Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Festiwal w Gdyni (2) – produkcyjniak

Jakub Socha

Jakub Socha

Jeszcze nie tak dawno pytała śpiewając (i wątpiąc): „Gdzie jest moja rewolucja? Czy mam czekać z nią do jutra? Może się nie zdarzy wcale, czy mam czekać na nią dalej?”. Marysia Sadowska wie, że „wciąż żyjemy na wakacjach, na wakacjach od działania”. Polski marazm ją męczy, chciałaby nas obudzić. Dlatego właśnie nagrała piosenkę „Rewolucja”, a kilka lat później nakręciła film „Dzień kobiet”.

Kontestacja w wykonaniu Sadowskiej przybiera jednak zawsze kuriozalny wymiar. Protest song staje się niechcący podszytym baunsem, kabaretem – przypomina doskonale nijaką piosenkę pop, która trafić może co najwyżej do serc szóstoklasistów. Film o wyzysku i kapitalizmie zamienia się natomiast w populistyczną tubę prawicy, która niesie myśl: nie wyprowadzajcie polskiego kapitału za granicę, bo stamtąd pochodzą tylko wredne rekiny.

„Dzień kobiet” jest reklamowany jako western feministyczny. Na konferencji prasowej reżyserka próbowała doprecyzować i wyjaśnić, skąd to sformułowanie. Według niej nie jest to film feministyczny, tylko kobiecy. A dlaczego western? Ano dlatego, że jest w nim jedna bohaterka i dużo się dzieje. Świetliste słowa, nie tylko historycy kina powinni się nimi zainteresować. Czy jednak przystają one do filmu? Trochę.

 Rzeczywiście, Halina – była kasjerka w sieci handlowej Motylek, która właśnie awansowała na stanowisko kierowniczki sklepu – jest tu najważniejsza. Rzeczywiście, sporo się w jej życiu dzieje. Sadowska pokazuje, jak system bierze ją w swoje łapy i zamienia w podłą harpię. Biedna kobieta próbuje się opierać, ale jest przyparta do muru przez rzeczywistość. Musi wybrać, i wybiera źle – szybko zapomina o słowie „prepraszam”, „przepraszam” zamienia na „produktywność”. W konsekwencji przyjaciółki odwracają się od niej, córka też się oddala, mimo tylu poświęceń, trudów i krzywd Halina i tak szybko traci pracę.

O wyzysku pracownic sieci handlowych w Polsce było jakiś czas temu głośno w mediach, reżyserka ponoć dotarła do wielu skrzywdzonych kobiet, przeprowadziła sporo wywiadów, zebrała poważny materiał dokumentacyjny. Tej rzeczywistości było widocznie za dużo, pewnie dlatego Sadowska postanowiła uciec z niej w świat doskonale wypreparowany. Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi do głowy podczas oglądania „Dnia kobiet”, to produkcyjniak: grube kino, pełne kreskówkowych bohaterów, które ma nas do czegoś przekonać albo jakoś nastraszyć. Szef Haliny – wredny buhaj, zdradzający żonę, która jeździ na wózku; szef szefa Haliny – ogolony na łyso Portugalczyk, ze złotym kolczykiem w uchu, innym kolorem skóry, koszulą rozpięta o jeden guzik za daleko; adwokat Haliny – emerytowany prawnik, substytut nieobecnego ojca, który pomaga jej z ciekawości i dobroci serca. Pracowniczki Motylka też odpowiednio skontrastowane, obdarzone przez reżyserkę plagą nieszczęść; jest poronienie, wypadnięcie dysku, choroba alkoholowa, zastraszenie, pożar, molestowanie i śmierć spowodowana nowotworem czy zawałem (ta druga w sklepie). 

Sadowska za każdym razem, gdy nie wie, jak pociągnąć dalej fabułę, sięga do sakiewki z tragediami. Śmierci i spadki prawie zawsze zmieniają zastany układ. Reżyserka naprawdę niczym się nie przejmuje – sceny konstruuje dla mocnego efektu i nie dba o ich jakiekolwiek prawdopodobieństwo. Może się nie znam, ale nie wydaje mi się, by ratownicy przyjeżdżający po konsumenta, który zasłabł w sklepie, po stwierdzeniu zgonu zostawiali go na podłodze i spokojnie ruszali do bazy.

Niestrudzone parcie ku puencie, pośpiech w kładzeniu fundamentów pod nowy mit – ruch oburzonych pracownic supermarketów – sprawia, że reżyserka chwyta się naprawdę wszystkiego, nawet oniryzmu, by jeszcze bardziej uwypuklić sensy. Piękna w swej grozie jest scena, w której podłe jednorazowe reklamówki z Motylka wyskakują ze wszystkich szafek, szuflad i regałów, by zaatakować Halinę. Najgorsze jednak, że reżyserka zostawia po drodze fanty, na których prędzej czy później się wywróci. Tak jest chociażby z najbliższą przyjaciółką Haliny, tą, która podczas nocnej, nieodpłatnej zmiany, poroniła dziecko. W finalnej bitwie sądowej widzimy, jak stoi u boku portugalskiego pracodawcy; tam, gdzie stało ZOMO. Halina, bezpośrednio odpowiedzialna za jej tragedię, zostaje ustawiona po jasnej stronie mocy.

Chwilę później Halina wygra rozprawę, wyjdzie do dziennikarzy i utworzy nowy ruch społeczny. Ruch, który powstanie nie z potrzeby odkupienia krzywd wyrządzonych koleżankom z pracy, bo takich specjalnie nie odczuwa, tylko z chęci odzyskania niewypłaconych przez pracodawcę pieniędzy. Solidarność oparta na egoizmie – ciekawa konstrukcja myślowa, wyrafinowana, poniekąd nawet rewolucyjna.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).