Samo się nie zrobi

Agnieszka Sabor

Rozmowy z Krzysztofem Kozłowskim to nieoczywisty zapis dziejów powojennej Polski i Kościoła. Ich największą zaletą jest uchwycenie osobowości głównego bohatera

Jeszcze 2 minuty czytania

Gdzieś na początku lat dwutysięcznych do „Tygodnika Powszechnego” zatelefonował nauczyciel-społecznik. Prosił, by kilku redaktorów przyjechało do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie on zorganizuje spotkanie z młodzieżą. Prośba nie wzbudziła entuzjazmu: dużo pracy, mało ludzi, perspektywa wielu godzin w pociągu. Zgłosił się zastępca naczelnego, Krzysztof Kozłowski; do pomocy dokooptowano mnie, najmłodszą wówczas stażem. Kiedy obserwowałam go w pociągu – niewyspanego, w pomiętym prochowcu – zadawałam sobie pytanie: po co mu ta tułaczka? Przecież uczniowie i tak będą niezadowoleni, że nauczyciel ściąga ich po lekcjach na obowiązkową prelekcję.

Podczas długiej podróży odkryłam, że Krzysztof Kozłowski, nawet zmęczony, jest znakomitym opowiadaczem – zarówno (pozornie) drobnych historii, jak i wielkiej Historii. Że ma umiejętność znajdywania paradoksów, które burzą oczywistości (ciekawe, czy to konsekwencja studiów filozoficznych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, kiedy mocno zajmowała go logika). Że potrafi być ironiczny i autoironiczny.

Gorzowscy uczniowie znieruchomieli, gdy wspomniał o opowiadaniu „Buty” Jana Józefa Szczepańskiego, którego zapewne nie czytali, a także o demoralizacji, jaka podczas wojny dotyka także bohaterów. Kozłowski dobrze zapamiętał uzbrojonych ludzi, czasem partyzantów, a czasem bandytów, którzy w czasie okupacji pojawiali się nocą w rodzinnym dworze w Przybysławicach (niedaleko Miechowa), by – nierzadko przemocą – zdobyć prowiant. Rano przychodzili Niemcy…

„Historia z konsekwencjami
– rozmawiają Krzysztof Kozłowski
i Michał Komar”. Świat Książki 2009,
336 stron, w księgarniach od 6 maja 2009.
To samo wspomnienie odnalazłam w „Historii z konsekwencjami”, tomie rozmów, które z Krzysztofem Kozłowskim przeprowadził Michał Komar. Jej lektura stała się swoistą kontynuacją tamtej – niezwykłej – podróży na drugi kraniec Polski. Dała mi też odpowiedź na pytanie, po co to wszystko senatorowi. Okazuje się, że trzyma się on zasady najprostszej: „samo się nie zrobi”.

W książce wspomnienie łączy się z erudycją, to, co prywatne nakłada się na to, co obywatelskie, historia rodziny miesza się z historią miejsc i środowisk, budując obraz historii Polski i Kościoła. Całość jest równie spójna, co nieoczekiwana. Poczucie oczywistości zaburzone zostaje już na początku, kiedy poznajemy dziadków i rodziców głównego bohatera – zastępcy redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, senatora, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.

Bo jak to się stało, że dla dzieci dziadka Stefana, zaangażowanego w działalność Narodowej Demokracji, bohaterem był już Józef Piłsudski (ojciec Krzysztofa, Tomasz Kozłowski, poszedł do Legionów). Senator tłumaczy: „Po generacji popowstańczej, zachowawczej, pozytywistycznej, następuje pokolenie aktywistów, romantyków, demokratów. (…) Ale czy przeciwstawienie pozytywistów romantykom wyczerpuje istotę sprawy? Jeśli celem nadrzędnym była niepodległość, to mówmy raczej o rozmaitych wyborach, rozmaitych drogach do niej wiodących. Nie da się tej sprawy załatwić szufladkowaniem i etykietkami…”. Ten cytat stanowi najlepszy klucz także do innych spraw – do całej „Historii z konsekwencjami”.

