„Giulio Cesare in Egitto”  w Krakowie
fot. Bogdan Krężel / Opera Rara

„Giulio Cesare in Egitto”
w Krakowie

Dariusz Czaja

W momentach słabszych znanego mi skądinąd dobrze „Giulio Cesare” zdarzało się, że odklejałem się od muzyki. W tych krótkich interwałach rozważałem, nie pierwszy raz zresztą, filozoficznie doniosły problemat: dlaczego tak rzadko słyszymy z polskich scen operowych arcydzieła  Handla?

Jeszcze 3 minuty czytania

„Giulio Cesare in Egitto” to zdecydowanie nie jest opera rara. Przeciwnie: to jedno z najczęściej wykonywanych operowych arcydzieł Handla. Przy dużym dystansie wykonawców XX-wiecznych wobec dzieła hanowersko-londyńskiego kompozytora, akurat „Juliusz Cezar” (premiera 1724) był wystawiany relatywnie często, nawet w paleolitycznych czasach „nieautentystów” (mniejsza o to, że z obsadową dezynwolturą i bez pietyzmu dla sugestii kompozytorskich). Stał się też przebojem fonograficznym, nagrywali go dyrygenci z tak różnych bajek, jak Karl Richter i Marc Minkowski. Nietrudno pojąć dlaczego. Pomijając już drobiazg, że to muzyka genialna, dzieło to inkrustowane jest kilkunastoma co najmniej nieśmiertelnymi numerami, które oryginalnie Handel napisał dla ówczesnych celebrytów: kastrata Senesina (Giulio Cesare) i Fransceski Cuzzoni (Cleopatra). Nie dziwi tedy, że Kleopatrami  chciały być Lucia Popp, Beverly Sills, Joan Sutherland, z Cezarami różnie bywało... Nie wszystko to już dziś strawne produkcje, ale że mocno zaistniały w muzycznej pamięci – nikt nie zaprzeczy.

G. F. Handel „Giulio Cesare in Egitto”.
Soliści, Capella Cracoviensis, Jan Tomasz
Adamus (dyr.)
, Teatr im. J. Słowackiego w 
Krakowie, 6 czerwca 2012 (w ramach cyklu
Opera Rara).
Opera Rara postanowiła przypomnieć tym razem dawno nie widzianego i nie słyszanego na polskich scenach „Juliusza Cezara”. Może żal trochę, że nie sięgnięto tym razem do mniej znanych handlowskich arcydzieł, a jest ich przecież cały worek. Ale nie bądźmy małostkowi, darowanemu Handlowi w partyturę się nie zagląda. Tym bardziej może rzecz godna docenienia, bo bodaj po raz pierwszy w krakowskim cyklu operowym zagrał polski zespół: rewitalizowana Capella Cracoviensis pod Janem Tomaszem Adamusem w towarzystwie świetnej obsady międzynarodowych solistów.

Libretto Hayma (oparte na weneckim oryginale) odbija się od realnych wydarzeń historycznych, ale przefasonowuje je na teatralny użytek. Z tego tekstu trudno byłoby uczyć się prawdziwej historii, tu o całkiem inne kwestie idzie. Mamy dwie wyraziste postaci: Cezara i Kleopatrę, z bardzo precyzyjnie i przekonująco zarysowanymi przez kompozytora ich portretami (w całej niejednoznaczności i splątaniu). To dwie osobne planety, z gromadą satelitów kręcących się wokół nich. Przy czym spór między nimi, to nie tylko walka o wpływy, nie tylko przemoc płciowa, ale także prawdziwa bitwa na głosy. Handel był cudownie wielkoduszny: rozdał im arie po równo – niech się tłuką.
To nade wszystko jednak historia władzy i namiętności. Muzyczna opowieść o rojeniach o panowaniu, o nieprzytomnych snach o potędze. I o damsko-męskim kontredansie, kuszeniu, uwodzeniu, zanęcaniu. O polityce w erotyce, albo odwrotnie. To że kwestie, o których mowa w libretcie dotyczą świata starożytnego, nic w kwestiach zasadniczych nie zmienia – w tym kosmosie podłości, umizgów i zdrad odnajdujemy się wyjątkowo dobrze. Tę bliskość (ba, niemal tożsamość) elementarnych emocji świata dawnego i współczesnego odsłonił nadzwyczajnie spektakl „Giulio Cesare” przygotowany przez Williama Christie i Davida McVicara (Opus Arte, 2006) z Sarah Connolly jako Cezarem i Danielle de Niese jako Kleopatrą. W lekko zwariowanym i niebywale dowcipnym przedstawieniu – Cezar z Kleopatrą w kolonialnym Egipcie! – rzymska starożytność została dodatkowo przefiltrowana przez XIX wiek.

