Z opowieści polskich Żydów (12)

Anka Grupińska

Mało wiem o mamie. Nazywała się Małka Achtman, z domu była Szapiro. Nie wiem, czy się uczyła, obawiam się, że nie umiała ani czytać ani pisać, ale nie wiem na pewno

Jeszcze 5 minut czytania

Żydowska rodzina

W dwudziestoleciu międzywojennym nasi rozmówcy żyli w rodzinach, ciągle wielopokoleniowych, ciągle blisko siebie, we wzajemnej pomocy najczęściej. Choć to też czas, kiedy pojawiły się mocne pęknięcia w rodzinach. Przyczyną najczęściej był nowy, negatywny stosunek do religii. Postępowa młodzież żydowska często lewicowała, czasem odrzucała małżeństwa swatane, niekiedy polonizowała się całkowicie. Rodziny jednak utrzymywały kontakty, a w większym gronie spotykano się z okazji licznych świąt. Śluby zawierano najczęściej w obrządku mojżeszowym. Pracowali mężczyźni, kobiety zajmowały się domem i czasem dorabiały chałturami albo drobnym handlem. Zdecydowana większość była biedna. Od 1939 roku rodziny się rozsypywały, ginęły, niknęły.

Janina Wiener, Kraków

Z OPOWIEŚCI POLSKICH ŻYDÓW

Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.
Anka Grupińska

„Z opowieści polskich Żydów” to cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów – obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), o wakacjach (5), historia pani Gustawy Birencwajg (6 i 7), o święcie Pesach (8), o gimnazjach (9), o Goworowie i Łosicach (10), o Łukowie i Łomży (11). W tym numerze ostatni odcinek 12, o żydowskiej rodzinie. 

Nazywam się Janina Wiener, z domu Bodenstein. Urodziłam się 13 kwietnia 1922 roku we Lwowie. Moją prababkę pamiętam bardzo dobrze, bo moja prababka umarła, jak ja miałam 10 lat, czyli w 1932 roku. Ta prababcia była ze strony matki, to była matka mojej babki po kądzieli. Nazywała się Klara Urich, a jak z domu, to nie wiem.

To była bardzo dystyngowana, siwa pani. Zawsze ubrana na czarno z dużą czarną, lakierowaną torbą – tak ją pamiętam. Jak przychodziła do nas, to brała mnie na kolana i całowała mnie, co było bardzo nieprzyjemne, bo miała prawdopodobnie... zarost. Kłuła mnie przy pocałunkach i częstowała rajskimi jabłuszkami, takimi małymi, czerwonymi, które wyjmowała z tej lakierowanej torby. I ja byłam nieszczęśliwa, dosłownie nieszczęśliwa. Uciekałam od niej, jak tylko mogłam. Chowałam się gdzieś w zakamarki, żeby mnie nie wyciągnięto i do prababci nie podprowadzono.

Prababcia była wdową. O jej mężu – moim pradziadku – nie wiem nic. Coś mi się tak łączy z Assicurazione General – z tym towarzystwem ubezpieczeniowym. Nie wiem, czy nie był dyrektorem... W każdym razie pracował na jakimś kierowniczym stanowisku. Prababka starość miała dostatnią i zamożną. Tak sądzę, bo miała osobę do towarzystwa, z którą mieszkała, i która ją do nas przyprowadzała, chociaż prababka była fizycznie i psychicznie correct, w porządku. Pamiętam, że rozmawiałam z nią tylko po polsku. Nie pamiętam, na jakiej ulicy mieszkała, ja u niej chyba nigdy nie byłam. Zwykle to ona do nas przychodziła. Została pochowana na cmentarzu żydowskim we Lwowie.

Mama Janiny Wiener, Henryka Singer.
Studiowała biologię na Uniwersytecie Jana Kazimierza
we Lwowie. Umarła w 1942 roku, mając 42 lata
U nas w domu była niania, mamka mojej matki. Jak się urodziłam w 1922 roku, to ona już była 22 lata w tym domu. Nazywała się Jula. Jak ona miała na nazwisko? Nie wiem, po prostu ona była u nas zawsze jako Jula. Ona była Polką, nieślubną córką dziedzica i guwernantki, to jeszcze pamiętam. Ona mieszkała w tym samym domu, co my. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, a ona na drugim piętrze miała coś w rodzaju kawalerki. Takiej dożywotniej. I ona rządziła całym naszym domem.