Krzysztof Kozłowski
fot. Mariusz Kubik
To nie tylko pars pro toto: portret inteligenta wychowanego w rodzinie ziemiańskiej (czasem socjalizującej, zawsze zaangażowanej społecznie), który przeżył wojnę, wchodził w dorosłość w okresie stalinizmu i przez cały okres PRL-u starał się realizować wyniesiony z domu etos służby (a przy okazji lubił niebezpieczne wspinaczki górskie, nocne rozmowy przy wódce i kobiety). „Historia z konsekwencjami” to także portrety środowisk – np. Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, niegdyś oazy dla wszelkich „Kozłowskich”, którym państwo odmawiało możliwości studiowania i wykładania gdziekolwiek indziej.

Czytamy o atmosferze spotkania dwóch światów, które zetknęły się na KUL-u po wojnie, gdy na uczelni ludowej pojawili się „panicze” („bo od chwili jej powstania w 1918 roku większość studentów, a także spora część wykładowców wywodziła się ze wsi i małych miasteczek”). O Karolu Wojtyle, który dojeżdżał do Lublina na wykłady i którego studenci „przechowywali” często przy herbacie aż do odjazdu powrotnego pociągu. Kozłowski wspomina debaty, które z fenomenologiem Wojtyłą toczył tomista Swieżawski. Ale pamięta również, że „większość establishmentu KUL-owskiego nie darzyła go nadmiernym ciepłem i może właśnie dlatego (…) pierwszy w Polsce pomnik Jana Pawła II postawiono w pośpiechu na dziedzińcu KUL-u”.

W ostatnim stwierdzeniu nie ma krzty złośliwości – raczej świadomość, że „takie jest życie”. Podobnie Kozłowski opowiada o ludziach: ze zrozumieniem, ciepłem, humorem, ale i zdumieniem. Przypominając „Gwiazdę Wytrwałości” (order, który Joachim Lelewel zaproponował, gdy upadało powstanie listopadowe), mówi: „Szukam ludzi, którzy powinni ją otrzymać. Jerzy Turowicz, Jerzy Giedroyc, Stefan Wyszyński, Jan Nowak-Jeziorański, Władysław Bartoszewski, tę listę można poszerzać, ale nie będzie szczególnie długa… Bo Turowicz naprawdę do końca wytrwał”.

Te rozmowy to jednak przede wszystkim zarys dziejów powojennej Polski i Kościoła, obserwowanych z perspektywy ulicy Wiślnej 12 w Krakowie, gdzie od 1945 roku mieści się redakcja „Tygodnika Powszechnego”. A także świadectwo uczestnictwa w tej historii, wyznaczane punktami przełomowymi (nie tylko dla pisma). Rok 1956 – proces odzyskiwania „Tygodnika” po tym, jak pięć lat wcześniej został przejęty przez PAX. Żmudne i trudne negocjacje z cenzurą. „Obraz tygodnia”, w którym niezależne informacje Kozłowski przemycał formą i ironią. Vaticanum II, które Turowicz komentował w grudniu 1962 roku: „Nie jest pozbawione pewnej słuszności twierdzenie, że obecny sobór zamyka epokę kontrreformacji”. Wybór Karola Wojtyły na papieża („Ziuta Hennelowa była pewna, że to się stanie, i bardzo się zdziwiła, gdy jej przewidywania się sprawdziły”). Drukowana na łamach pisma „Etyka solidarności” ks. Tischnera… I tak aż do upadku komunizmu, gdy Kozłowski zniknie na jakiś czas z redakcji, by podjąć pracę w pierwszym demokratycznym rządzie.

Na koniec fragment przemówienia, które wygłosił w 1975 roku z okazji 30-lecia „TP”: „Nie chodzi o to, by wszyscy nasi czytelnicy zgadzali się z nami światopoglądowo, lecz by razem z nami dostrzegali problemy wybiegające poza płaski pragmatyzm codziennego życia. Ale na to trzeba w piśmie stawiać pytania po swojemu, we własnym, a nie zapożyczonym języku, doszukiwać się nie doraźnych recept, lecz sensu dokonujących się procesów”.

Senator niewiele miejsca poświęca ostatnim latom „Tygodnika Powszechnego”. Ale wydaje się, że postulaty, które sformułował ponad trzydzieści lat temu, stają się szczególnie aktualne w czasach, gdy trwa u nas wyniszczająca intelektualnie i duchowo, ale widowiskowa wojna pozycyjna między radykalizmami. Trzeba być „Polakiem” albo „Europejczykiem”, „arcykatolikiem” albo „antykatolikiem”, „aborcjonistą” albo „ciemnogrodem”… Kozłowski wskazuje, że jest coś pomiędzy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.