupie”).

Dla żydowskich zombie zdobędzie się na największe wyrzeczenie – wbrew mieszczańskim zasadom zaryzykuje udział w bitwie, a co ważniejsze, szczodrze zafunduje „swoim trupkom” zakupy w Arkadii. Stłamsi odruch dorobkiewicza, przełamie się i – on, potomek hien, wściekły neoliberał – z „masochistyczną przyjemnością” obdzieli Żydów swoimi pieniędzmi. Zostanie antyszmalcownikiem (określenie Dariusza Nowackiego). „No, mają mnie. Nie będę im przecież pomagał za pieniądze”.

Upiory na zakupach

Autor, doradca premiera Tuska, napisał więc horrorową powieść o ratowaniu Żydów przed nową zagładą, by zadanie to mógł wypełnić bohater ucieleśniający najbezczelniejszą wersję platformerskiego PR-u. Mimo rysu skurwysyństwa, a właściwie dzięki niemu, to on okazuje się szlachetnym wykonawcą najszlachetniejszej misji. Orbitowski czasem inkrustuje swoją narrację słowem „getto”, ale żydowska historia go nie interesuje; Ostachowicz natomiast wykorzystuje ją do brawurowej literackiej agitki.

„Noc żywych Żydów”, choć ironiczna i lekka, rozpoczyna się groźnie. Chuda zapowiada straszny powrót zmaterializowanej krzywdy, nieodkupionej winy: „zła nie da się przysypać gruzami i ziemią, cierpienie trzeba uszanować i rozliczyć, a krew, jeśli się jej w porę nie zmyje i pozwoli obojętnie wsiąknąć w ziemię, zmieszana z gliną wylezie kiedyś hordą golemów powolnych jak czołgi, a połamane kości i sponiewierane ciała [...] sklecą się siłą podbiologii w dwunożne zmory, znające tylko ból i będą się tym bólem dzielić, biegając pochylone od drzwi do drzwi naszych spokojnych mieszkań”.

Groza jednak szybko przechodzi w makabryczne żarty o żydowskich trupach, które gubią rękę czy przebierają się we współczesne ubrania i malują paznokcie. Strach zmienia się w czułą sympatię. Nadgnili goście nie mają gospodarzowi nic do zarzucenia. Zwłaszcza, że ten prowadzi ich do Arkadii. Nieżywi (z nielicznymi wyjątkami) nad zemstę przedkładają konsumpcję, elektroniczne gadżety, markowe ciuchy, kino 3D i ściąganie muzyki z internetu. Ogarnia ich i uszczęśliwia szał zakupów. Bardzo chcą być i są tacy jak my. Przestają właściwie być Żydami. Stają się zachłannymi, radosnymi konsumentami. Błyskawicznie nabywają umiejętności premiowanych w aktualnej fazie kapitalizmu. Nie tylko lekko wydają, ale i bez wysiłku zarabiają pieniądze na przyjmowaniu zakładów o to, która kasjerka szybciej obsługuje klientów. Jasne więc, że trzeba ich bronić. Bohater uzasadnia swoją decyzję dość ogólnie: „zamierzam walczyć do upadłego o ich prawo do łażenia i w ogóle robienia, co chcą”. W praktyce chodzi mu przede wszystkim o najświętsze prawo do kupowania.

Dobrzy Polacy

W pewnym momencie ulice Warszawy zapełniają się martwymi żydowskimi przechodniami. Wbrew empatycznemu tragizowaniu Chudej, która jest przedstawicielką dyskursu zbiorowej traumy, nie są oni wrogo nastawieni do żywych Polaków. I na odwrót – warszawiacy trochę się boją, trochę nie rozumieją, co się dzieje, ale nie wpadają w panikę i nie ulegają antysemickiej propagandzie, szerzonej w mediach przez dowodzącego bandą neonazistów szatana w ludzkiej skórze. Co prawda ten nowy Hitler pod hasłem walki z żydowskim zagrożeniem (czyli krypto-Żydami roznoszącymi choroby, porywającymi dzieci i zagarniającymi majątki) organizuje „ostateczne rozwiązanie problemu trupów” i zainicjowany przez internet holokaust rusza, ale słuchają go tylko głupi, zakompleksieni, śmieszni skinole, którzy agresją odwracają uwagę od swoich słabości. Stare hieny, pamiętające czasy, kiedy się szło „w miasto z kieszenią pełną złotych zębów”, są na wymarciu.

Ostachowicz dyskretnie dba, żeby antysemityzm w jego powieści nie miał nic wspólnego z katolicyzmem (wiadomo, kościołowi nie można się narażać). Szatan nienawidzi nie tylko Żydów, ale również katolików. Próba ocalenia duszy jednego z bohaterów polega na przypomnieniu mu, że chodzi do kościoła. W czasie decydującej bitwy dobra ze złem w Arkadii martwi żydowscy bojownicy otrzymują wojskowe wsparcie z pobliskich katolickich Powązek.

Romantyczny konsumpcjonizm

Warszawa, Polska, „miejsce targane wyrzutami sumienia”, napromieniowane złem, okazuje się miejscem, w którym nowy holokaust nie jest możliwy. Ma to związek z tym, że tylko skinole lubią wspólnotę i w jej imieniu szerzą przemoc. Reszta społeczeństwa to na szczęście egoiści, a największy z nich, główny bohater, podejmuje walkę, żeby żydowscy goście też mogli być egoistami. Wielokrotnie kpi z romantycznej tradycji („jestem glazurnikiem, nie szwoleżerem”), ale przez kpienie ciągle do niej nawiązuje. W Arkadii aranżuje coś w rodzaju powstania warszawskiego. Polski romantyzm zostaje ironicznie wykorzystany na użytek ideologii indywidualistycznej konsumpcji i wolnego rynku. Tylko o nie warto się dzisiaj bić.