I babcia Jula wychowała mnie i wychowała mojego brata. Pamiętam, jak bajki mu opowiadała do snu, a ja nadsłuchiwałam. I przepraszam bardzo – jeszcze wszystkie polskie święta, to znaczy katolickie święta były u nas w domu obchodzone. Tak, ona je organizowała. Choinka była zawsze. Choinka i wigilijna kolacja, łamanie się opłatkiem. Ona się łamała opłatkiem z nami.

W kościele Dominikanów, to ja znałam poszczególne ołtarze. Niania zabierała do kościoła naprzód mnie, a później brata. Z nianią chodziłam do kościoła, a ze służącą do cerkwi. Tą cerkiew na ulicy Krakowskiej... to tam każdy kamyk znam. I rodzice się nie sprzeciwiali – nie, nie! Nie poświęcało się dzieciom tyle czasu, co się dzisiaj poświęca. Wtedy. Moi rodzice mieli bardzo bujne życie towarzyskie. A dzieci się wychowywały w domu. No, wychowywały się. Była niania, była służąca, kucharka – zawsze Rusinka, to się dzieci przy nich wychowywały.

Janina Wiener z ojcem Zygmuntem Bodensteinem. Zdjecie zrobione zostało w 1938
w Truskawcu przez zawodowego fotografa i później przesłane do Lwowa

Halina Leszczyńska, Warszawa
Babcia Tema Birencwajg, mama mamy, była nabożna fanatycznie. Mieszkaliśmy w Łodzi. Chodziła w peruce. Była prostą kobietą, zdaje się nawet analfabetką, bo potrafiła modlitewnik trzymać do góry nogami. Ale jej to było wsio rawno [ros. wszystko jedno], ona miała do Pana Boga tak dużo spraw, że już nie było czasu, żeby tam czytać z modlitewnika. Na temat babci pobożności opowiadam takie dwie anegdotki. Pierwsza z Montechrystem. Jedna z ciotek pożyczyła u sąsiadki książkę „Hrabia Monte Christo” i od razu jej nie oddała, to ta sąsiadka przyszła się upomnieć i mówi „Ja tu przyszłam po Montechristo”. A moja babcia na to: „Oj, Boże kochany, Jezus Chrystus w moim domu!” A drugie to Czerwony Krzyż. Przed wojną takie były skrzyneczki drewniane i taki czerwony krzyż narysowany – to była apteczka. W domu, to tam lekarstwa się trzymało. U mojej babci czerwony krzyż był zaklejony. […] Babcia moja w piątek wieczór zawsze przychodziła w takiej czystej, nie nowej, ale czystej sukience, zapinanej na guziki od góry do dołu, bo przez głowę ona by nie dała rady, bo bardzo tęga była. I szabes – zaczynała się cała uroczystość.

Halina Leszczyńska z domu Birencwajg
w 1948 roku, po powrocie z ZSRR
Jak u babci byłam, to chodziłam na podwórko. Moja babcia nosiła perukę a drugi taki kok dopinany. Miała wielką szafę, w tej szafie można było się bawić, wejść tam. To wiem, że kiedyś wzięłam ten kok i sobie go przyczepiłam i poszłam na podwórko się bawić. I była wielka awantura, bo babcia nie mogła wyjść z domu. Babcia była bardzo dobrą kobietą, bardzo dobrą, ale taką prostą. Ona była z Tomaszowa Mazowieckiego, zdaje się. Z domu Skórnicka. Gdyby mój tata był nieślubnym dzieckiem, to ja bym była Leszczyńska, z domu Skórnicka, wszystko elegancko. Nikomu by nie przyszło do głowy, kto ja zacz. [Nikt by się nie zorientował, że jestem Żydówką.][…] Babcia zginęła w czasie okupacji. Niestety nie znam żadnych szczegółów.

