Fajny festiwal
Laura Makabresku, Baśń o dziewczynie. która znalazła martwe zwierzę w lesie i podzieliła się z nim swoim Ciepłem, z cyklu Księżyc jest tylko dla dorosłych / Photomonth

Fajny festiwal

Alek Hudzik

Zastanawiam się, czy organizatorzy Miesiąca Fotografii dokonali właściwej selekcji wystaw i artystów. Czy kompromis między byciem fajnym a byciem krytycznym, nie został w Krakowie zachwiany?

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeszcze tylko kilka tygodni zostało do najmodniejszego w Polsce festiwalu muzycznego  Open'er. Jak co roku, tak i tym razem wielu z nas zwabi do Gdyni kilka wielkich nazwisk. Gwiazdy z pierwszych stron gazet, zapewniające festiwalowi masową publiczność, to zazwyczaj lekko już zużyte nazwiska. Reguła kompromisu popularności z jakością jest specyfiką nie tylko Open'era, ale i innych dużych wydarzeń artystycznych. Wielkie gwiazdy nie zaskakują, mają po prostu nie zawieść, zaskoczyć powinni debiutanci, a wszystko pomiędzy stanowić różnorodny miąższ trzymający poziom. Mechanizm ten próbują już po raz 10 powtórzyć organizatorzy Miesiąca Fotografii w Krakowie, Tomasz Gutkowski i Karol Hordziej. Dlatego też nie ma sensu recenzowanie jednej czy drugiej wystawy  trzeba ocenić cały program imprezy.

Zacznijmy od gwiazd, czyli Aleksandra Rodczenki i Rene Magritte’a, bo to ich nazwiska reklamowały festiwal. Wystawa Rodczenki, przygotowana w Muzeum Narodowym, a więc głównej „scenie” imprezy, to przede wszystkim fotografie z lat 20. i 30.  jak portret Włodzimierza Majakowskiego, które przeszły do kanonu fotografii popularnej. Zdjęcia manifestujące zarówno postulaty artystyczne konstruktywizmu, jak i ideowe oddanie artysty dla komunizmu. W ich cieniu odnajdziemy fotografie bardziej intymne; portrety matki i ukochanej Warwary Stiepanowej, znacznie ciekawiej dokumentujące życie artysty.

Miesiąc Fotografii

10. jubileuszowa edycja festiwalu fotografii, dyrektorzy artystyczni: Tomasz Gutkowski i Karol Hordziej, Kraków, do 17 czerwca 2012

Wystawa Magritte’a niesie kolejne skojarzenia muzyczne, bo pokazywać fotografie wybitnego malarza, to jak zaprosić Jacka White'a na solowy koncert, na który widzowie przyjdą głównie w nadziei na usłyszenie jednej z piosenek zespołu White Stripes. Kuratorka Natalia Żak, wybierając nie tylko prace fotograficzne Margritte’a, ale i dokumentację surrealistycznej socjety Paryża, wybrnęła z tej gry popularnym nazwiskiem bardzo zręcznie. Oczywiście nie obyło się bez analogii do malarstwa, szukania niepotrzebnego, moim zdaniem, wspólnego mianownika dla malarza i fotografa. Wystawa jest jednak bardzo spójna z programem tegorocznego Miesiąca, który stara się nakreślać różnorakie konteksty fotografii.

W Krakowie nie zabrakło i lokalnej gwiazdy. Jerzemu Lewczyńskiemu duża retrospektywna i dobrze przygotowana wystawa należała się już od wielu lat. Jego postać wciąż znana jest jedynie wąskiemu gronu miłośników fotografii, być może dlatego, że postulaty Lewczyńskiego o antyfotografii nigdy nie padły na podatny grunt, a sam artysta trzymał się zawsze na uboczu  całe życie mieszkał i tworzył w Gliwicach. Wyjątkowo miłym wydarzeniem było spotkanie z Lewczyńskim, którego gawędziarska swada rozpaliła publiczność i miejmy nadzieję zachęciła do spojrzenia na historię polskiej fotografii przez pryzmat jego zdjęć.

