UKRAINA 2012: Bo tak
fot. Oleksiy M / Flickr CC

UKRAINA 2012: Bo tak

Taras Prochaśko

Przyjechaliśmy z tatą w góry. Najpierw zobaczyłem niesłychaną jesień. Potem ujrzałem koniec dzieciństwa

Jeszcze 2 minuty czytania

1.

Dobrze pamiętam, jak ewoluowało moje wyobrażenie idealnej zimy. W dzieciństwie tragedią była nieobecność śniegu podczas odwilży, wszechobecna breja spowodowana ociepleniem. Nawet Boże Narodzenie traciło swoje powaby, kiedy początek stycznia był parszywy. Zresztą w dzieciństwie to się prawie nie zdarzało. Może dlatego, że zimowe święta spędzało się w górach, gdzie zawsze wszystko było dobre.

Ale później, gdy zrozumiałem piękno dziurawej zimy – kiedy nie cała ziemia mieści się pod śniegiem, to też zdarzyło się w górach, w tym samym miejscu. Byłem już starszy, dziadzio umarł, a ja spędzałem studenckie ferie w jego domu, z ojcem. To dziwne. Mało mam takich wspomnień z innych zim, ale z tej akurat zapamiętałem przede wszystkim trawę, która chwilę pobywszy pod śniegiem przestała pod nim być.

Potem, jeszcze zanim przestał żyć tato, wszelkie pragnienia nagle znikły i zaczęło być dobrze zawsze i wszędzie. Teraz mam dwojakie odczucia – wiem, że zimą ma być zimno, ale potajemnie cieszę się z ciepłych zim. Mój syn tego nie wie i cieszy go, że tylko my dwaj – on i ja – lubimy prawdziwą zimę, pełną śniegu i obezwładnioną mrozem. I ja cieszę się razem z nim. Chociaż mam wrażenie, że prawdziwe zimy skończyły się wraz z moim dzieciństwem. A przyczyną wszystkich dzisiejszych odmrożeń mieszkańców gór jest skarlenie.

2.


Uświadomienie sobie, jak przebiegała zimowa ewolucja służy mi jako metoda.

3.


Zacząłem przestawać się bać, kiedy miałem piętnaście lat. Wtedy po raz pierwszy poczułem się mężczyzną, chociaż żadna kobieta nie miała w tym udziału. Wiedziałem, że można być mężczyzną tylko zrozumiawszy przepaść inności, ale poczułem, że tak właśnie postrzegałbym siebie samego, nawet gdyby znikły wszystkie kobiety świata. Wtedy jednak chodziło o coś innego.

Był cudowny wrzesień, dziadzio, któremu całe lato podłączałem aparat oddechowy, umarł beze mnie – ja w tym czasie siedziałem w mieście, w znienawidzonej szkole. Przyjechaliśmy z tatą w góry. Najpierw zobaczyłem niesłychaną jesień. Potem ujrzałem koniec dzieciństwa, potem – łagodność, do dziś nie wiem jaką. Potem jeszcze dużo wszystkiego innego, co zrobiło ze mnie mężczyznę, który zaczął przestawać się bać. Chociaż bardzo płakałem.

4.


Lęk odchodził stopniowo. Czasem większymi porcjami, a czasem w dawkach niemal homeopatycznych.

5.


Najczęściej zabierały go ze sobą różne momenty uświadomienia. To zresztą osobna opowieść: jak uświadomienie sobie czegoś rozpuszcza lęk. Takie olśnienia zjawiają się wraz z rzeczami najokrutniejszymi – bólem, zimnem, upokorzeniem, grozą, stratą, albo dzięki najniewinniejszym historiom. Powiedzmy z życia roślin albo motyli.

6.


Zawsze lubiłem wszystko, co odnosi się do przeszłości rodziny – dokumenty, listy, zapiski, ubrania i przedmioty, legendy i legendarne frazy, fotografie. Czasami wchodziłem w te sprawy tak głęboko, że wydawało się, jakby początek stulecia był wtedy, kiedy kształtowała się moja pamięć. A pewnego razu do dziadzia przyszli przyjaciele. Wypili po kieliszku sosnowej nalewki i stracili orientację w czasie. Staruszkowie domagali się ode mnie uściśleń w ich wspomnieniach z włoskiego frontu. I przypomniałem sobie topografię Alp tak, jak mógłbym ją widzieć z okopów.