Jeszcze pamiętam taki szczegół z dzieciństwa. Byłam u mojej babci. Brat mego taty, jedyny brat jego, był komunistą, który siedział od czasu do czasu w kryminale, żeby mu się nie nudziło. Babcia miała dużą kuchnię i pokój, to było całe mieszkanie. Kiedyś wszedł do mieszkania policjant, dozorca i szpicel. I się pyta mego wujka: „Czy pan Birencwajg?”. On mówi „Tak”. „Judka?”, „Tak”, „To pan pójdzie ze mną”. Ja w tym momencie uważałam, że moja babcia powinna się rzucić na szyję synowi i krzyczeć: „Synu kochany, dokąd cię biorą?”, ubranie rwać na sobie z rozpaczy. A babcia się nawet nie ruszyła ze stołka. Wujek jakieś rachunki miał, czy coś, zostawił i poszedł. Ja byłam zszokowana.

Joanna Gomułka, Warszawa
O ojcu mojego taty, Izaaku Majerczyku, który mieszkał w Łodzi, znam tylko rodzinną legendę. Mnie opowiadała ją moja mama, a potem mojemu synowi opowiadała to w Hajfie wdowa po Natanie, Miriam. Dziadkowie ze strony ojca pochodzili z Kielecczyzny. (Nie wiem dokładnie skąd, czy mieszkali w małym miasteczku, czy na wsi). W każdym razie, jak głosi legenda, była to rodzina rabinacka. Mama mówiła, że tam było ze czterdzieści pokoleń rabinów, ale to należy raczej brać jako metaforę, bo jakby zacząć liczyć, to by do Kazimierza Wielkiego to sięgnęło. I otóż mój dziadek pewnego dnia doszedł do wniosku, że to wszystko bzdura i w Jom Kipur kazał żonie nakryć do stołu i jeść! Strasznie się oczywiście pokłócił ze swoim ojcem i w ogóle został wyklęty. Ja nie wiem, co się z nim stało. Nie mam żadnego jego materialnego obrazu, żadnego wspomnienia, żeby ktoś z rodziny się z nim kontaktował. Ale właśnie, mimo że te wiadomości są takie cząstkowe, on jest dla mnie pół-mityczną, ale bardzo żywą osobistością, jako buntownik… W gruncie rzeczy jego wyłamywanie się z tradycji żydowskiej jest częścią naszej tradycji intelektualnej; taka samodzielność myślowa.

Bolesław Badian, Warszawa
Ojciec nazywał się po żydowsku Mordche, a we wszystkich dokumentach ma Marek. Bo na Wschodzie wszystkie imiona zmieniano, nazwiska nie. (My mieszkaliśmy w Drohobyczu). Mama nazywała się Chana, a w dokumentach miała Anna. Nie pamiętam daty urodzenia mojego ojca. Wiem tylko, że jego pierwsza żona umarła i ożenił się drugi raz. To była duża różnica wieku między moimi rodzicami. Mama wtenczas miała prawdopodobnie 25, 26 lat, a ojciec miał wówczas ponad 50 lat. Nie miał dzieci z pierwszego małżeństwa. Był wysoki, siwy, szczupły, miał bródkę w szpic. Był bardzo pobożny. Każdego ranka najpierw mył ręce, zakładał te wszystkie [tefilin], modlił się, a dopiero później jadł śniadanie. Chyba nie służył w wojsku. Pracował w Borysławiu, w kopalni wosku przemysłowego jako robotnik fizyczny, pod ziemią. To bardzo ciężka praca! Trzeba było kuć ścianę, żeby dostać wosk. Takie korytarze były jak w kopalni węgla. Ojciec pracował do czasu, kiedy Rosjanie przyszli w 1939. Dostał wtedy emeryturę, pamiętam jak dzisiaj, 15 rubli. Ta kopalnia była jakieś 4 albo  5 kilometrów od Stronnej. Tylko w piątek przyjeżdżał do domu i w poniedziałek wracał do pracy. Spał u swojej siostry, bo miał siostrę w Borysławiu, w takiej komórce spał.

