RZEMIEŚLNICY KULTURY:  Z całego serca nie wierzę w sztukę
Matematyk przy pracy, zdjęcie z książki Michała Szurka „Opowieści matematyczne”

RZEMIEŚLNICY KULTURY:
Z całego serca nie wierzę w sztukę

Rozmowa z Jakubem Antoszem

„Zupełnie niechcący wplątałem się we współpracę z artystami. Gdy któryś chciał zrealizować coś wymagającego prac stolarskich, prosił mnie o poradę. Wytwarzałem rzeczy, ale tak naprawdę czułem się wspólnikiem w zbrodni” – rozmowa z technicznym warszawskich galerii

Jeszcze 4 minuty czytania

PAULINA WROCŁAWSKA: Przyszedłeś na spotkanie ze mną prosto od Kuby Banasiaka z galerii Kolonie. Pomagałes w montażu kolejnej wystawy?
JAKUB ANTOSZ:
Nie. Montowałem mu regał na książki w domu. Ja już w zasadzie skończyłem z galeriami i artystami. Zapowiedziałem wszystkim, z którymi pracowałem, że nie będę tego kontynuował.

Dlaczego? Pamiętam, że jeszcze niedawno inwestowałeś spore pieniądze w kolejne skomplikowane narzędzia stolarskie, miałeś nawet coś na kształt warsztatu w starym Rastrze na Hożej.

Sztuka mnie rozczarowała. Ale może zacznę od początku. Pochodzę ze stolarskiej rodziny – tata, dziadek, pewnie i pradziadek byli stolarzami. Całe dzieciństwo spędziłem w warsztacie. Tata robił meble, potem zajął się renowacją.

jakub antosz

ur. 1973 w Puławach, mieszka i pracuje w Warszawie. Z wykształcenia matematyk. W latach 2007-08 pracował w galerii Raster na stanowisku asystenta. Jako stolarz i techniczny współpracował także z innymi warszawskimi galeriami: Czarną, Fundacją Galerii Foksal, Kolonie oraz z artystami przy produkcji prac i wystaw m.in. Michałem Budnym, Katarzyną Przezwańską, Pawłem Althamerem, Mikołajem Grospierrem, Anną Okrasko, Zbyszkiem Rogalskim, Oskarem Dawickim. W tym roku postanowił zakończyć działalność.

Interesowałeś się tym już jako dziecko?
Przesiadywałem w warsztatcie całe dnie, ale byłem stamtąd przeganiany. Tata nie planował dla mnie losu stolarza, mimo że miałem naturalną zdolność rozwiązywania problemów konstrukcyjnych – pewnie powinienem był zostać inżynierem. Uważał, że to trudna i ciężka praca. Oczywiście, jeśli narzuci się sobie wysoki poziom pracy. Tata i dziadek uprawiali prawdziwe stolarstwo, mieli sporo prestiżowych prac w Puławach, Kazimierzu Dolnym, Warszawie...

Chętnie bym odnalazł te ich realizacje, niestety ich samych już nie zapytam. Strzępki informacji zaczynam powoli rekonstruować z notatek dziadka. Wiem, że coś robili w SARP-ie, w Domu Dziennikarza i dla kawiarni Hortex. Prace w Warszawie to był początek końca kariery dziadka, bo przy okazji jednej z robót ukradziono mu kosztowny sprzęt.

Stemple firmy stolarskiej dziadka i ojca Jakuba AntoszaA jednak tacie nie udało się ciebie zniechęcić. Skończyłeś poniekąd jako stolarz warszawskiego świata sztuki (śmiech).
Ale nie od razu. Przez długi czas robiłem coś, co ojciec popierał. Studiowałem matematykę, robiłem doktorat.

Miałeś w szkole same piątki z matmy?
Mój ojciec całe zarobione pieniądze wydawał na książki, przywoził mi często z tych wyjazdów do Warszawy różne pozycje popularnonaukowe. Jak byłem jeszcze w podstawówce, to w jednej z nich, popularyzującej matematykę, znalazłem zdjęcie mężczyzny leżącego na kanapie z rękami pod  głową. Podpis brzmiał: matematyk przy pracy. Spodobało mi się.
Długo myślałem o karierze akademickiej, ale w pewnym momencie zorientowałem się, że nie mam umysłu matematyka. Nie potrafię bez reszty zatracić się w jednej dziedzinie. Mijał czas, ja nie dochodziłem do jakiś wielkich idei, więc postanowiłem zrezygnowac z czegoś, co miało być całym moim życiem. Nastąpił przewrót antyintelektualny (śmiech).

Matematyk przy pracy, zdjęcie z książki Michała Szurka
„Opowieści matematyczne”  
I wylądowałeś w galerii na stanowisku technicznego?

