Jeszcze 2 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Ten potwór Jacek Dehnel

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Jacek Dehnel to grafoman, hochsztapler i złodziej. Grafoman, bo pisze dużo i źle. Hochsztapler, bo sprytnie oszukuje wszystkich swoich czytelników, chociażby wmawiając im, że jest utalentowany i ma coś do powiedzenia. Złodziej, bo kradnie, fałszuje, kopiuje i podrabia, nie mówiąc niczego nowego, oryginalnego i już tysiąc razy powiedzianego. 

Tak z grubsza prezentowałby się biogram autora „Saturna”, gdyby jego sporządzenie powierzyć niektórym naszym krytykom i innym reprezentantom środowiska literackiego. Epitety dość wiernie oddają uczucia, jakie względem niego żywią, choć nie jest to, oczywiście, wyliczenie kompletne i długo można by je kontynuować. Krytykowali Dehnela m.in. Piotr Śliwiński (głośny tekst „Dehnelizacja” w „Tygodniku Powszechnym”), Igor Stokfiszewski („Polska poezja uników” w „Gazecie Wyborczej”), czy, całkiem niedawno, Agata Pyzik, która na internetowych łamach „Krytyki Politycznej” podsumowała twórczość autora „Lali” słowami: „wynurzenia Jacka Dehnela o jego cierpieniach «arystokraty»” (z Pyzik polemizowałem tutaj niedawno).

Na liczne tekstowe wyprawy przeciwko Dehnelowi wyruszali także młodzi poeci, Jaś Kapela („Dehnel się usuwa na bezpieczne pozycje eleganckiej dulszczyzny i światłego ciemnogrodu”) czy Tomasz Pułka. Słynny jest również obszerny esej Elizy Szybowicz (opublikowany w „Krytyce Politycznej”, a następnie przedrukowany w tomie „Polityka literatury”), w którym krytyczka miała Dehnelowi za złe chociażby to, że chce on tylko, „żeby było ładnie”, a zupełnie nie zajmuje się naprawianiem świata i, w domyśle, tworzeniem literatury zaangażowanej. Paweł Dunin-Wąsowicz ten bezpardonowy i niemal odruchowo budzący sprzeciw (może w ramach współczucia wobec krytykowanego autora?), a jednocześnie ważny i żarliwy atak, określił później jako „praktykę krytyczno-literackiego mataczenia w wykonaniu Elizy Szybowicz, w walce o rzeczowe sagi ignorującej dowolnie książkowe fakty”.

Nie czas i miejsce na przypomnienie pozostałych epitetów, na skatalogowanie licznych ataków (w tym, niestety, chamskich, pełnych wycieczek osobistych, kpin z wyglądu i stylu życia pisarza etc.) i, zdarzających się od czasu do czasu, rzetelnych krytycznoliterackich wystąpień poświęconych twórczości Dehnela, ale praca taka dowiodłaby niezbicie, że w ostatnich latach mało który (albo i żaden) z naszych młodych prozaików budził tyle skrajnych emocji komentatorów. Frapującego, intensywnego i, jak się za chwilę okaże, wciąż trwającego „sporu o Dehnela” wolno nam nawet użyć jako argumentu przeciwko popularnej tezie, jakoby dyskusje literackie dawno już umarły, szkoda tylko, że tego rodzaju argumentów w ostatnich latach nie znaleźlibyśmy zbyt wiele…

Nieco przesadzając można by rzec, że tak jak dla Waldemara Łysiaka czy Rafała Ziemkiewicza jednym z głównych celów publicystycznych wystąpień jest Adam Michnik (i „michnikowszczyzna”), tak dla niektórych krytyków i poetów rytualną funkcję chłopca do bicia pełni właśnie Dehnel (i dehnelowszczyzna?). Wszystko wskazuje na to, że autor „Saturna” jest potworem (jak Goya!), a jego przerażające (literackie) płody winno się likwidować już w zarodku.

Jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy Dehnel (jego twórczość, a zapewne i życie) to zło w postaci czystej, winien sięgnąć do (wciąż) najnowszego „FA-artu” (nr 1-2/2011, choć dosłownie wczoraj pojawiła się informacja, że wkrótce ukazać ma się jednak kolejny numer kwartalnika, a więc, jakżeby inaczej, 3-4/2011…). Odnajdziemy tam „Czas przeszły dokonany”, wielce interesujący tekst Olgi Filipowskiej. Piszę „tekst”, bo nie do końca wiem, z czym mamy do czynienia. Coś jakby artykuł naukowy (przypisy! cytat z „Mimesis” Zofii Mitosek! zdanie o „rozkładzie romantycznego subiektywizmu”!) z elementami recenzji, polemiki, szkolnej rozprawki i subiektywnych rozważań autorki o świecie. Chaos genologiczny, stylistyczny i myślowy. Ale co tam, czego się nie robi i jakich bzdur nie pisze, byleby tylko raz jeszcze pokazać Dehnelowi miejsce w szeregu, w alei (niesłusznie) zasłużonych literatów. Tematów i wątków pobocznych w rozprawie autorki znajdziemy sporo, od kryzysu kinematografii, przez obrazy Magritte’a, po publiczny wizerunek Ernesta Hemingwaya, ale czytelnik szybko się zorientuje, że przede wszystkim idzie o rozliczenie z niebywałym oszustwem zatytułowanym „Saturn”, a spreparowanym przez niejakiego Dehnela.