fot. Bogdan Krężel / Opera Rara

W Krakowie zaczęło się całkiem dobrze. Może bez petard i wystrzałów, ale w dobrym tempie, kolorowo, z rozwibrowanym dźwiękiem, zadzierżyście nawet. Zgodnie z oczekiwaniami (zapisanymi w partyturze) zabawa kręciła się wokół dwojga głównych protagonistów, uzupełnianych od czasu do czasu numerami postaci drugoplanowych. Sonia Prina (Cezar) to wciąż absolutna ekstraklasa wokalna. Już jedno z pierwszych jej wejść, zaśpiewane z luzem i lekkością gniewne łamańce („Empio, dirò, tu się”), pokazało, kto tu dzisiaj rządzi. Maria Grazia Schiavo (Kleopatra) odpowiedziała zaraz ostrym recytatywem i skoczną arią „Non disperar, chi sa?”, ale to już było nie to samo: rzecz zaśpiewana nieco siłowo (Schiavo???, no tak, poważnie mówię...), bez wdzięku, z lekką zadyszką. Prina trzymała ten sam – niebotyczny! – poziom przez cały czas, Schiavo, odniosłem wrażenie, była tego wieczoru w słabszej formie, rozkręcała się głosowo powoli, wraz z rozwojem akcji. Parę przykładów.

Na perfekcyjnie wycieniowaną w drobiazgach „Non è si vago e bello” (Cezar), Kleopatra odpowiada mocarną i (nareszcie!) przekonującą jak licho „Tutto può donna vezzosa”. I tak to się mniej więcej toczyło. Dwie napisane przez Handla cienką kreską arie („Va tacito e nascosto” – Cezar, „V’adoro pupilla” – Kleopatra), zaśpiewane świetnie przez obydwie panie (zwłaszcza Sonia Prina dała pokaz mocy wokalnej, precyzji i kontroli dźwięku), zostały niestety położone przez orkiestrę, więc ich czar nieco prysł – o tym osobno za chwilę. Im dalej w akcję, tym Schiavo śpiewała coraz lepiej (rozkołysana „Venere bella”, cudownie miękka „Se pietà di me non senti”, powalająca i czuła „Piangerò”), ale to Sonia Prina zbliżyła się tym razem niebezpiecznie do szczytu możliwości wokalnych (giętka i niewywrotna, mimo ostrych zakrętów i obłędnych przebiegów, „Al lampo dell’armi”, a zwłaszcza zwalająca z nóg „Quel torrente”, w której obłędne kaskady dźwięków zaśpiewane zostały czyściutko i z punktualnością japońskich pociągów).

fot. Bogdan Krężel / Opera Rara

Z satelitów dwojga gwiazd głównych wspomnijmy o Kornelii, wdowie po Pompejuszu  (Greczynka Irini Karaianni – na zastępstwie za Marinę de Liso), i Sesto, jej synu (Norweżka Tuva Semmingsen). Zwłaszcza Karaianni zostawiła świetne wrażenie (opiewająca melancholię straty „Priva son”, czy mocne, ciemne, studzienne „Nel tuo seno”). W jednej z ostatnich arii słychać wyraźnie było, że Kornelia weszła w zażyły związek z krakowskim hejnalistą... Lekkim (podkreślam: lekkim!) rozczarowaniem była dla mnie Semmingsen (pamiętna Rosmira z kapitalnej „Partenope” pod Mortensenem). Owszem, nigdy nie schodziła poniżej dobrego poziomu, jej mezzosopran brzmiał szlachetnie, acz lekko męczące może były vibrata („Svegliatevi nel core”), a zasłużenie sławna „Cara speme” zdała mi się w jej wykonaniu nieco przyciężkawa. Także wspólny numer matki i syna (rujnujący emocjonalnie duet „Son nata a lagrimar”) wypadł co najwyżej dobrze, te dwa głosy nie chciały za bardzo ze sobą współpracować. Z innych postaci: Ptolemeusz (kontratenor Maarten Engeltjes) miał swoje dobre chwile (z wigorem odśpiewana „Si, spietata”), ale jakoś nie wbił się przesadnie w pamięć. Podobnie jak Achilla, dowódca wojsk Ptolemeusza (bas Ugo Guagliardo), porządny i dobrze brzmiący w „Tu sei il cor”, bardziej wyrazisty w „Dal fulgor di questa spada”.