Nie od razu. Najpierw zacząłem pisać do różnych miesięczników, m.in. „Machiny”, teksty reklamowe i inne, traktowałem to dość lekko. Ale i to porzuciłem, zgodnie z powziętą filozofią porzucania wszelkich stałych zajęć. Nie chciałem już więcej przeżywać specjalizacji. I to być może jest dobra odpowiedź na twoje pytanie, dlaczego już dłużej nie chcę pracować z galeriami. Bo i ten etap zakończyłem, pora na kolejny.

Kiedy trafiłeś do galerii?
To był rok 2007. Mój kolega z Puław, pisarz Marek Sieprawski powiedział: „słuchaj szukają kogoś do pracy w Rastrze, ty byś się nadawał”. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz byłem na Hożej, to pomyślałem sobie, że chętnie bym ten lokal wysprzątał. No i tak się po czasie stało (śmiech).

Zgłosiłeś się tam na stanowisko stolarza/technicznego?
Nie, szukali po prostu asystenta. Ale moje obowiązki w dużej mierze dotyczyły montażu wystaw, opieki nad dziełami sztuki: pakowania, przechowywania, budowania skrzyń do transportu. Byłem od wszystkiego. Po roku znalazłem zupełnie inną stała pracę, a z galeriami pracowałem już tylko „po godzinach”.

Dlaczego, skoro lubiłeś stolarstwo, nie założyłeś normalnego warsztatu produkującego meble, tylko poszedłeś w sztukę?

W warsztacie musiałbym generować kolejne przedmioty, a w galerii robiłem rzeczy nietrwałe, jak wystawy, które potem się demontowało, a wszystkie elementy utylizowało, wykorzystywało przy produkcji kolejnych ekspozycji itp. Taka też była filozofia Rastra, by nie generować, a przetwarzać. Kiedy rok temu opuszczał siedzibę na Hożej, byłem jedną z osób odpowiedzialnych za opróżnienie galerii z całej masy niepotrzebnych już nikomu rzeczy – i to jest praca, z której w mojej karierze technicznego jestem najbardziej dumny. Postanowiłem, że nic nie trafi na śmietnik i prawie mi się to udało. Rozebrałem wszystko do najmniejszej śrubki, część oddałem Przemkowi Mateckiemu [artyście – przyp. red.], część zutylizowałem w inny sposób. Zrobiłem sobie nawet w galerii mały kompostownik i wrzucałem tam odpadki roślinne oraz pozostawione resztki organiczne. Ostatnim etapem było wrzucenie tego kompostu do ogródka na podwórku. Pomyślałem wtedy, że to dobre zakończenie.

Zajmowałeś się również produkcją prac.
Niestety, w międzyczasie niechcący wplątałem się we współpracę z artystami. Gdy któryś z nich chciał zrealizować coś wymagającego prac stolarskich i podobnych, prosił mnie o poradę. A ja mam naturalną skłonność do rozwiązywania podobnych problemów, więc bardzo często się okazywało, że niechcący pomysł przeradzał się w dłuższą współpracę nad projektem. W efekcie wytwarzałem rzeczy, ale tak naprawdę czułem się winny, czułem się wspólnikiem zbrodni.

Zbrodni?

Słuchałem niedawno wywiadu ze znanym politykiem. Zapytany, co jest dla niego najważniejsze, odpowiedział: zostawić coś po sobie na świecie. Wydało mi się to strasznie pretensjonalne, wręcz uzurpatorskie. Zdałem sobie sprawę, że największym wyzwaniem jest nie pozostawić po sobie nic.  Stąd u mnie ta tendencja do utylizacji wszystkiego. Fascynuje mnie przemiana, to, że wszystko się zamyka w obiegu rzeczy.
Fajnie było żyć w czasach, gdy wydawało się, że ludziom potrzebne są przedmioty. Teraz żyjemy w czasach, kiedy trzeba te przedmioty ludziom wciskać.

Sztuka to też tylko przedmioty?
Tak. Pomyśl sobie, ile tego w ciągu jednego tygodnia powstaje na świecie! Większość po nic, większość niczego nie zmieni. Ale doskonale wiem, że artyści też muszą z czegoś żyć. Ja w każdym razie nie chcę się już do tej nadprodukcji dokładać.

Szkic Michała Budnego do wystawy „Światło” (2009) / dzięki uprzejmości galerii Raster

Na początku miałeś bardziej przychylny stosunek do sztuki, zaczałeś ją nawet kolekcjonować. 
Tym, co mnie na początku pociagało w sztuce, było przekonanie o jej odziaływaniu na ludzi, na mnie. Nie interesowała mnie ani dekoracyjność, ani moment intelektualny, a jakaś moc, która może w niej drzemać.

O jakiej mocy mówisz? O zbawieniu świata przez sztukę?

Nie, raczej mocy przemiany mnie samego. Wiesz, żeby zmieniać świat, trzeba zacząć od siebie.

