„Prometeusz”, reż. Ridley Scott

„Prometeusz”, reż. Ridley Scott

Jakub Socha

Autor „Blade Runnera”, zakorzeniony chyba tylko w filmowym rzemiośle, jest bezradny wobec pytań, które próbuje w „Prometeuszu” zadawać

Jeszcze 1 minuta czytania

Tak mógłby zaczynać się późny film Terrence’a Malicka. Kamera szybuje nad jakimś nieznanym światem, który wygląda jak ponury posąg. Woda koloru atramentu kłębi się i spada z hukiem z urwiska, kamienisty brzeg, żwirowisko, skały. Nad tym wszystkim czarne chmury. Czarny księżyc, melancholia. Ziemia jałowa, prawie klasyk.

Nie jest to miejsce, w którym chciałoby się wybudować chatkę i zaczać nowe życie, choć to kraina jakby znana, w jakiś sposób typowa dla filmu. Coś, co spokojnie mogło obrócić się w kolejną postapokaliptyczną kliszę, w rękach Ridleya Scotta zamienia się jednak w przestrzeń intrygującą, która po prostu cieszy oko. Niestety, poza otwarciem reżyser praktycznie nie zwraca na nią uwagi. Tym różni się od autora „Drzewa życia”, w którego filmach świat zawsze wdziera się do opowieści; w „Prometeuszu” jest on scenografią. I może właśnie dlatego teogonie, teofanie i teodycee Malicka traktuje się mimo wszystko z powagą (która oczywiście nie wyklucza irytacji), gdy zaś bierze się za nie Scott trudno nie uśmiechnąć się z politowaniem. Autor „Blade Runnera”, zakorzeniony chyba tylko w filmowym rzemiośle, jest bezradny wobec pytań, które próbuje w „Prometeuszu” zadawać. Bezradność jeszcze dałoby się zaakceptować, aporie są zawsze przyjemne. Trudniej obronić odpowiedzi – Scott szuka ich tylko w kinie, w innych filmach z gatunku, a to trochę za mało.

Od razu widać zmiany. W „Obcym – ósmym pasażerze Nostromo”, który Scott wyreżyserował w 1979 roku, bohaterowie nie mieli wielkich ambicji, sprawa w ogóle wydawała się prosta: potwór polował na ludzi, ludzie chcieli w zasadzie tylko przeżyć. W „Prometeuszu”, będącym prequelem tamtego filmu, praktycznie każdy pyta o naturę wszechrzeczy i, jakby tego było mało, chce czegoś więcej: pragnie spotkać przedwieczną rasę Stwórców, nazywanych w filmie Inżynierami, albo planuje ukarać ludzkość, albo myśli o nieśmiertelności. Starcie postaci każdorazowo zamienia się tu w starcie racji i wyobrażeń, każdy jest dyspozytariuszem jakiegoś porządku, a gdy bohaterowie o tym na chwilę zapominają, znów jest nieźle – znów mamy film o ludziach, którzy muszą zredukować siebie do poziomu zwierzaka, by wyrwać się z pułapki – spod paszczy tych, którzy ich wyraźnie przerastają, i to na każdym poziomie: tak fizycznym, jak i moralnym. Gdy w końcu ścigani i przerażeni otwierają usta i starają się coś wyłożyć, pojawia się myśl, że lepiej jednak jakby dalej biegli. 

Scott stara się te ich deklaracje osadzić w prywatnych historiach i kulturowych artefaktach, czym tylko pogarsza sprawę. Poglądy i motywacje następczyni Ripley, Elizabeth Shaw (Noomi Rapace) tłumaczy krzyżykiem na jej piersi, bezpłodnością i wspomnieniem ojca, którego w krajach Trzeciego Świata zabiła ebola. Rzadko tak dużo znaczy tak mało. Android David ogląda zaś w kółko „Laurence’a z Arabii” – to bez wątpienia dobry film, ale czy jego użycie ma nam zasugerować, że robot rozdarty jest między dwoma cywilizacjami: tymi, którzy go stworzyli, i tymi, którzy stworzyli ludzi? To ciekawe, tylko skąd u robota taka myśl? Meredith Vickers, szefowej ekspedycji, reprezentującej na statku Korporację, wyraźnie wydaje się, że gra córkę w „Królu Learze”; jej ojciec woli jednak widzieć siebie w innej roli – jako tego, który zasiądzie po prawicy bogów. Jest jak w szopce, zbudowanej młotkiem i laserem, z kewlaru i papieru – bardzo eklektycznie.

Ci, którzy czekali aż w najnowszym filmie Scott wypełni puste miejsca, odpowie na pytania, które zadawali sobie miłośnicy serii o Obcych, mogą spać spokojnie. Geneza rasy zostaje wyjaśniona.  Ale nie ona jest tu najważniejsza. Reżyser mówi, że „inspiracją filmu jest historia Prometeusza, który ukradł bogom ogień i dał go ludziom”. „Został za to surowo ukarany. Nasza opowieść dotyczy relacji między ludźmi a wszechmogącymi i tego, co się dzieje, gdy próbujemy stawić im czoło”. Tyle że działania Prometeusza miały, jak pisze Karl Kerényi, doprowadzić do „rozdzielenia sfery boskiej i ludzkiej oraz skonstruowania człowieczej formy bytu”.

U Scotta jest odwrotnie. Ci, którzy podróżują statkiem kosmicznym „Prometeusz”, ci, którzy lądują na obcej planecie w poszukiwaniu Przedwiecznych, nie dążą do rozdzielenia, tylko do ponownego zbliżenia z bogami, nie interesuje ich człowiecza forma bytu, tylko nowa forma, nie wyruszają w drogę, by przynieść dary ludzkości, tylko chcą jak najwięcej dla siebie. Egoizm mógłby być kluczem do tego filmu (i rdzeniem tych nowych mitologii), jest nim jednak raczej wyczarowany komputerowo Stwórca, który daje koncert gry na piszczałce po to, by podnieść swój międzygalaktyczny statek. Tego typu atrakcji jest w „Prometeuszu” oczywiście więcej, to naprawdę efektowny film, szczególnie gdy ogląda się w Imaksie. Szkoda tylko, że ziemia nie jest równie płaska.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.