Viviane Sassen „George David Otieno Obiero”, 2010
/ Photomonth
Znacznie mniejszy rozmach towarzyszył wystawom, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Na ekspozycji Viviane Sassen, przygotowanej w niewielkiej galerii Pauza, zobaczymy zaledwie kilka zdjęć, w które można wsiąknąć na całe popołudnie. Zderzenia świata mody i reportażu sugerowanego przez kuratorów, nie trzeba traktować jako banalnego sloganu. Zdjęcia pod względem warsztatu mogłyby zapełniać rozkładówki „Vogue’a”, a ich bohaterowie broszury o problemach Afryki. Nieszczęśliwe zderzenie z produktami cywilizacji kolonizatorów zniewala mieszkańców czarnego kontynentu. Jedna z postaci topi się w mętnej od detergentów wodzie, inna śpi w objęciach plastikowego krzesła biwakowego, plastikowe miski i tandetne ubrania walają się po złowieszczym, piaszczystym pustkowiu. Ta ogólna zasada dysonansu najpierw hipnotyzuje fantastycznym wykonaniem, potem przeraża reporterską brutalnością.

W jeszcze większą konsternację wprowadza dosłowność prac Sally Mann. Ulokowana w podziemiach Muzeum Etnograficznego na obrzeżach Starego Miasta (czyli krakowską miarą 5 minut od rynku) wystawa, to dwa cykle: „Ziemia” i „Rodzina”. Ten pierwszy jest tylko niepokojący. Mroczne, czarno-białe pejzaże w mgławym anturażu, przypominają sceny z Witkiewiczowskiego dramatu „W małym dworku”. Atmosfera jest niby sielska, ale w powietrzu wisi tragedia, której nie poddaje się tylko przyroda. Zdjęcia z cyklu „Rodzina” przypominają te, które Lewis Caroll zrobił w 1858 roku młodziutkiej Alice Liddell. Caroll, oddając seksualne napięcie, posłużył się metaforą, zaś Sally Mann w otwarty sposób ustawia dzieci w na poły pornograficznych pozach. Fotografka nie poszukuje jednak erotyzmu, tylko płci, która zaczyna się kształtować w świadomości człowieka na granicy dziecięctwa i dojrzewania. Odważne tematy i fantastyczna jakość zdjęć, za którą tęsknię przeglądając polską prasę, to powody, dla których obie wystawy stanowią obowiązkowe przystanki na trasie Miesiąca.

Sally Mann, „Zakrwawiony nos Emmeta”, 1985 / © Sally Mann. Dzięki uprzejmości Gagosian Gallery

Największy kocioł kuratorskich koncepcji i mikro-wystaw skumulowany jest w Bunkrze Sztuki. Projekty w ramach „Fotografia w życiu codziennym” nie tworzą spójnej całości, co akurat nie zupełnie im nie przeszkadza, gdyż są na tyle odległe, że budują autonomiczne, kameralne narracje. Niestety, większość z nich jest po prostu miałka. Pomysł Karoliny Sulej i Witka Orskiego  „Teraz wyglądam pięknie i nienawidzę siebie” to właśnie taki kuratorski falstart. Osią jest zdjęcie Haliny Blatter, ofiary Holokaustu w getcie warszawskim. Tematem, poza prywatną historią bohaterki, życie codzienne w obliczu sytuacji granicznej. Szkoda tylko, że fotografii jest garstka, a tekst mówi głównie o wzruszeniach kuratorki, poza tym obszernie cytuje Didi-Hubermana i do znudzenia powtarza pisane wielką literą słowo Zagłada.

Na wystawie Sulej i Orskiego zdążyłem się tylko lekko zirytować, ale już oglądając „Fotoikony w Polsce. Poszukiwanie/Głosowanie” pozazdrościłem Olbrychskiemu szabli w Zachęcie. Pod rzędem powszechnie znanych prac możemy przyklejać kropki, niejako głosując w plebiscycie na najbardziej ikoniczne zdjęcie. Szkoda tylko, że w jednym szeregu bez zastanowienia ustawiono fotografie papieża, Wałęsy, pijaków i różnorakich dokumentów. Bezmyślność tego zestawienia w imię poszukiwania jakiegoś kanonu „tożsamości fotograficznej” poraża bezcelowością. Rozumiem, że szukamy jakiejś narodowej, dumnej ikonosfery, tylko po co?

