Z WYSOKA I NISKA:
Ten potwór Jacek Dehnel
Jacek Dehnel to grafoman, hochsztapler i złodziej. Grafoman, bo pisze dużo i źle. Hochsztapler, bo sprytnie oszukuje wszystkich swoich czytelników, chociażby wmawiając im, że jest utalentowany i ma coś do powiedzenia. Złodziej, bo kradnie, fałszuje, kopiuje i podrabia, nie mówiąc niczego nowego, oryginalnego i już tysiąc razy powiedzianego.
Tak z grubsza prezentowałby się biogram autora „Saturna”, gdyby jego sporządzenie powierzyć niektórym naszym krytykom i innym reprezentantom środowiska literackiego. Epitety dość wiernie oddają uczucia, jakie względem niego żywią, choć nie jest to, oczywiście, wyliczenie kompletne i długo można by je kontynuować. Krytykowali Dehnela m.in. Piotr Śliwiński (głośny tekst „Dehnelizacja” w „Tygodniku Powszechnym”), Igor Stokfiszewski („Polska poezja uników” w „Gazecie Wyborczej”), czy, całkiem niedawno, Agata Pyzik, która na internetowych łamach „Krytyki Politycznej” podsumowała twórczość autora „Lali” słowami: „wynurzenia Jacka Dehnela o jego cierpieniach «arystokraty»” (z Pyzik polemizowałem tutaj niedawno).
Na liczne tekstowe wyprawy przeciwko Dehnelowi wyruszali także młodzi poeci, Jaś Kapela („Dehnel się usuwa na bezpieczne pozycje eleganckiej dulszczyzny i światłego ciemnogrodu”) czy Tomasz Pułka. Słynny jest również obszerny esej Elizy Szybowicz (opublikowany w „Krytyce Politycznej”, a następnie przedrukowany w tomie „Polityka literatury”), w którym krytyczka miała Dehnelowi za złe chociażby to, że chce on tylko, „żeby było ładnie”, a zupełnie nie zajmuje się naprawianiem świata i, w domyśle, tworzeniem literatury zaangażowanej. Paweł Dunin-Wąsowicz ten bezpardonowy i niemal odruchowo budzący sprzeciw (może w ramach współczucia wobec krytykowanego autora?), a jednocześnie ważny i żarliwy atak, określił później jako „praktykę krytyczno-literackiego mataczenia w wykonaniu Elizy Szybowicz, w walce o rzeczowe sagi ignorującej dowolnie książkowe fakty”.
Nie czas i miejsce na przypomnienie pozostałych epitetów, na skatalogowanie licznych ataków (w tym, niestety, chamskich, pełnych wycieczek osobistych, kpin z wyglądu i stylu życia pisarza etc.) i, zdarzających się od czasu do czasu, rzetelnych krytycznoliterackich wystąpień poświęconych twórczości Dehnela, ale praca taka dowiodłaby niezbicie, że w ostatnich latach mało który (albo i żaden) z naszych młodych prozaików budził tyle skrajnych emocji komentatorów. Frapującego, intensywnego i, jak się za chwilę okaże, wciąż trwającego „sporu o Dehnela” wolno nam nawet użyć jako argumentu przeciwko popularnej tezie, jakoby dyskusje literackie dawno już umarły, szkoda tylko, że tego rodzaju argumentów w ostatnich latach nie znaleźlibyśmy zbyt wiele…
Nieco przesadzając można by rzec, że tak jak dla Waldemara Łysiaka czy Rafała Ziemkiewicza jednym z głównych celów publicystycznych wystąpień jest Adam Michnik (i „michnikowszczyzna”), tak dla niektórych krytyków i poetów rytualną funkcję chłopca do bicia pełni właśnie Dehnel (i dehnelowszczyzna?). Wszystko wskazuje na to, że autor „Saturna” jest potworem (jak Goya!), a jego przerażające (literackie) płody winno się likwidować już w zarodku.
Jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy Dehnel (jego twórczość, a zapewne i życie) to zło w postaci czystej, winien sięgnąć do (wciąż) najnowszego „FA-artu” (nr 1-2/2011, choć dosłownie wczoraj pojawiła się informacja, że wkrótce ukazać ma się jednak kolejny numer kwartalnika, a więc, jakżeby inaczej, 3-4/2011…). Odnajdziemy tam „Czas przeszły dokonany”, wielce interesujący tekst Olgi Filipowskiej. Piszę „tekst”, bo nie do końca wiem, z czym mamy do czynienia. Coś jakby artykuł naukowy (przypisy! cytat z „Mimesis” Zofii Mitosek! zdanie o „rozkładzie romantycznego subiektywizmu”!) z elementami recenzji, polemiki, szkolnej rozprawki i subiektywnych rozważań autorki o świecie. Chaos genologiczny, stylistyczny i myślowy. Ale co tam, czego się nie robi i jakich bzdur nie pisze, byleby tylko raz jeszcze pokazać Dehnelowi miejsce w szeregu, w alei (niesłusznie) zasłużonych literatów. Tematów i wątków pobocznych w rozprawie autorki znajdziemy sporo, od kryzysu kinematografii, przez obrazy Magritte’a, po publiczny wizerunek Ernesta Hemingwaya, ale czytelnik szybko się zorientuje, że przede wszystkim idzie o rozliczenie z niebywałym oszustwem zatytułowanym „Saturn”, a spreparowanym przez niejakiego Dehnela.
