Jeszcze 1 minuta czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
Przy kominku

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

Coraz cieplej, coraz weselej. Bzy się puściły, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem. A2 cała przejezdna, no i gęstniejąca atmosfera – jak mówi telewizor – „wielkiego sportowego święta” za progiem. I Niemcy naszą ojczyznę gromadnie najeżdżają. Znowuż w celu prowadzenia walki. Ale tym razem przyjmiemy ich razowcem i solniczką, z całą – legendarną we wszechświecie – staropolską gościnnością. Prawda, strach przed Niemcem zawsze był, jest i będzie, ale sport wydatnie zmiękcza nasz historyczny stupor. A i kasa przenosi go w bardziej uchwytne liczbowo rejony.

Piłkarze niemieccy, bo o nich, rzecz jasna, mowa przyjechali do naszego kraju nie na wakacje. Nawet nie po to, żeby zostawić tu swoje samochody na wieczność. Przyjechali dla krwi, potu i niekoniecznie łez. Przyjechali by zawody wygrać, co od lat już zdarza im się częściej niż rzadziej (by przypomnieć tylko znany schlagwort Gary Linekera o piłkarzykach różnych nacji, co to po boisku z zapałem popylają, a na koniec i tak Niemiec bierze wszystko). Że ostatnio Bayern nie wziął – to potwierdza tylko regułę, od której zawsze wyjątki być muszą.

Niemieccy zawodnicy przyjeżdżają do nas jako potomkowie niegdysiejszych okupantów. Tak się jakoś poskładało, nie ich wina. Ktoś jednak pomyślał, że byłoby dobrze, by piłkarze oprócz grania, odbyli też pewną przebieżkę w ciemne rejony pamięci. Żeby, przykładowo, odwiedzili obóz koncentracyjny w Auschwitz. Przewodniczący Niemieckiej Rady Żydów, Dieter Grauman, stwierdził, że byłoby „fatalnym sygnałem dla świata”, gdyby reprezentacja Niemiec podczas pobytu u nas nie odwiedziła żadnego miejsca pamięci Zagłady. Można na to odrzec, że piłkarze są od grania, a nie od zwiedzania, ale biorąc pod uwagę ostatnie wystąpienie prezydenta Obamy, który wykazał pewne luki w elementarnym wykształceniu historycznym, taka wizyta mogłaby sprawić, że i amerykański przywódca mógłby się czegoś wartościowego o obozach dowiedzieć. O niektórych niemieckich przywódcach nie mówiąc. Inaczej mówiąc: jakiś dalekosiężny efekt poznawczy z takiej wizyty mógł się z pożytkiem dla wszystkich zrodzić.

Niemieccy działacze piłkarscy odnieśli się do propozycji przewodniczącego Graumana ze zrozumieniem i troską. Oliver Bierhoff, menedżer reprezentacji, zapewniał: „rozmawiamy na temat Holocaustu z zawodnikami”. I by nie było żadnych niedomówień, dorzucił na odchodnym, że jeszcze nie postanowiono jaką formę ma przyjąć ta edukacja: „Mogłaby to być rozmowa przy kominku (niem. Kamingespräch) lub wykład”. W ciepłych kapciach, i koniecznie ze sznapsem w ręku, dopowiedzmy tę śmiałą myśl byłego napastnika. Podziw dla niebanalnej intuicji Bierhoffa jest niezmierzony. Bo też, pomyślmy, w jakich innych okolicznościach tak zajmująco i barwnie rozmawia się o kominach, jak nie przy kominku właśnie? Zwyczaj ten, gdyby okazał się strzałem w dziesiątkę, można by później upowszechnić z powodzeniem w niemieckich szkołach.

Żart Bierhoffa ma lekkość i wdzięk pancerfausta, wskazuje też na to, że ewolucja niemieckiego poczucia humoru odbywa się bardzo powoli, można zauważyć nawet pewną stagnację w tym zakresie. Greps byłego piłkarza budzi dyzgust i pewnie nie warto byłoby się nim zajmować, gdyby nie to, że dysputy przy kominku przyniosły jednak wymierny efekt: reprezentacja Niemiec odwiedziła muzeum Auschwitz-Birkenau.

Dobrze: nie cała, ale odwiedziła. Prawdę powiedziawszy, to nie była nawet połowa niemieckiej kadry. Żeby nie skłamać: to była mniej niż połowa jej połowy. To ćwiartka nawet nie była. To byli, dokładnie rzecz biorąc, trzej zawodnicy: Philipp Lahm, Miroslav Klose i Lukas Podolsky. Wynika z tego niezbicie, że spośród trzech piłkarzy niemieckich, którzy odwiedzili niegdysiejszy obóz zagłady, dwóch  z nich to byli Polacy. No dobrze: Niemcy. Ale jednak Polacy. No może nie całkiem Polacy, bo z niemieckimi paszportami, ale jednak – jakoś, trochę, mniej więcej, w jakiejś mierze, do pewnego stopnia – Polacy. Nasi. Miro, Łukasz. Oni z tej ziemi przecie!

A taki Bastian Schweinsteiger gdzie? Gdzie był, pytam grzecznie, ten piękny mężczyzna o pięknym nazwisku i twarzy wzbudzającej zaufanie? Dlaczego go nie  było? A jego koledzy? Gdzie oni wszyscy nagle przepadli? Wychodne mieli właśnie? Na siłowni ćwiczyli? Żabki jechali równo? Nie z nami te numery, Bierhoff... W całej tej żenującej sytuacji nieco napawa otuchą, że dwóch z trzech dobrych Niemców zagrali Polacy. Małe to pocieszenie, ale jakieś jest.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.