Telewizja Jakościowa

Telewizja Jakościowa

Małgorzata Major

Śmierć opery mydlanej nie oznacza automatycznie, że uwaga producentów telewizyjnych skupi się na dramatach jakościowych. Choć zapotrzebowanie na ich realizację jest spore i ciągle rośnie

Jeszcze 3 minuty czytania

Ekspansja amerykańskich seriali stanowi echo teorii, które już w latach 80. głosiła badaczka telewizyjna Jane Feur. To właśnie ona zaczęła posługiwać się terminem telewizji jakościowej. Nazywała w ten sposób wszystkie produkty przez widzów określane jako dobrze zrealizowane, z ciekawym scenariuszem i błyskotliwie napisanymi dialogami, charakteryzujące się dbałością o detale (jak nieoczywista i niezbyt nachalna ścieżka dźwiękowa, niekonwencjonalne rozwiązania formalne i wizualne, rezygnacja z ostentacyjnych zbliżeń znanych z oper mydlanych). Widzowie telewizyjni intuicyjnie odczuwali różnice między telewizją jakościową (quality tv), a śmieciową (trash tv). Jednakże należy pamiętać, że w latach 80. i 90. ramówki ogólnodostępnych kanałów amerykańskiej telewizji były uporządkowane według dzisiaj już anachronicznego modelu, zakładającego potrzebę istnienia pasma śniadaniowego (tzw. telewizja codzienna), w którym prym wiodły opery mydlane. Obecnie, gdy główna odbiorczyni oper mydlanych, czyli kobieta zajmująca się domem, poszła do pracy (ze względu na czynnik ekonomiczny i/lub emancypacyjny), telewizyjni decydenci kasują soap opery. Początek XXI w. to kres epoki oper mydlanych, spośród których wiele obecnych było w ramówkach telewizyjnych od kilku dekad (najbardziej popularna wśród widzów europejskich soap opera, czyli „Moda na sukces” należy do najmłodszych w swoim gatunku i, jak dotychczas, stacja CBS pozostawiła ją przy życiu, chociaż niebezpieczeństwo kasacji wciąż zagląda producentom w oczy).

Opery mydlane można śmiało określić nie tylko mianem telewizji codziennej, ale przede wszystkim – śmieciowej, nie zmienia to jednak faktu, że znacząco kształtowały pejzaż telewizyjny ostatnich dekad XX w. Faktu, że znikają z mapy telewizyjnej, nie należy wiązać z dążeniem stacji do realizowania tylko dramatów jakościowych (quality drama), a raczej z przemianami społeczno-ekonomicznymi (ruchomy grafik pracy, dostępność technologii umożliwiających oglądanie seriali o dowolnej porze), które zdaniem badaczy (z Henrym Jenkinsem na czele) odciągają widzów od klasycznie rozumianej ramówki programowej.

Czy można więc powiedzieć: „umarł król, niech żyje król!”? Pochopne byłoby przypuszczenie, że śmierć opery mydlanej oznacza automatycznie, że uwaga producentów telewizyjnych skupi się na serialach jakościowych. Choć zapotrzebowanie na ich realizację jest spore i ciągle rośnie. Zwłaszcza, że dzisiaj roszczenia wobec amerykańskiej telewizji mają nie tylko Amerykanie, ale wszyscy widzowie, którzy – niezależnie od położenia geograficznego – sięgają po jej repertuar. Kiedyś oczekiwania widzów przedstawiała stacjom, nieistniejąca już dziś, organizacja – Widzowie na Rzecz Telewizji Jakościowej. Dzisiaj, żyjąc w globalnej wiosce, możemy formułować prośby i petycje bez pomocy formalnych zrzeszeń (dowodem na to niech będzie chociażby akcja fanów serialu „Chuck” – udało się im wpłynąć na decyzję stacji NBC i przywrócić go do ramówki; w kampanii ratującej serial – wraz z widzami – uczestniczył odtwórca roli tytułowej – Zachary Levi).