Lucyna Badian, żona Bolesława Badiana, Warszawa
Mama miała na imię Zofia, Zisł się mówiło, z domu Tursztajn. Urodziła się 15 maja 1899, zmarła 21 sierpnia 1979 roku. Śpiewała piosenki, najwięcej polskich, opowiadała dużo. Raczej chyba nie bawiła się ze mną. Ona z miasta była. Była już inaczej wychowana. Zawsze była bardzo elegancka. Do końca. Nawet jak już przyjeżdżała do Warszawy, już była starszą panią, mąż się zawsze śmiał, bo ona stale w milanówku [w jedwabiu z Milanówka]. Ona nawet szlafroczki z tego szyła. Mama bardzo ładnie wyglądała, do ostatniej chwili. Tylko podczas okupacji była chuda jak patyczek, bo nie było co jeść, tylko kartofel czy kawałek chleba. Mama była młodsza od ojca o dwa lata. Nie pracowała, zajmowała się domem. Wcześniej miała chłopaka wojskowego, ale rodzice powiedzieli, że w ich rodzinie wojskowych nie może być. A to był bardzo ładny chłopak i oni bardzo się kochali. Ale dziadkowi nie odpowiadała jego rodzina, bo widocznie nie była pobożna i dlatego nie zezwolił na małżeństwo. Więc mamę wyswatano. Pobrali się w 1922 roku i za rok ja się urodziłam. Później brat i później siostra. Rodzice byli bardzo dobrym małżeństwem. Przeżyli tyle lat razem, całą okupację.

Mundek Badian, brat Lucyny Badian, Warszawa
Mama była z domu Tursztajn. Ona miała też sympatyka, on miał przedsiębiorstwo przewozowe. Duże, przed wojną miał 6 czy 8 koni. Był bardzo bogaty, Józef Lang. Mama jego chciała za męża, ale dziadek nie chciał się zgodzić i ona zapoznała mego ojca. Ojciec z wioski był. Był piłsudczykiem, gonił Ruskich aż pod sam Kijów. Był ranny. Potem należał do związku Żydów walczących o niepodległość Polski [Związek Żydów Uczestników Walk o Niepodległość Polski]. 3 maja zawsze maszerował w mundurze.

Przed wojną tata budował na raty dom. Nieraz nie miał pieniędzy. Pisał kartkę: „Pożycz pani 50 albo 100 złotych”. I ja chodziłem do Klarmankowej, przez płot przeskakiwałem. Ona była starą kobietą, miała pieniądze. Ojciec, jak dostał wypłatę z kasy chorych, zawsze oddawał. Ojciec wybudował dom, miał furmanów, którym dużo płacił, konie kosztowały pieniądze – okucie, siano na zimę. (Bolek nas kiedyś tam odwiedził. Rowerem przyjechał z wioski). Gdyby nie wojna, to by jeszcze spłacał ten dom na Sobieskiego 36 E. Mama bardzo elegancko chciała mieszkać. Miała ładne serwisy, ładne meble. Głodniśmy nie byli. Mieliśmy domek, dwa pokoje, kuchnia. Na podwórku było 15 kur, była ubikacja, sześć drzew owocowych. Trochę ogrodu mieliśmy. Bardzo ładnie było. Studnia była głęboka, a ja w nocy lunatykowałem, to później zamknęli tą studnię, bo bali się że do niej wpadnę. Mieliśmy studnię do spółki z sąsiadem. Dobra woda była. Wszyscy przychodzili latem, żeby tę wodę pić ze studni. Jeszcze wtedy nie było wodociągów. Bo wcześniej to nosiliśmy wodę, Lusia też nosiła ze Śnieżnej ulicy. Mieliśmy taki duży baniak, chyba na sześć wiader. A ta woda ze studni była jeszcze lepsza.