7.


Ale tak naprawdę rodzina przyszła do mnie wtedy, kiedy sam byłem prawie na wojnie. Wrogi oficer wciąż ponawiał ofertę wspaniałej kariery w zamian za współpracę. Wiem, że tak by się stało, nie zwodził mnie. Musiałem mu dokładnie opowiedzieć, przez co przeszli wszyscy moi bliscy z powodu jego armii, organizacji, a może nawet samego jej wyglądu czy zapachu. Z pewnością oficer dostrzegł wtedy w moim cieniu kilkadziesiąt różnych profili. Nigdy więcej nie kusił mnie żadnymi propozycjami. A ja poczułem, że już nie będę samotny. I po raz pierwszy zrozumiałem, że kultura to wiedza o kilku ludziach, których cechy zapisane są w twoim kodzie genetycznym, których gesty od czasu do czasu powtarzasz. I ta prymarna kultura, podobnie jak twoja fizjologia, nie pozwala ci zginąć.

8.


Mniej więcej wtedy, po raz pierwszy, przyśnił mi się sen o Jabłonkowie.

9.


Kiedy umarł dziadzio, nie tylko ja przestałem się bać. Tato też pozbył się strachu – do dzisiaj dla mnie zrozumiałego i niezrozumiałego – i opowiedział prawdę. Okazało się, że dziadzio nie był moim rodzonym dziadkiem, bo nie był tatą mojego taty. Zacząłem kochać go jeszcze bardziej. Był moją realnością. A historia rodzonego dziadka wydawała się tylko historią. Potrzebny był czas, by wcielić ją w siebie i odnaleźć te zaszyfrowane fragmenty genetycznego kodu, w których aż do najdrobniejszego szczegółu zapisane były rysy dziadkowej twarzy.

10.


I wtedy, po raz pierwszy, przyśnił mi się Jabłonków.

Siedziałem przy stoliku na głównym placu miasteczka. Stolik wystawiono przed drzwi małej kawiarni. Nad nim – parasol. Piję kawę. Na środku placu – charakterystyczny ratusz z zegarem. Sam plac też wygląda charakterystycznie, jak we wszystkich europejskich miastach: kwadratowy rynek zabudowany dwupiętrowymi kamienicami z trojgiem okien, z każdego rogu wychodzą dwie uliczki. Budynki pokryte czerwoną dachówką. Na placu jest jeszcze kilka kawiarni, barów, warsztatów, piwniczek i sklepików. Nad każdymi drzwiami kolorowy szyld. Przed jedną z kawiarni stoi drewniana beczka z czerwonym winem, wokół niej – kilku mężczyzn w kapeluszach. Obok ratusza rośnie parę drzew – lipa, czereśnia i magnolia.

Widziałem każdego człowieka, każdy detal, widziałem to, co działo się na balkonach, i to, co można było zobaczyć przez wszystkie okna na wszystkich piętrach. Słyszałem głosy ludzi, a czeski język wyraźnie dzielił się na pojedyncze słowa. Potem minął nas staromodny wóz pożarowy. Z ogromnego baku kapała woda, krople spadały na bruk, a jeden ze strażaków, stojąc na stopniu, usiłował dokręcić wielki kran.

11.


Rano byłem całkiem pewny, że właśnie tak wygląda Jabłonków. Gdybym się tam znalazł w tym akurat momencie, trafiłbym w przedłużenie snu. Wraz ze wszystkimi rzuciłbym się oglądać pożar na przedmieściach. Postanowiłem, że muszę się tam dostać.

12.