Definicja telewizji jakościowej, którą intuicyjnie wiążemy po prostu z dobrymi serialami, sprawia duży problem telewizyjnym badaczom. Niektórzy bowiem wychodzą z założenia (m.in. Sarah Cardwell, która pyta w swoim artykule: „czy telewizja jakościowa jest dobra?”), że wprowadzenie – oprócz terminu „telewizji jakościowej”–  terminu „dobra telewizja” niepotrzebnie komplikuje sytuację widza, który może poczuć się zagubiony wśród mnogości programów rekomendowanych jako „dobra telewizja niejakościowa”, albo „niezbyt dobra telewizja jakościowa”. Na szczęście często bywa i tak, że telewizja jakościowa jest po prostu dobra („Sześć stóp pod ziemią”, „Prezydencki poker”, „Miasteczko Twin Peaks”, „Seks w wielkim mieście”, „Rodzina Soprano”). Jak jednak odróżnić telewizję jakościową/dobrą od śmieciowej/codziennej?

„Miasteczko Twin Peaks”

Właściwym kierunkiem poszukiwania dobrej i równocześnie jakościowej telewizji są stacje kablowe. Seriale składające się z 12-13 odcinków w sezonie, zamiast 22-24 stanowią dobrze wyważoną kondensację wątków, nie musimy znosić odcinków-zapychaczy, w których niewiele się dzieje, bo scenarzyści zmuszeni są wyhamować rozwój akcji przed zbliżającym się finałem. Amerykańskie stacje kablowe dobrze kondensują fabułę, ale wzorem w tym względzie wydają się Brytyjczycy (stacja BBC nawet bardzo popularne seriale dawkuje w niewielkich porcjach, np. „Luther”, „Czas prawdy”, „Sherlock”), którzy produkują seriale składające się z 3-6 odcinków w sezonie. „Rozwadnianie fabuły” (sformułowanie zawdzięczam publicyście Michałowi R. Wiśniewskiemu), charakterystyczne dla amerykańskich stacji ogólnodostępnych, wymuszone jest przez kalendarz telewizyjny – tzw. pełnosezonowe seriale muszą być emitowane od września do maja (z przerwą zimową w okolicy listopada/grudnia), a zatem scenariusz należy rozpisać tak, aby opowiadanej treści starczyło na 22-24 odsłony w ciągu roku. W gruncie rzeczy ta formuła skłania do produkcji seriali proceduralnych (opartych na schemacie „case of the week”), stąd ich mnogość w stacjach ogólnodostępnych. Jednak dzisiaj nie możemy już dokonać prostego dowodzenia, że seriale proceduralne to telewizja śmieciowa. Schemat, w którym uwięziony jest scenariusz, narzuca sporo ograniczeń, ale dobrze poradziły sobie z nim w ostatnich latach takie seriale jak „Doktor House”, a wcześniej – skoro mowa o dramatach medycznych – „Ostry dyżur” i „Bez skazy”, czy – seriale prawnicze – „Ally McBeal” oraz „Żona idealna”. W przypadku tych seriali możemy mówić o dobrej telewizji jakościowej, zatem jak widać – jest ona także obecna w stacjach ogólnodostępnych (ABC, CBS, NBS, Fox).

Serial proceduralny i sitcom nie jest jednak jedynym rozwiązaniem dla stacji ogólnodostępnych. Dowodzi tego przykład kanału ABC, który wyemitował dwa bardzo dobre seriale, nieograniczone schematem „sprawy tygodnia” – „Miasteczko Twin Peaks” (w tym przypadku możemy mówić nie tylko o telewizji dobrej, ale i jakościowej) i „Gotowe na wszystko”. Co prawda, „Miasteczko Twin Peaks” straciło siłę rozpędu w pełnym 22-odcinkowym sezonie, ale jak na serial, w którym brakowało powtarzalnej procedury, a dominowały (ryzykowne jak na target odbiorczy stacji ogólnodostępnej) wątki oniryczne, załamania fabularne, równoległość światów przedstawionych, odniósł on ogromny sukces komercyjny, nie tracąc na jakości. Równie dobrze poradził sobie serial komediowy (niebędący sitcomem) z wątkami dramatycznymi i kryminalnymi, czyli „Gotowe na wszystko”, początkowo sprofilowany jako produkcja dla żeńskiej publiczności (przedmiejska wersja „Seksu w wielkim mieście” o dojrzałych kobietach śpiących ze szpikulcem do lodu pod łóżkiem – każda z bohaterek kogoś celowo bądź przypadkowo uśmierciła, albo przynajmniej brała udział w tuszowaniu zbrodni).