I do swojej kolekcji wybierałeś takie dzieła, które miały cię zmieniać?

Część z tych rzeczy rzeczywiście jakoś na mnie oddziaływała, zresztą nadal są to obiekty, z którymi jestem mocno związany. To nigdy nie były inwestycje czy zakupy racjonalne. Wybierałem rzeczy mało efektowne, których nikt inny nie chciał. Z biegiem czasu przekonywałem się jednak, że tej mocy w sztuce nie ma, że wplątałem się w jakąś projekcję.

Pojawiły się ostatnio dwie słuszne diagnozy, czym stała się sztuka lub czym jest sztuka. Jedną postawił Artur Żmijewski, który stwierdził, że nawet sztuka zaangażowana nie działa i może trzeba szukać czegoś poza nią, co będzie miało wpływ na ludzi. A drugą dom aukcyjny Abbey House, który uznał, że sztuka jest rzeczą wyłącznie do inwestowania i wieszania na ścianach. Myślę, że i Żmijewski, i Abbey House mają racje.

Michał Budny, wystawa „Światło” (2009) / dzięki uprzejmości galerii Raster

Lubiłeś mieć ten bezpośredni kontakt ze sztuką, czy to jako kolekcjoner czy jako osoba, która opiekuje się sztuką w galerii?
To było pociagajace – mieć kontakt inny niż w muzeum. Dzięki temu sztuka stawała się taka zwyczajna. Można było opuszkami palców dotykać obrazów, bo dlaczego by i nie.
Często zamiast kupować prace – bo nie było mnie zwykle stać – wymieniałem się z galeriami lub artystami. Moja praca za pracę – dzieło sztuki. To było zabawne.

Z jakimi artystami współpracowałeś?

Nie mogę powiedzieć, bo jeśli kogoś zapomnę wymienić, to się na mnie obrazi (śmiech). Wolałbym opowiadać o współpracy z galeriami, bo to z nimi tak naprawdę pracowałem. Najpierw Raster, a potem również Fundacja Galerii Foksal, galeria Czarna. W ostatnim czasie blisko współpracowałem z galerią Kolonie.

Szkic Pawła Althamera do instalacji na targi Frieze w 
Londynie (2007). Realizacja: Marcin Althamer i Almech
dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal
Czyli nie będziemy rozmawiać o kulisach pracy z artystami? Masz przecież na koncie tak ciekawe spotkania, jak z Pawłem Althamerem przy produkcji instalacji, która obecnie znajduje się w londyńskiej Tate Modern.
Akurat w przypadku tej pracy mój udział był niewielki. Pomagałem nie Pawłowi, ale Marcinowi, który odpowiada za realizację większości pomysłów brata. Czasu było mało, a projekt był dużym technicznym wyzwaniem. Potrzebna była każda para rąk. Nic więcej nie mogę Ci powiedzieć. 

No nie wiem, czy ci się ten wywiad uda...

Chcesz, żeby się nie udał?

Ciągle dochodzimy do jakiejś granicy, trudnego tematu, kiedy nie mogę już nic więcej zdradzić. Te sprawy są objęte tajemnicą, nie wiem w którym momencie, opowiadając ci różne detale, naruszę dobra osobiste artysty czy galerii. Podstawą mojej pracy jest to, że ja znikam, rozpływam się, że mnie w tych dziełach sztuki nie ma, że te moje pomysły konstrukcyjne są w ostatecznym efekcie  niewidoczne.

Czyli jednak artysta jako boski stwórca, który wytwarza skończone dzieło sztuki?

Artyści maja często problem z tym, że ktoś za nich coś wykonuje. A przecież często jest tak, że tylko rzucą pomysł i reszte robią inni, tacy ja ja.

Z drugiej strony współczesna sztuka w dużym stopniu opiera się na procesualności, na eksponowaniu tych flaków i niedoskonałości dzieła. Już od paru dekad liczy się koncept, nie wykonanie.

Niby tak, ale w powszechnym odbiorze to nigdy nie jest dosłownie wyrażone. Podpisany jest zawsze tylko twórca. Wydaje mi się, że ten udział osób trzecich wciąż jest tematem tabu.
Bardzo często na etapie produkcji pomysł okazuje się niemożliwy do wykonania i przeradza się pod wpływem wskazówek specjalisty. Właśnie wtedy zaczyna się zazębiać praca rzemieślnika i twórcy. Niestety nie mogę opowiedzieć o tym, jak duży wpływ na różne dzieła miała moja praca. Albo o tym, że była to praca w bólach. Zresztą, to nie jest przecież ważne dla dzieła sztuki, jak ono jest zrobione. Ono jest gotowe i już.

Czyli dyskrecja w tym zawodzie jest najważniejsza?