Najsłabszym, niestety, ogniwem handlowskiego wieczoru była orkiestra. Początek, jak wspomniałem, był całkiem obiecujący, później też bywały momenty piękne (subtelny akompaniament do arii Kornelii „Priva son d’ogni conforto”), ale jako całość Capella wypadła dość blado na tle świetnych solistów. Niemal cały czas jakoś obok śpiewających pań i panów. Z dyrygentem, który najwyraźniej nie miał pomysłu, jak ten problem rozwiązać. W rozrzewniającej „V’adoro pupilla” nie dość że było boleśnie nieczysto, to w dodatku orkiestra (nie pierwszy i nie ostatni raz) miała kłopoty z frazowaniem, wszystko jakieś nieskładne, pokawałkowane, miejscami słychać było nawet kreskę taktową, a to już nie dobrze. Koszmarem z ulicy Wiązowej stał się tego wieczoru róg, który położył równo piękną myśliwską arię Cezara („Va tacito”), nie dość, że sypał się artykulacyjnie, to jeszcze był poza rytmem (trzeba się zrzucić na metronom dla pana obsługującego tę skomplikowaną maszynkę). Dziwne to, bo Capella miała ostatnio lepsze momenty (o chórze już nie wspominając). Może to wypadek przy pracy, a może wyjaśnienie jest całkiem prozaiczne: niewielka ilość prób przed koncertem... Nie wiem, jak było, wiem natomiast, że nie było w tym graniu konsekwencji i precyzji, niektóre numery rozłaziły się w szwach. Szkoda, bo soliści byli z pierwszej półki. To trochę tak, jakby perły nawlec na parciany sznurek. Niby prawda: perły to zawsze perły, ale też prawdą jest, że sznurek to niestety sznurek.

fot. Bogdan Krężel / Opera Rara

W momentach słabszych znanego mi skądinąd dobrze „Giulio Cesare” zdarzało się, że odklejałem się od muzyki. W tych krótkich interwałach rozważałem, nie pierwszy raz zresztą, filozoficznie doniosły problemat: dlaczego tak rzadko słyszymy z polskich scen operowych arcydzieła Handla? Co w tym przeszkadza? Czy jest jakiś urzędowy zakaz wystawiania jego oper? Jakieś fatum ciąży nad tym repertuarem? Ktoś fatwę na kompozytora rzucił? Nie wiem. Sytuacja jest dość żenująca. Dlaczego wciąż tylko „Carmeny”, „Halki” i  wyeksploatowany do bólu włoski repertuar z wieku XIX? A co z innymi wielkimi dziełami Handla, tymi spoza żelaznego – „Hercules”, „Alcina”, „Tamerlano” – repertuaru? Byłoby przecież z czego wybierać! Gdzie „Rodelinda”, „Flavio”, „Partenope”? Gdzie śliczna „Semele”? Kto to słyszał, kto to zna? Dobrze zarysowane postaci, zwroty akcji, egzotyka, cudowności, powalające arie, hektary porywającej muzyki.

O wybitnych solistów, jak widać po obsadach Rary – nietrudno. Gdyby te znakomite głosy opakować jeszcze niebanalną scenografią, gdyby dodać rozumną reżyserię, wówczas naprawdę moglibyśmy geniusz muzyki Handla na sobie poczuć. Bo tak, to mamy trochę lizanie lodów przez szybę. Uprzytomnijmy sobie to w końcu: handlowska opera (nie mówiąc o innych barokowych specjałach) – to kontynent fascynujący i żywy, niestety wciąż boleśnie nie znany. Płyty i nagrania DVD to jednak nie to samo. Raz do roku opera Handla na polskiej (krakowskiej?) scenie – to byłoby to. Nie w wersji koncertowej (wykonawcy wstają/siadają), ale rozbuchany spektakl, z lazurowym niebem z dykty, ze szczękiem oręża, namiętnościami, żywo zagrany, perliście zaśpiewany....Wiem, we łbie mi się przewraca. Dobrze, znikam, więcej nie będę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.