Polacy są dobrzy i media są dobre. Nawet jeśli przez chwilę wydają się narzędziem szatana, ostatecznie to dzięki nim udaje się zapobiec zagładzie. Sprawę przesądza bowiem wrzucony do internetu filmik, na którym widać Żydów przebranych we współczesne ciuchy i nieodróżnialnych od zwyczajnych warszawiaków, oblężonych w centrum handlowym przez skinheadów. Publiczność przed ekranami oczywiście bierze stronę tych, którzy wyglądają „jak normalni ludzie”.

Zamiast antysemityzmu

W publicznym mainstreamie nie ma już miejsca na jawny antysemityzm, toteż powieść Ostachowicza na pewno zostanie przyjęta życzliwie i gładko odczytana. Niewinni Polacy i łagodni Żydzi ochoczo asymilujący się w społeczeństwie konsumpcyjnym muszą się spodobać. Jednak w „Nocy żywych Żydów” pojawiają się różne inne pogardy i nienawiści, których autor najwyraźniej się nie wstydzi. Jedynym antysemitą nie będącym skinem ani starą wojenną hieną jest działacz związków zawodowych, gardłujący o poniewierającym nami żydowskim i niemieckim kapitale. W tej drugoplanowej postaci skojarzone zostały antysemityzm i język lewicowy. Dodatkowo dyskryminuje ją cwaniactwo – działacz nie pracuje, a dostaje kasę. W jego przypadku to niewybaczalne, w przeciwieństwie do aprobowanego cwaniactwa Szymka i Arona polegającego na czerpaniu zysku z hazardu.

Główny bohater deklaruje się jako zwolennik feminizmu oraz praw gejów i lesbijek. Jednak Ostachowicz nie może pozwolić, żeby ucierpiała na tym jego męskość. Swój sprzeciw wobec rasizmu bohaterski glazurnik wyraża tak: „Co on sobie myślał, że ja jakimś cwelem jestem? Nie lubię się wtrącać, ale są jakieś granice”. Wie, że geje mają piąstki i buzie i nie są waleczni. Nie nienawidzi Niemców, bo „to teraz jeszcze większe ekologiczno-wegetariańskie cioty niż my”. Analiza wzajemnych relacji i uczuć, na którą się godzi, to dla niego „współczesne pedalstwo”.

Chuda, feministka, która beztrosko pozostaje na utrzymaniu swojego faceta, jest niekobiecą anorektyczką, zachowuje się infantylnie, piętnuje samcze zachowania, ale jak przychodzi co do czego, oczekuje od mężczyzny ratunku. Przy takim języku sympatii bohatera (i autora) nie sposób odróżnić od nienawiści.

Inna pogardzana grupa na kartach powieści jest tylko wspomniana, gdyż po prostu nie pasuje do wizji arkadyjskiej konsumpcji. W jednej ze scen martwa od 60 lat Rachela zwraca uwagę otoczenia swym mało dostatnim wyglądem, który narusza pogodny nastrój centrum handlowego. Ochroniarze chcą ją wyrzucić, bo jej obecność „przeszkadza klientom”. Bohater, zanim znajdzie sprytne wyjście z sytuacji, przyznaje im rację: „Arkadia nie jest dla kloszardów i oberwańców”. Rozumiemy, że za żadnym „oberwańcem” by się nie ujął, tak jak ujmuje się za martwymi Żydami, i że autora bawi dwuznaczność słowa Arkadia. W „Nocy żywych Żydów ” tylko majętni mogą być zbawieni.

Aktualnie antysemityzm zastąpiła mizoginia, homofobia i pogarda klasowa. Ostachowicz, zajęty eksponowaniem antyantysemityzmu, nie zwraca na to uwagi.

Co zasłania horror

Orbitowski i Ostachowicz przedstawiają współczesność jako koniec historii i wielkie spełnienie. Nie chcą naruszyć tego pogodnego wyobrażenia o teraźniejszości, ani zasugerować, że przeszłość mogłaby być inna niż była, na przykład mniej okrutna. Skończyła się dobrze, zatem nie była najgorsza. Przy tak skromnych założeniach zaskakiwać może estetyczne i fabularne rozpasanie, apokaliptyczna wizyjność, horrorowa makabra, fantazje o wojnie domowej. Sprawiają wrażenie, jakby miały coś zasłonić. Oczywiście chodzi o efekt kontrastu. Obaj autorzy podkreślają odległość historii i zbawcze działanie współczesności, która anuluje dawne dylematy moralne i skazy.

Najdalej idzie Ostachowicz, który w imię wolnego rynku obraca w żart długi cień holokaustu, a więc niejako unieważnia także sam holokaust. W jego powieści symbolizujący traumę żydowscy zombie – upiorny wyrzut sumienia, skwapliwie rezygnują ze swoich roszczeń, a nawet ożywają.

Jednak literacka nadwyżka służy jeszcze czemuś innemu. Zwolennicy wizji szczęśliwego końca historii zazwyczaj zaprzeczają jej ideologiczności. Estetyczna zasłona dymna, gra z konwencjami literatury popularnej w „Widmach” i „Nocy żywych Żydów” ma podobną funkcję. Autorzy budują wciągającą fabułę i sugestywne obrazy, manifestują ich umowność i, jakby przy okazji, nawiązują do rzekomej oczywistości – że żyjemy w raju.

To ma być stała, wokół której rozkręca się fantastyczne zamieszanie. Tymczasem w obu powieściach ideologiczność końca historii paradoksalnie wychodzi na jaw, bo okazuje się, że ten dogmat wciąż na nowo musi być ustanawiany w karkołomnej fikcji.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.