To ślub w rodzinie żony Rozenberga w Białymstoku. 1938 lub 1939 rok

Szulim Rozenberg, Paryż
My w Warszawie mieszkaliśmy. Ja bardzo lubiłem mamę moją. Dwojra Rejla Rozenberg, z domu Grynberg się nazywała. Ale ona była bardzo nieszczęśliwą kobietą, dlatego, że ona nie miała co dać dzieciom do jedzenia. Na zimę to się kupiło jakieś dwa worki kartofli i do piwnicy się je wrzucało, i trochę cebuli, i to już było jedzenie. I jedyna rzecz, to była taka tragiczna dla mamy, że ona nie mogła robić szabasu, bo do tego szabasu trzeba było mieć kilka złotych, żeby kupić rybę, żeby kupić kawałek mięsa. Później w latach 30. moja najstarsza siostra Gołda mieszkała na Czerniakowie, jej się dobrze powodziło. Tramwaj numer dwa jeździł stamtąd do nas. To ona przyjeżdżała, żeby zrobić zakupy na Miłą. Ona przychodziła, wzięła mamę, i kupiła dla mamy też. Także ten szabas był szabasem. I ja nosiłem czulent do piekarza. Ty rozumiesz, jak to się kręciło to całe życie?

Mama miała tego najstarszego syna Ksila, to on był taki chorobliwy [chorowity] chłopak i ona, jak nam dawała jeść, to ja patrzałem do jego talerza, że on zawsze miał łyżkę więcej od wszystkich innych podawane. I to bolało. I ja pamiętam, jak już pracowałem u krawca i coś trzeba było gdzieś zanieść, to patron [właściciel zakładu] dawał mi pieniądze na tramwaj tam i z powrotem. To ja leciałem pieszo i oszczędziłem te parę groszy tramwajowe. Mama miała takie żylaki na nogach i ona strasznie cierpiała, leżała w łóżku, to ja kupiłem mandarynkę za te grosze, co zaoszczędziłem, i zaniosłem mamie.

Zdjęcie z 1937 roku, zrobione w Warszawie podczas ślubu syna
brata mamy Szulima Rozenberga, Jankiela.
Szulim stoi po lewej
stronie, obok jest Rajza, Ryfka i Rubin, jej mąż. Siedzą mama Dwojra
i tata Szmul

Bardzo ją lubiłem, tylko myśmy się nie rozumieli zupełnie. Z ojcem można było jeszcze więcej trochę pomówić, a z mamą nie. Ona zawsze była taka zamknięta w sobie i zawsze ta biedota [bieda] jej tak dokuczała, że to było coś strasznego. Jeszcze teraz płaczę, jak ja ją widzę, jak wyglądała. Od czasu do czasu chodziła do moich sióstr. Do tej Gołdy najbardziej, to trzeba było mieć na tramwaj, no, jak ona już tam pojechała, to tamta jej dała pieniądze, żeby z powrotem jechać.

Rozalia Unger, Szczecin
Mało wiem o mamie. Nazywała się Małka Achtman, z domu była Szapiro. Nie wiem, czy się uczyła, obawiam się, że nie umiała ani czytać ani pisać, ale nie wiem na pewno. Na matkę spadło całe utrzymanie czworga osób, bo ojca ja nie pamiętam, podobno zaginął. Przede wszystkim, to pamiętam, że mama bardzo dużo rzeczy sprzedawała w lombardzie, żeby było na utrzymanie i tych rzeczy więcej nie widzę. Był taki obrus pluszowy, bordowo-czerwony ze złotym wyszyciem. To było to samo na łóżkach i na stole. I pamiętam, że na to wszystko jeszcze była taka siateczka, to widocznie było cenne, bo ona to sprzedała. A w ogóle czym się zajmowała? Różnie było, ale tak jak ja rozumiem, to łapała się wszystkiego. Pamiętam, że ona wynajmywała się na wiosnę, czy jesienią u kogoś, kto miał sad, czy to kilka drzew, i ona te owoce sprzedawała.

