„2 dni w Nowym Jorku”, reż. Julie Delpy

„2 dni w Nowym Jorku”, reż. Julie Delpy

Jakub Socha

„2 dni w Nowym Jorku” – porównywane nie wiadomo dlaczego przez niektórych krytyków do „Dyktatora” Barona-Cohena – słusznie się zestawia z filmami Woody’ego Allena

Jeszcze 1 minuta czytania

Rewizyta. W „2 dniach w Paryżu” Marion (Julie Delpy) wybierała się ze swoim ówczesnym chłopakiem do Paryża, żeby spotkać się z rodziną. Teraz to oni odwiedzają ją w Nowym Jorku. Trochę się pozmieniało w międzyczasie, całkiem sporo. Marion urodziła syna, rzuciła chłopaka, związała się z nowym, zmieniła mieszkanie, zmarła jej matka. Teraz żyje z Mingusem (Chris Rock), publicystą i prezenterem radiowym, oraz jego córką z poprzedniego małżeństwa. W prywatnej galerii planuje niedługo zaprezentować kolekcję swoich prac, na wernisażu chce też sprzedać swoją duszę. 

Gość w dom, bóg w dom? Niekoniecznie, a przede wszystkim – do czasu. Mingus chce dobrze. Teść, szwagierka i niezapowiedziany gach szwagierki to jednak dla niego za dużo. Biedak nie ogarnia przybyszów z Francji, nie rozumie ich języka, zachowania i żartów, z przerażeniem patrzy, jak pod ich wpływem zmienia się jego partnerka. Marion też chce, żeby się udało, ale za dużo rzeczy zwala jej się na głowę: wspomniany gach, który kiedyś był także i jej gachem; siostra, która próbuje przekonać ją, że jej syn jest dzieckiem autystycznym; ojciec, który dla przygody niszczy karoserie amerykańskich samochodów; stres związany z wystawą, niepewność, czy ktoś w ogóle coś kupi; przerażenie Mingusa, który zamyka się przed wszystkimi w swoim gabinecie i rozmawia z tekturową podobizną Obamy. Jest jeszcze zepsuty dzwonek do domofonu, są fochy sąsiadki.

Zmienili się chłopcy, zmieni się grający ich aktorzy. Adama Goldberga zastąpił Chris Rock, a Paryż – Nowy Jork. W „2 dniach w Nowym Jorku” Delpy kontynuuje niektóre wątki z poprzedniego filmu – przede wszystkim wygrywa po raz kolejny zderzenie kultur, a raczej strach Amerykanów przed rozwydrzonymi Francuzami – ale to już inna opowieść. Inna, bo Marion po prostu jest w innym miejscu. Nie dzieli już włosa na czworo, bo zwyczajnie ma mniej czasu dla siebie. Dwoje dzieci na głowie robi swoje, oraz – tym razem to ona jest gospodynią, po jej stronie jest bieganie po croissanty i parzenie porannej kawy. Ogólnie – jest mniej o związku, mniej kryzysowo i może właśnie dlatego trochę gorzej. Mediacje międzypartnerskie nie są już sednem, równie istotny jest chaos, który wprowadzają goście, wszystkie te scenki rodzinne, których komizm wyrasta nie z neurozy, a z rubaszności. Albert Delpy, prywatnie ojciec reżyserki, w filmie ojciec Marion, jest żywiołowym aktorem, jego bohater wygląda jak bożek radości. Rock też jest żywiołowy, ale radość Mingusa wydaje się jednak mniejsza niż jego uraza, niepewność i żal. Marion stoi jakby między nimi – zafiksowana na punkcie teraźniejszości i szczęścia, plącze się jednak podobnie, jak jej partner.

„2 dni w Nowym Jorku” – porównywane nie wiadomo dlaczego przez niektórych krytyków do „Dyktatora” Barona-Cohena – słusznie się zestawia z filmami Woody’ego Allena. Delpy w ogóle sporo z nim łączy: mierzi ją środowiskowa blaza, lubi się snobować, ma talent do dialogów, dużo widzi, nie boi się obnażać na ekranie własnych słabości. W najnowszy filmie, mimo że rozegranym w środowisku nowojorskich artystów i intelektualistów, tak typowym dla Allena, próbuje jednak walczyć z wpływem mistrza, który tak bardzo rzucał się w oczy w „2 dniach w Paryżu”.

„2 dni w Nowym Jorku”, reż. Julie Delpy.
Francja, Belgia, USA 2011,
w kinach od 29 czerwca 2012
Autor „Annie Hall” miał zawsze w sobie coś z Greka, wierzył, że człowiek może być szczęśliwy chyba tylko wtedy, gdy umrze. Delpy, która w swoim najnowszym filmie w całkiem naiwny sposób rozprawia się z istnieniem duszy, pomimo tych czarnych chmur, które kłębią się w jej głowie, tym razem wyraźnie deklaruje, że jest coś, w co wierzy. Tym czymś jest chwila – Delpy wierzy, że może być ona czymś totalnym. Jest otwarta na życie, głodna tego wszystkiego, co daje przyjemność. Dlatego w „2 dniach w Nowym Jorku” przewalcza Allena i przesuwa się na te pozycje, które zajmują twórcy komedii romantycznych. Jej film wydaje się jednak od większości z nich bardziej autentyczny. Powód jest prosty: inaczej pracuje tu czas, opowieść ociąga się przed dotarciem do mety, która w komediach romantycznych zwykle bywa piekielnie nudna – niekończąca się kraina szczęścia, w której może już ustać wszelkie działanie.

A film Delpy, dramaturgicznie rozlazły, złożony z luźnych scen, łączonych przez mozaikowe obrazki z życia metropolii, jest właśnie zbiorem chwil, na które składają się kłótnie, pyskówki, spacery, dziwne spotkania i zderzenia z ludźmi i przedmiotami. Nie wszystkie są miłe, ale poza nimi nic nie ma, mówi Delpy, by zaraz dodać: i co z tego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.