„Ally McBeal”

 
Widzowie szukający wysokiej klasy seriali jakościowych na ogół swoją uwagę skupiają jednak na stacjach kablowych. Ich przewagą jest nie tylko trzymiesięczny cykl emisji serialu (stacja nie przywiązuje widza do telewizora na cały rok, a jedynie na 12 tygodni), ale także nieschematyczność fabularna (w 12-odcinkowych serialach nie ma miejsca na powtarzalność, procedurę), wysoki budżet zapewniający dobrą realizację techniczną, cenione nazwiska w obsadzie, a także po drugiej stronie kamery. Tym właśnie przyciąga widzów HBO, AMC oraz Showtime. Każda z tych stacji wypracowała określone strategie marketingowe kuszące widzów nowymi tytułami. HBO to telewizja przełomów (swego czasu stacja promowała się jako „nie-telewizja”), pokonywania kolejnych społecznych tabu. Nie trzeba przywoływać sztandarowych hitów tej stacji, by udowodnić, że mają cechy telewizji jakościowej. Wystarczy zajrzeć w bieżącą ramówkę, aby dostrzec w obecnie emitowanych serialach („Zakazane imperium”, „Gra o tron”, „Terapia”) te same walory, które zachęciły widzów do obejrzenia „Rodziny Soprano”, „Prawa ulicy”, czy „Seksu w wielkim mieście”. Podobnie rzecz wygląda z telewizją AMC, obecną na rynku medialnym od 1984r., ale dopiero w ciągu ostatnich kilku lat zyskującą status telewizji emitującej seriale godne najwyższej uwagi („Breaking Bad”, „Mad Men”, „The killing” oraz „The walking dead”). Nie przekłada się to na wysokie osiągnięcia frekwencyjne (jako stacja kablowa o ograniczonym zasięgu ma kilkumilionową widownię abonamentową i bliżej nieokreśloną liczbę widzów wśród internautów). AMC to telewizja wielkiej narracji, jej seriale są pełnymi rozmachu opowieściami (nie w rozumieniu fajerwerkowej widowiskowości, ale pod względem finezji kształtowania światów przedstawionych), które zaczyna długa ekspozycja (dlatego wielu widzów nie było w stanie docenić fenomenu „Breaking Bad”, gdyż przyzwyczajeni do teledyskowego tempa „CSI: Miami” mieli problem z przebrnięciem przez wprowadzenie w akcję właściwą), a niespieszne tempo akcji przypomina widzowi, że nie jest w telewizyjnym supermarkecie i nie zostanie szybko obsłużony serialem „na wynos”; powinien delektować się fabularnymi niuansami, a jeśli nie potrafi się nimi cieszyć, to znaczy, że pomylił działy.

Showtime to prawdopodobnie najbardziej rozrywkowa z rozrywkowych stacji telewizyjnych. Bohaterowie seriali są dynamiczni, kontrowersyjni, odważni, niestandardowi, nieokrzesani, na ogół na bakier z prawem i wyrywający się mechanizmom socjalizacji (Jackie Peyton, Nancy Botwin, Hank Moody, Dexter Morgan). Seriale stacji Showtime, podobnie jak ich bohaterowie, sprawiają one badaczom nie lada problem. Na ogół są to seriale dobre, ale niejakościowe, większość z nich to małe produkcje (30-minutowe seriale komediowe, jak „Siostra Jackie”, „Trawka”, czy „Californication”). Honoru dramatu jakościowego w stacji Showtime broni sam papież Aleksander VI, w serialu „Rodzina Borgiów” (z Jeremy Ironsem w roli głównej).

Czym więc jest telewizja śmieciowa? Czy możemy do niej zaliczyć amerykańskie sitcomy, których meritum stanowią żarty slapsticowe, albo humor kloaczny i koszarowy (doskonały przykład to ostatni sezon „Dwóch i pół”), a może serialowe kurioza ocierające się o kicz i kamp (kultowy już „Słoneczny patrol”)? Albo trącące myszką seriale proceduralne, jak „CSI: Miami”, gdzie obecnie większą popularnością widzów cieszą się okulary przeciwsłoneczne Horatio Caine'a niż akcja zasadnicza?

Jedno jest pewne – nie warto jej oglądać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.