Pamiętam, że były takie jabłuszka malutkie, co nazywały się kogutki, i ona wynajmywała piwnicę u kogoś i tam kisiła kapustę i w tej kapuście te kogutki, bo one najlepiej się nadawały. One, jak były skwaszone, to miały taki gaz w sobie, bardzo przyjemny, taka woda sodowa, ale już ze smakiem. Potem ludzie przychodzili i kupowali. To była cała beczka. Pamiętam raz zrobiła w piwnicy i nie można było wyjąć beczki, bo ona była bardzo duża i przychodzili do piwnicy i ile kto chciał kupował. Z tego się żyło, ale to były zarobki bardzo minimalne.

Matka była religijna. Zapalała świece w piątek wieczór, na sobotę, nosiła perukę, a na co dzień, to się nie nosiło peruki, to ona w chustce na głowie chodziła, nie wolno było włosów swoich mieć. Wiem, że chodziła do synagogi, ale tylko wtedy, kiedy były te wielkie święta, to był widocznie nakaz religijny. Tam miejsce było dla kobiet osobne, dla mężczyzn osobne. Mam w oczach tą synagogę w Rzeszowie, gdzie mama chodziła, ale nie pamiętam, na jakiej to było ulicy. Myślę, że nigdy tam nie byłam, nie zabierało się dzieci chyba, a później, to ja przecież byłam komunistką, mnie nie honor było nawet pójść do synagogi – byliśmy bezbożni.

Ojciec nazywał się Salomon. Do dziś dnia nic o nim nie wiem, nie znałam go w ogóle. Nie wiem też nic o ojca rodzinie. Wiem tylko, że przyjechał kiedyś brat mamy, czy z Anglii, czy z Zawiercia, załatwić formalności urzędowe, jeżeli chodzi o rozwód mamy z moim ojcem. Ale ja byłam dzieckiem, nikt się mną nie interesował, nie pytał, nie mówił.

Jakub Kirschbraun, Warszawa
Ojciec, Eliasz Kirschbraun, umarł, jak miałem siedem lat, ale on się wrył w pamięć… Ja go pamiętam jako poważny człowiek, przystojny, ładny, bardzo inteligentny. On był bardzo mało w domu, był nie tylko prezesem gminy żydowskiej i posłem na Sejm w dwóch kadencjach. On był także prezydentem Agudat Isroel w Polsce i on był jednym z założycieli Agudat Isroel światowej na ich konferencji w Katowicach, zdaje się, że to było w 1912 roku. Ale dla mnie to nie był poseł, to nie był prezes, tylko to był dla mnie ojciec, tatuś. Ale ja szperowałem [szukałem] we wszystkich muzeonach i papierach, i okazuje się, że on był bardzo ceniony przez społeczeństwo i osobiście w kontaktach z ludźmi także. On budził nie tylko powagę u ludzi, ale także respekt, to ja pamiętam. Ojciec był bardzo inteligentny z szerokimi horyzonty i to mu pomagało bardzo w działaniu i on rozumiał, jak się odnosić do innych ludzi, Polaków, Żydów.

Babcia Apolonii Starzec, Zelinger, mieszkała
w Sosnowcu. Rodzina ze strony mamy była duża
i zasymilowana. Rodzina ojca pani Apolonii była
religijna. Około roku 1900
A oprócz tego, tak jak we wszystkich rodzinach, przed wojną w każdym razie, ojciec miał te pierwsze i ostatnie słowo we wszystkim. Nawet z daleka. Nie był surowy, ale… Wie pani, co to jest demokrator? Dyktator demokratyczny! On był bardzo mocny, jego słowo było jego słowo. On wszystko postanawiał. Nie baliśmy się go, myśmy go uważali. Z jego słowem się nie spierało, skończona parada. Oprócz tego ojciec miał także interesy. On był przedstawicielem wszystkich firm zegarowych szwajcarskich w Polsce. To był Junghans, Longines, Omega, Paweł Bure, Patek i tak dalej. Ja pamiętam, że na uroczystość ślubu rodziców te fabryki szwajcarskie Junghans, Omega, oni wszyscy dali podarunek ojcu – zegar złoty, to się nazywało kiedyś „cebula”. W kamizelkach to się nosiło z takim łańcuszkiem małym. I ten zegarek zamiast cyfr miał litery: EKIRSCHBRAUN, bo to jest dokładnie 12. Po polsku nie. Po polsku jest „sz”, ale po niemiecku, „sch” – Kirschbraun, ja też tak piszę. A z drugiej strony, jak się otwierało tą klapkę, tam była duża kolorowa fotografia ojca i matki.