Paweł Szypulski „Jak zrobić dobre zdjęcie” / Photomonth

Całe szczęście pokój w pokój z tym mocno chybionym projektem Paweł Szypulski przygotował świetną wystawę-negatyw, która zestawia ze sobą kilkanaście podręczników, tłumaczących „Jak zrobić dobre zdjęcie”. To pytanie jak fotografia stare  każdy domorosły fotograf chce przecież pojąć tajniki ekspozycji, przesłony, migawki, a ci wnikliwsi odczynników i ciemni. Podręczniki ilustrują kolejno makro z warzywami, rośliny, widoczki, architekturę, wybuch bomby atomowej. To właśnie ta nadrzędność „dobrego zdjęcia” nad tematem fotografii, krytykowana przez kuratora, trafia w sedno bezcelowości wcześniejszego projektu. Szypulski, jako jeden z nielicznych na Miesiącu, nie pokazuje fotografii jako takiej. Dzięki pomysłom takim jak ten, festiwal ma w swoim programie dosłownie kilka propozycji krytycznych.

Wreszcie sekcja Show Off, czyli to, co na festiwalach zajmuje nam czas między jedną a drugą gwiazdą wieczoru.
Na szlaku między MOCAK-iem, Bunkrem Sztuki a Muzeum Narodowym, rozsianych jest kilka wystaw młodych fotografów. To właśnie małe odkrycia nadawać powinny sens festiwalom takim, jak Miesiąc Fotografii. Czy tak jest w tym przypadku  nie jestem przekonany.

Michał Lichtański, Bez tytułu, z cyklu „Hotel”, 2011 / Fotomonth

Zaciekawiły mnie odnoszące się do fotografii architektury ekspozycje Michała LichtańskiegoMartyny Rudnickiej. Odpowiadali jednak za nie Jarosław Trybuś i Tomasz Piątek, kuratorzy z najwyższej półki. Para mniej doświadczonych kuratorów  Janek Zamoyski i Witek Orski  pokazała prace Łukasza Rusznicy. Fotografie trashowe, celowo nie ostre, prześwietlone, oczywiście na wskroś intymne, czyli takie, którymi każdy odwiedzający warszawską Galerię Czułość najadł się po uszy. Kuratorzy rehabilitują się drugim pokazem, „Plateau” Leny Dobrowolskiej, jak dla mnie największym odkryciem festiwalu. Zimne, enigmatyczne zdjęcia człowieka jako elementu systemu klimatycznego, geograficznego czy społecznego, ledwie sugerują temat. Dobrowolska świetnie wpisuje się w szereg szerszej grupy artystów, nie tylko najmłodszego pokolenia, którzy bardzo powściągliwie i niechętnie komunikują się z widzem.

Miesiąc Fotografii jest konsekwentnie pomijany w prasie specjalistycznej, natomiast nad wyraz chętnie rozpisują się o nim kolorowe magazyny
. Należy więc szczerze pogratulować organizatorom pomysłu na promocję wydarzenia. Nieobecność w mediach branżowych związana jest być może z samą formułą, którą ciężko oceniać w kategoriach dobrej i złej wystawy. Międzynarodowe biennale mają swojego kuratora, a nie dyrektora artystycznego, są najczęściej spójnym projektem wystawy w makro skali, tu zaś chodzi o różnorodność i tę różnorodność uzyskaliśmy. Można się zastanawiać, czy Gutkowski i Hordziej wybrali dobrze, czy kompromis między byciem fajnym a byciem krytycznym nie został tu zachwiany.

Dostajemy karnet, dostajemy plan wydarzeń i sami układamy swoją wycieczkę. Pytanie tylko, czy program da nam satysfakcje. Moim zdaniem tak, bo choć debiuty nie zachwyciły, a gwiazdy nie przygotowały fajerwerków, to obcowanie z fotografiami Mann czy Sassen w małych galeriach, a nie wielkich centrach sztuki, jest po prostu przyjemne  a festiwal powinien przecież być przyjemny.

Lena Dobrowolska, Bez tytułu, z cyklu „Plateau”, 2011 / Photomonth


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.