Nie wiedzieć na jakiej podstawie już w pierwszych akapitach Filipowska oznajmia, że Dehnel – podobnie jak serial „Rodzina Borgiów” i płyta „The Future is Medieval” Kaiser Chiefs – cofa się do przeszłości tylko dlatego, że ta świetnie się sprzedaje. Chodzi mu (a jak nie chodzi, to tak właśnie mu wychodzi!) wyłącznie o odniesienie do przeszłości, która „bynajmniej nie inspiruje, nie oddziałuje edukacyjnie, nie tworzy przestrzeni do eksploracji”. Z tym, że muzykom Kaiser Chiefs nie udało się skutecznie oddziałać edukacyjnie i stworzyć „przestrzeni do eksploracji” (?) mogę się jeszcze zgodzić, ale że nieinspirującymi, a wyłącznie pokupnymi dziełami, są współczesne seriale historyczne HBO i powieści Dehnela, tego już pojąć nie potrafię.
Okazuje się, że autor „Lali” potrafi „żonglować autorytetem uznanych pisarzy”, co udowodnił choćby w „Balzakianach”. Kto by pomyślał, że Dehnel, „posługując się pastiszem i parodią, z powodzeniem wprowadził Balzaka w XXI wiek”, prawda? No ale co z tego, skoro dzieło mistrza realizmu tylko „pokolorował pisakami współczesności”, doprawił odrobiną współczesności, a na koniec „oddał do użytku publicznego”. Innymi słowy: sprzedał! Sprzedał nam Balzaka jako Dehnel, a przecież się Dehnel a nie Balzak nazywa! Filipowska przypomina, że „jako nowy, współczesny Balzak” Dehnel stał się gwiazdą w „Vivie!” i innych pismach kobiecych, a do tego „podbił również serca starszych czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, które wzruszone opuszczają spotkania autorskie dobrze wychowanego, młodego chłopca” (sic!). Ale prawdziwe zbrodnie tego „młodego chłopca” zaczęły się, gdy znalazł sobie nowego mecenasa, a mianowicie Goyę sportretowanego w „Saturnie”.
Goyę i geja wiele łączy, a że „Dehnel jest gejem”, to „Goya jest jak gej”, a Jacek Dehnel jest jak Goya! Nie rozumiecie? Pewnie jeszcze powiecie mi, że nie wiedzieliście, że „Balzak się skończył”? Ha, bo nie czytaliście Filipowskiej, która w swoim kilkustronicowym artykule ogłasza kilka innych znaczących śmierci. Najpierw więc Balzak, w jednym z kolejnych akapitów badaczka oświadcza, że „literatura się skończyła” (!), dalej, że „film, jak widać, też się już kończy” (!!), a w ostatnim akapicie czytamy jeszcze, że „umarła też logika” (!!!). Z tego, co czytam, logika wywodu Filipowskiej jeszcze nie zdążyła się narodzić.
W każdym razie Dehnel też w pewnym momencie się zorientował, że Balzak się skończył, stąd porzucenie autora „Komedii ludzkiej” na rzecz Goi. Obu wybrał, a następnie wykorzystał i sprzedał „w odpowiedzi na społeczną potrzebę wskrzeszenia literatury tzw. lekturowej”. Dalej jeszcze lepiej: „Aby sprawnie sprzedać cały nakład, Dehnel musiał wrócić do klasyki. Samo przeniesienie się w czasie było jednak niewystarczające. Gwarancję sukcesu dało dopiero sięgnięcie do jednostek oryginalnych i nietuzinkowych”.
I wszystko jasne, mamy sprawdzony przepis na bestseller! To nic, że powstają grafomańskie powieści i koszmarne filmy o postaciach nietuzinkowych. To nic, że powstają arcydzieła o everymenach, zwykłych zjadaczach chleba i ludziach bez właściwości. To nic wreszcie, że autorka przeciwstawia „nietuzinkowego” Goyę tuzinkowym i nieoryginalnym postaciom takim, jak… Flaubert czy Zola, których użycie równałoby się ze słabą sprzedażą książki i brakiem popularności. O, dajmy na to, „Papudze Flauberta” Barnesa Filipowska zapewne nie słyszała, a ten jeden przykładowy tytuł rzucam ot, tak sobie, opadając już zupełnie z sił i własnym oczom nie wierząc, że tego rodzaju intelektualnie niechlujny i kuriozalny tekst naprawdę trafił na łamy prestiżowego, rzetelnego i poważnego pisma, za jakie zawsze miałem „FA-art”. Czyżby i redaktorzy kwartalnika wychodzili z popularnego w niektórych kręgach założenia, że nieważne jak i co, byle prosto w Dehnela?
Józef Oleksy (to ten pan znany ze słów: „Bardzo dużo czytam, odświeżam umysł i, kurwa, będę jak brzytwa”) zgodziłby się zapewne, że fajnie jest być ostrym jak Eliza Szybowicz czy Piotr Śliwiński – ale że nie jest to takie proste, jak mogłoby się niektórym wydawać i że nie każdy to potrafi, skutecznie udowadnia nam właśnie Olga Filipowska. Dział eseju recenzowany jest w „FA-arcie” przez prof. dr. hab. Krzysztofa Krasuskiego. Nie orientuję się, czy za tę publikację autorka otrzymała jakieś punkty do swojego przyszłego doktoratu. Od siebie przyznaję jej minus piętnaście.