Ojciec nie nosił się po żydowsku. Mam tu fotografię, razem z matką nawet. On chodził ubrany we frak i kapelusz elegancki. Miał ładną brodę taką stylową i wąsy… Nie, on był absolutnie po europejsku ubrany! Ale na świętach, na przykład na Pesach, na Rosz Haszana, w każdy piątek, jak były te obrzędy religijne, to on był ubrany w takim białym chałacie, co ubierali religijni Żydzi i prowadził te wszystkie domowe modły świąteczne. Chodził również studiować Torę. Ja pamiętam czasami nawet mnie brał też. On nie chodził do Nożyka ani nie chodził na Tłomackie do dużej, to było za liberalne dla niego. On chodził do bóżnicy na ulicy Twarda 14, taka mała bóżnica specjalnie dla religijnych. Jak ona wyglądała, nie pamiętam, duża sala. Bardzo religijni Żydzi nie używali synagogi. O ile ja pamiętam, to to była bóżnica cadyka z Góry Kalwarii, Gerer rebe, i wiem, że kiedyś mnie ojciec nawet wziął do niego do Góry Kalwarii i on mnie pobłogosławił. To było jak ja miałem 5-6 lat. Ale mam wrażenie, że ojciec nie jeździł tam często. Nie miał na to czasu. Ale w domu była atmosfera bardzo liberalna, bo w duszy on był liberalny, pomimo że był bardzo, bardzo religijny. Uczciwie religijny. Rodzice umożliwili nam wszystkim ułożyć drogę życia i myśli, wszyscyśmy uważali i bardzo czcili wiarę i religię. Ja do dzisiejszego dnia bardzo szanuję religię i odnoszę się z poważaniem.

Zdjęcie zrobione tuż po wojnie, w Warszawie. Siostra Apolonii
Starzec, Irena Kirszenbaum z mężem

Apolonia Starzec, Warszawa
Nie pamiętam wszystkich wujków i ciotek. Zygmunt Zelinger, najmłodszy brat mamy, mieszkał we Francji, a my mieszkaliśmy w Radomsku. Pamiętam, jak wuj Zygmunt przyjeżdżał do naszego miasta. Jak przyjeżdżał do Polski z Francji, to odwiedzał nas bardzo często. Już byłam w ostatniej klasie, w ósmej gimnazjum, kiedy zabrał mnie, żeby mi pokazać Warszawę. A ja miałam 16 lat. Smarkata byłam. Nie lubiłam się stroić, a lubiłam nosić mundurek. I wtedy w Warszawie pokazał mi wszystko, co można. Pamiętam, jak przez okrągłe [obrotowe] drzwi latałam. Wszystko mnie zadziwiało. Pokazał kabaret, Qui pro Quo i Morskie Oko. I mało tego, poszliśmy nawet do normalnego kabaretu. Ja siedzę przy stoliku, przyciemnione światła, miejsce do tańców. Byłam bardzo skrępowana, on musiał pójść do ubikacji, zostawił mnie samą. Podszedł do mnie młody człowiek i prosi do tańca. A ja byłam tak przerażona: „Ja nie tańczę, ja nie mogę” i nakrzyczałam na wujka, gdzie on mnie przyprowadził. Takie było moje pierwsze spotkanie z Warszawą. Wuj Zygmunt był bardzo przystojny. Z kwiatka na kwiatek. Elegancki, przystojny i nie żenił się...

Zapisano na podstawie rozmów przeprowadzonych przez Jolę Jaworską, Martę Cobel-Tokarską, Joannę Fikus i Anię Szybę.
Współpraca: Ania Szyba

Dziękujemy Ance Grupińskiej i jej współpracownikom za cykl „Z opowieści polskich Żydów”.
Redakcja dwutygodnik.com