Nie wiedzieć na jakiej podstawie już w pierwszych akapitach Filipowska oznajmia, że Dehnel – podobnie jak serial „Rodzina Borgiów” i płyta „The Future is Medieval” Kaiser Chiefs – cofa się do przeszłości tylko dlatego, że ta świetnie się sprzedaje. Chodzi mu (a jak nie chodzi, to tak właśnie mu wychodzi!) wyłącznie o odniesienie do przeszłości, która „bynajmniej nie inspiruje, nie oddziałuje edukacyjnie, nie tworzy przestrzeni do eksploracji”. Z tym, że muzykom Kaiser Chiefs nie udało się skutecznie oddziałać edukacyjnie i stworzyć „przestrzeni do eksploracji” (?) mogę się jeszcze zgodzić, ale że nieinspirującymi, a wyłącznie pokupnymi dziełami, są współczesne seriale historyczne HBO i powieści Dehnela, tego już pojąć nie potrafię.

Okazuje się, że autor „Lali” potrafi „żonglować autorytetem uznanych pisarzy”, co udowodnił choćby w „Balzakianach”. Kto by pomyślał, że Dehnel, „posługując się pastiszem i parodią, z powodzeniem wprowadził Balzaka w XXI wiek”, prawda? No ale co z tego, skoro dzieło mistrza realizmu tylko „pokolorował pisakami współczesności”, doprawił odrobiną współczesności, a na koniec „oddał do użytku publicznego”. Innymi słowy: sprzedał! Sprzedał nam Balzaka jako Dehnel, a przecież się Dehnel a nie Balzak nazywa! Filipowska przypomina, że „jako nowy, współczesny Balzak” Dehnel stał się gwiazdą w „Vivie!” i innych pismach kobiecych, a do tego „podbił również serca starszych czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, które wzruszone opuszczają spotkania autorskie dobrze wychowanego, młodego chłopca” (sic!). Ale prawdziwe zbrodnie tego „młodego chłopca” zaczęły się, gdy znalazł sobie nowego mecenasa, a mianowicie Goyę sportretowanego w „Saturnie”.

Goyę i geja wiele łączy, a że „Dehnel jest gejem”, to „Goya jest jak gej”, a Jacek Dehnel jest jak Goya! Nie rozumiecie? Pewnie jeszcze powiecie mi, że nie wiedzieliście, że „Balzak się skończył”? Ha, bo nie czytaliście Filipowskiej, która w swoim kilkustronicowym artykule ogłasza kilka innych znaczących śmierci. Najpierw więc Balzak, w jednym z kolejnych akapitów badaczka oświadcza, że „literatura się skończyła” (!), dalej, że „film, jak widać, też się już kończy” (!!), a w ostatnim akapicie czytamy jeszcze, że „umarła też logika” (!!!). Z tego, co czytam, logika wywodu Filipowskiej jeszcze nie zdążyła się narodzić.

W każdym razie Dehnel też w pewnym momencie się zorientował, że Balzak się skończył, stąd porzucenie autora „Komedii ludzkiej” na rzecz Goi. Obu wybrał, a następnie wykorzystał i sprzedał „w odpowiedzi na społeczną potrzebę wskrzeszenia literatury tzw. lekturowej”. Dalej jeszcze lepiej: „Aby sprawnie sprzedać cały nakład, Dehnel musiał wrócić do klasyki. Samo przeniesienie się w czasie było jednak niewystarczające. Gwarancję sukcesu dało dopiero sięgnięcie do jednostek oryginalnych i nietuzinkowych”.

I wszystko jasne, mamy sprawdzony przepis na bestseller! To nic, że powstają grafomańskie powieści i koszmarne filmy o postaciach nietuzinkowych. To nic, że powstają arcydzieła o everymenach, zwykłych zjadaczach chleba i ludziach bez właściwości. To nic wreszcie, że autorka przeciwstawia „nietuzinkowego” Goyę tuzinkowym i nieoryginalnym postaciom takim, jak… Flaubert czy Zola, których użycie równałoby się ze słabą sprzedażą książki i brakiem popularności. O, dajmy na to, „Papudze Flauberta” Barnesa Filipowska zapewne nie słyszała, a ten jeden przykładowy tytuł rzucam ot, tak sobie, opadając już zupełnie z sił i własnym oczom nie wierząc, że tego rodzaju intelektualnie niechlujny i kuriozalny tekst naprawdę trafił na łamy prestiżowego, rzetelnego i poważnego pisma, za jakie zawsze miałem „FA-art”. Czyżby i redaktorzy kwartalnika wychodzili z popularnego w niektórych kręgach założenia, że nieważne jak i co, byle prosto w Dehnela?

Józef Oleksy (to ten pan znany ze słów: „Bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i, kurwa, będę jak brzytwa”) zgodziłby się zapewne, że fajnie jest być ostrym jak Eliza Szybowicz czy Piotr Śliwiński – ale że nie jest to takie proste, jak mogłoby się niektórym wydawać i że nie każdy to potrafi, skutecznie udowadnia nam właśnie Olga Filipowska. Dział eseju recenzowany jest w „FA-arcie” przez prof. dr. hab. Krzysztofa Krasuskiego. Nie orientuję się, czy za tę publikację autorka otrzymała jakieś punkty do swojego przyszłego doktoratu. Od siebie przyznaję jej minus piętnaście.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.