W Jabłonkowie urodził się mój dziadek Robert Prochaska. Z jakiegoś powodu Prochasków jest w Czechach bardzo wielu. Dziwne, bo prochaska po czesku to – spacer. Mój pradziadek Franz był ogniomistrzem – komendantem straży miejskiej. Miał więcej dzieci, nie tylko Roberta. W 1938 Niemcy zlikwidowali Republikę Czechosłowacji. Przekazali Polakom między innymi maleńkie terytorium w Tatrach nad rzeką Olzą. Polacy przez cały rok niezwykle cieszyli się z powodu powiększenia polskiego państwa i wspaniałego porozumienia z Niemcami. I w tym jednym roku zmieściła się też krótka historia tego, jak mój dziadek został moim dziadkiem.

13.


Robert Prochaska był nauczycielem. Nowa polska władza wysłała go do wiejskiej szkoły na Wołyniu. Polacy lubili, kiedy Ukraińców uczyli nie Ukraińcy. W tej samej szkole pracowała moja babcia, skierowana na Wołyń z Galicji. Zakochali się w sobie.

Babcia miała trzydzieści pięć lat, a dziadek dwadzieścia trzy. Babcię trochę to niepokoiło. Nie wiedziała, że czasu jest bardzo mało i ta różnica wieku nic nie znaczy. Jestem niesłychanie szczęśliwy, że swoje jedyne letnie wakacje postanowili spędzić w Zaroślaku pod Howerlą. Tego pensjonatu już od dawna nie ma. Ale wiem, jak tam mogło być. We wrześniu zaczęła się wojna i zaraz w pierwszych dniach Roberta Prochaskę zmobilizowano. A w ciągu dwóch tygodni przestał istnieć, razem z polską armią. Miał dwadzieścia cztery lata. Mało brakowało, a doczekałby narodzin swojego syna. Mój tato urodził się pierwszego stycznia następnego roku. Ani on, ani mój brat, ani ja nigdy nie mówiliśmy po czesku.

14.

Mógłbym mieć do dyspozycji transporter opancerzony. Trzeba by było dojechać nim do Jabłonkowa. To byłoby dosyć proste – znalazłszy się w strefie autonomicznego wojskowego systemu łączności na Zakarpaciu, należałoby przemieszczać się w kierunku Tatr, manipulując anteną w taki sposób, by zmylić radiotelegrafistów. I stopniowo wycofywać się aż do miasteczka ze snów. I wjechać na rynek, przekonać się o prawdziwości tego, w co uwierzyłem. Już nie pamiętam, co stanęło na przeszkodzie. Może to, że za bardzo chciało się w ukraińskie góry, do Delatynia.

15.


Po tym, jak zniknął dziadek Robert, babcia jeszcze długo oczekiwała jego powrotu. Wiadomo przecież, że kiedy zbiegną się pragnienia Boga i ludzi, wydarza się cud. Grzechem byłoby jednak sądzić, że bożą logikę da się zestawić z ludzką.

16.


Nic więcej nie wiem o dziadku.

17.


Dorastałem w innym miejscu. Dziadek musiał tamtędy przejeżdżać w drodze do Zaroślaka, takie warunki geografii. Za to mój ojciec wędrował do Delatynia przez najgłębszą Azję, a to zupełnie w drugą stronę. W Azji babcia znalazła męża, który przywiózł ją w Karpaty i został moim dziadkiem. To jeszcze jedna, osobna historia.

18.


Myślę teraz o tym, że geograficzna ekspansja jest innym wymiarem genetycznej sukcesji. Że areały koniecznie muszą się rozszerzać. Nawet jeśli to rozszerzenie w jakąś jedną stronę jest zwykłym przepełznięciem całego terytorium. Że utraciwszy Jabłonków, dostałem Delatyń. Że zamiast czeskiego języka, zyskałem jeszcze jedną barwę ukraińskiego. Moje dzieci mają skąd zaczynać nowe geograficzne podboje. Za to ja mogę zostać tutaj. Mogę nawet osłaniać im tyły.

19.


A dzieci miałyby niezłą krew – mieszaną i chimeryczną. I mapę z pozakreślanymi punktami oznaczającymi miejsca, gdzie niekoniecznie trzeba dotrzeć – bo wszystko i tak się przyśni. Dałyby sobie radę. Nigdy im się przecież nie uda być samotnymi.


tłum. Joanna Wichowska