„Magic Mike”, reż. Steven Soderbergh

„Magic Mike”, reż. Steven Soderbergh

Michał Walkiewicz

Pragnienie jest dla Soderbergha niczym, wola działania – wszystkim. Wynikające z tej opozycji konflikty są ledwie naszkicowane, a jednak reżyserowi udaje się je pożenić z komediową konwencją

Jeszcze 1 minuta czytania

Występy Mike’a (Channing Tatum) i jego przyjaciół odbywają się przy akompaniamencie kobiecego chóru – pojękiwań i westchnień, szeptów i krzyków. Mike jest żołnierzem, kiedy indziej strażakiem, to znów policjantem, marynarzem albo muskularną wersją Gene'a Kelly'ego z „Deszczowej piosenki”. I mimo iż zawsze się rozbiera, wskakuje na uczestniczki wieczorów panieńskich i symuluje ruchy frykcyjne, nigdy nie traci fasonu. Bo występy Mike’a – choć trudno w to uwierzyć – są jeszcze fajniejsze niż Mike. Są świadectwem nie tylko fizycznej sprawności, ale również głębokiej autoironii, wyczucia konwencji i artystycznego polotu. Jak to u striptizera. 

Nie wiem, czy właśnie tak wyglądają wieczory panieńskie i czy chippendalesów rekrutuje się z facetów, którzy przeczytali od deski do deski „Notatki o kampie”. Nie jest to jednak aż tak istotne. Portretując środowisko tancerzy erotycznych jako kuźnię charakteru i azyl dla buntowników z wyboru, Steven Soderbergh spłaca daninę masowemu widzowi. Jego efektowny film sprawdza się świetnie w charakterze letniego kina spod znaku „guilty pleasures”. Nawet w warstwie „filozoficznej” obliczony jest na zysk – to opowieść o samorealizacji jako najważniejszej ludzkiej potrzebie, ważniejszej nawet od seksu. Takie przesłanie, zakorzenione w micie o pucybucie i milionerze, przyciąga do kin jeszcze skuteczniej niż naoliwione klaty buchających testosteronem gwiazd. Nie bez przyczyny nakręcony za 7 milionów dolarów film zarobił w USA ponad 90 milionów.

Każdy z bohaterów nie tylko doskonale wie, czego chce od życia i ma plan, jak to osiągnąć, ale również otwarcie definiuje swój stosunek do samorealizacji. Rzutki młodzieniec Adam (Alex Pettyfer), którego Mike przyjmuje pod swoje skrzydła, pragnie kobiet, dobrej zabawy i sławy. Stary wyga Dallas (Matthew McConaughey), paradujący na scenie w symbolicznym kapeluszu Wuja Sama – bezwzględny kapitalista i sentymentalny padre w jednym – widzi siebie w Miami, gdzie zamieni męską rewię w dochodowy biznes. Zostaje nieszczęsny Mike, który chciałby projektować meble, ale najpierw musi wypełnić świnkę-skarbonkę i stoczyć nierówną walkę z bankową machiną.

Są oczywiście w filmie postaci kobiece i, jak nietrudno się domyślić, pełnią rolę lustra w którym Mike może się przejrzeć i potwierdzić słuszność obranej drogi. Pierwsza, przynależąca do świata nocnych klubów i niezobowiązujących numerków, spotyka się z bohaterem tylko na seks i bezlitośnie piętnuje jego próby nawiązania bliskości. Druga jest klasyczną dziewczyną z sąsiedztwa - na tyle liberalną, że podnieca ją prężące się na scenie ciało Mike’a i na tyle konserwatywną, że chciałaby bohatera tylko dla siebie. Zestaw dylematów jest klasyczny: mieć albo być, bywać albo kochać.

Pragnienie jest dla Soderbergha niczym, wola działania – wszystkim. Wynikające z tej opozycji konflikty są ledwie naszkicowane, a jednak reżyserowi udaje się je pożenić z komediową konwencją. Duża w tym zasługa Channinga Tatuma – aktora, który wnosi na ekran własne doświadczenia z pracy „w branży” i który, podobnie jak Mike, też musiał wytańczyć marzenia.

„Magic Mike”, reż. Steven Soderbergh.
USA 2011, w kinach od 13 lipca 2012
Tatuma obsadzono według tego samego klucza co zawodniczkę mieszanych sztuk walki, Ginę Carano, w poprzednim filmie Soderbergha, czyli „Ściganej”. Nic dziwnego, że film ma posmak hołdu dla jego „woli działania”. Tatum to modelowy przykład self-made mana, który niedoskonałości warsztatu zamienił w gwiazdorski atut. Wbrew obiegowej opinii, niezły z niego aktor, ale jeszcze lepszy przedsiębiorca. Próbuje sił w różnym repertuarze, bawi się wizerunkiem niezbyt lotnego, zawadiackiego mięśniaka, szybko też nauczył się śmiać się z siebie, co w Hollywood zawsze się przydaje. Partnerujący mu koledzy również mają coś do udowodnienia, zwłaszcza McConaughey, któremu szybko przyklejono etykietkę narcyza „grającego” wyłącznie torsem. Tu wprawdzie rozbiera się co kilka minut, lecz jego występ to kolejna po „Prawniku z Lincolna” i „Killer Joe” próba odwrócenia wiatru.

Oddanie ekranu miłościwie panującym w Hollywood przystojniakom nie ma u Soderbergha wymiaru wielkiej metafory. Pozwala im jednak rozliczyć się z własnym wizerunkiem (o dolary zatknięte za gumkę od majtek zadbała już publiczność). Być może efekt tychże rozliczeń nie będzie przedmiotem filmoznawczych analiz, ale hej, bywały już gorsze pomysły na kino!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.