Tak. Artyści bywaja bardzo trudni. Są tacy, których cenię, ale nie chciałbym z nimi współpracować, nawet nie chciałbym ich poznać. Często i dla mnie, i dla nich nasze spotkanie było rozczarowaniem. Staram się odnaleźć błędy, które popełniłem, na pewno bywałem za mało asertywny i na wszystko się godziłem.

Asertywny?
Tak. Artyści często zgłaszali się do mnie, kiedy nikt inny nie chciał lub nie potrafił im pomóc. A ja wchodziłem w to, jeśli tylko widziałem cień szansy na powodzenie. Uznawałem, że muszę pomóc, tak po ludzku, koledze. Już w trakcie pracy niektórzy diamteralnie zmieniali swoje pomysły. Na przykład jakaś instalacja początkowo miała być monstrualna, a na koniec była mała i do sprzedania. Innym razem rośliny wykorzystane w rzeźbie miały w sposób naturalny umrzeć, a potem okazywało się, że mają żyć. Zwykle ledwo zwracały mi się wydatki, które wkładałem w realizację zlecenia.

Projekt techniczny Katarzyny Przezwańskiej do wystawy „Dobór naturalny” (detal, 2011) / dzięki uprzejmości galerii Kolonie

To z czego żyłeś?
Ja żyję bardzo skromnie, nie mam wielu potrzeb. Długo mieszkałem w pokoju sublokatorskim, dopiero niedawno wynająłem własne mieszkanie. Zresztą, tak jak mówiłem, po roku stałej pracy w Rastrze zlecenia dla galerii i artystów wykonywałem już po godzinach, w dzień miałem normalną pracę na etat.

Skoro od pewnego momentu była to tylko praca dodatkowa, to po co zacząłeś inwestować spore sumy w kolejne narzędzia stolarskie?
Bez tego sprzętu nie dało się realizować coraz bardziej skomplikowanych zleceń artystów czy galerzystów, które otrzymywałem. W efekcie cokolwiek udało mi się zarobić na tej dodatkowej pracy – inwestowałem w sprzęt.

Katarzyna Przezwańska, „Dobór naturalny” (widok wystawy, 2011) / dzięki uprzejmości galerii Kolonie

Na czym polega praca przy montażu wystaw?
Kiedy przyszedłem do pracy, w Rastrze zaczał się inny, czystszy okres w historii galerii i trzeba było o tę czystość dbać. To był czas, kiedy Raster został przemalowany na biało, wcześniej był kolorowy, słynął z tego, że wszędzie były dziury w ścianach i jakieś napisy. I ja to wszystko łatałem. Bardzo lubiłem to czyszczenie, malowanie, dbanie o te wszystkie rzeczy, które są dla widza niezauważalne. 

To wygląda na bardzo proste.
I jest proste. Ale najczęściej robi się to w ostatniej chwili, pod presją czasu. W nocy lub na godzinę przed wernisażem podejmowane są kluczowe decyzje.

Lubiłeś tę walkę z czasem?
Tak, ta gra była pociągająca – że mimo wszelkich przeciwności dam radę.

Sam sobie ze wszystkim radziłeś?
Na początku trzeba mi było wiele rzeczy tłumaczyć, potem po prostu przychodziłem wieczorem do galerii, obrazy stały pod ścianami i ja sam wszystko przygotowywałem i wieszałem.

Projekt techniczny stoiska na targi Frieze autorstwa Katarzyny Przezwańskiej (2011) / dzięki uprzejmości galerii Kolonie

Próbowałeś wpływać na kształt wystaw?
Nie, to nie było moją rolą, nie wtrącałem się w wizję kuratorów czy artystów. Tylko ją jak najlepiej realizowałem. Jak było trzeba, to zawalałem noc, jak trzeba, to trzy noce.

I po tym wszystkim w dzień szedłeś do innej pracy? Jak dawałeś radę, adrenalina?
Tak. I Prince Polo popijane dużą ilością Coca-Coli.
Nadal, jeśli ktoś do mnie zadzwoni i powie – słuchaj jutro otwieramy wystawę i jesteśmy w lesie – to ja przyjdę i pomogę. Jestem ostatnią deską ratunku w Warszawie (śmiech).

Katarzyna Przezwańska, widok stoska na targach Frieze (2011) / dzieki uprzejmości galerii Kolonie

Na koniec powiedz mi, jaki jest twój ulubiony artysta.
Maciej Sieńczyk. To jest artysta z którym zawsze chciałem współpracować. Nawet nawiązaliśmy kontakt, powstał projekt, zapaliłem się do niego. Ale jest pewien problem – jesteśmy do siebie zbyt podobni i przez to się odpychamy.

Jesteś trochę jak bohater jego komiksów.
Coś w tym jest. I chyba on też to czuje. (śmiech)


Warszawa, 16 czerwca 2012


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.