Opowieści o pokoleniu 1968 [3]

Barbara Toruńczyk

Kim byliśmy, kim jesteśmy, skąd i dokąd zmierzamy?

Jeszcze 6 minut czytania

Barbara Toruńczyk, pisząc opowieść o pokoleniu 1968, chciałaby, jak sama zaznacza, podzielić się swoimi przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli wpływ na nią i na całe pokolenie. W „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15 (lato) wydrukowano pierwszą część tej opowieści (rozdziały I–XI). Kolejne fragmenty „Opowieści” od numeru 7 drukujemy w „Dwutygodniku”. Autorka poświęca je pamięci Jacka Kuronia.

Opowieści o pokoleniu 1968 [1]

Opowieści o pokoleniu 1968 [2]

VII (XVIII). Jeszcze dwa wieki temu wiadomość o śmierci panującego dobiegała ludność zamieszkałą na odległych krańcach jego państwa po wielu tygodniach. Kilka dobrych lat minęło od zakończenia II wojny światowej, kiedy pewien japoński żołnierz, ukrywający się w dżungli, postanowił zrezygnować z dalszego jej prowadzenia, poddać się i pójść do niewoli. Dopiero kiedy opuścił kryjówkę, dowiedział się, że podpisano traktat pokojowy. Informacje rozchodziły się wtedy wolno, lecz można było im zawierzyć. W czasach nowożytnych na ogół nie prowadzono sporów o to, co należy uznać za informację rzetelną, co najwyżej zadawano sobie pytanie, qui prodest (komu ona służy). Coś istotnego w tej dziedzinie zmieniło się w czasach najnowszych, skoro z takim trudem przychodzi nam ustalić wizję aktualnej rzeczywistości społecznej i politycznej. Czy się jej w ogóle dorobiliśmy? Odnosi się wrażenie, że tak jak ten japoński żołnierz nie pojęliśmy jeszcze, że wojna się skończyła i można wyjść z dżungli.

W rozpoznaniu natury nowego ładu zawodne okazują się narzędzia dawniej do tego nieodzowne i pomocne. Prasa, publiczne radio i telewizja wyrzekają się roli bezstronnych obserwatorów i sięgają po władzę rzeczywistą – chcą urabiać poglądy, interpretować wydarzenia, organizować wokół nich emocje i nimi sterować. Sensacja (czyli prawo maksymalizacji audytorium i płynących z tego zysków czysto finansowych) zwycięża we wszelkich dziedzinach, łamiąc kodeksy przyjęte dotychczas w refleksji o krzewieniu kultury demokratycznej, ukształtowane przez opozycję antytotalitarną. Wraz z nimi odchodzą w niepamięć, lub na daleki plan, określany mianem iluzorycznego, uznawane przez nas jeszcze niedawno imperatywy – dobro jednostki, dobro społeczeństwa, dobro niepodległego demokratycznego państwa, dobro europejskiej cywilizacji, bezwzględny prymat dobra człowieka i obywatela – które uważaliśmy za obowiązujące przy rozstrzyganiu dylematów nieuchronnie towarzyszących złożonym i często konfliktowym stosunkom charakteryzującym życie współczesne.

Przyczyn, dla których obraz aktualnej rzeczywistości wydaje się nieuchwytny i niemal w każdym szczególe sporny, jest zapewne dużo. Nie najmniej ważną jest ta, iż żyjemy w przedświcie świata przyszłego. Nowe rodzi się każdego dnia. W Europie nie jest to nic nadzwyczajnego, chociaż zjawisko bezsprzecznie się nasiliło. Toteż nie powinna zdumiewać nas siła reakcyjnych odruchów poznawczych, konserwowanie obrazu świata, który przeminął, a wraz z nim – odruchów poznawczych wówczas wykształconych. A jednak nie jesteśmy do tego przygotowani i stare bierzemy za odnowę życia, i liczni wśród nas są ci, co dawne schematy poznawcze usilnie przedstawiają jako nowe i odkrywcze.

Tak oto, mimo ogromnych zmian zaszłych w ciągu ostatnich dwudziestu lat w naszym regionie świata, nadal posługujemy się, wypowiadając się na ten temat w życiu publicznym, narzędziami sprzed roku 1989. Pamiętający czasy wcześniejsze odnoszą nawet wrażenie, że opisane w poprzednich rozdziałach czarno-białe widzenie świata, wroga, siebie samego i powodów zaangażowania politycznego, nasila się i wręcz dominuje – zarówno wśród zwolenników nowego systemu, jak i jego przeciwników. Bez cienia zażenowania przypisuje się adwersarzowiwszelkie złowrogie cechy, dla swojego obozu i samego siebie rezerwując odwagę, prawość i wszystkie możliwe cnoty obywatelskie i chrześcijańskie. Łącznie z miłosierdziem i wzorcowym ukochaniem prawdy i ojczyzny, jak ostatnio przekonaliśmy się przy okazji rozliczania Wałęsy, a także na pogrzebach największych z nas — Kuronia, Miłosza, Geremka, Kołakowskiego…

W kimś, kto ma inne poglądy, widzi się przeciwnika, rywala – zagrożenie. Stylem obowiązującym w polityce państwowej jest manifestacja wrogości, wyolbrzymianie różnic, niezgoda na kompromis, zapamiętanie w nienawiści, ataki, insynuacje, zatrważające pomieszanie kryteriów w ocenie motywacji cudzych działań, zaskakująca kariera agentury, która postronnym czytelnikom współczesnych krajowych opracowań historycznych musi się wydać najważniejszą sprężyną dziejów Polski, a w każdym razie jej zrywów wolnościowych. Być może powszechność tego stylu uprawiania polityki państwowej wiąże się z zanikiem czynnika ideowości w dzisiejszym życiu publicznym. Nawet jeżeli tak jest, nie upoważnia to do odmawiania ideowości kontestatorom roku 1968 ani antytotalitarnej opozycji lat siedemdziesiątych, czasu „Solidarności” i głównym aktorom wielkich przemian pamiętnego roku 1989.



VIII (XIX).
Władze państwowe w roku 1968 usankcjonowały nieufność do autentycznych ruchów społecznych, zwłaszcza o lewicowej proweniencji. Dawni opozycjoniści (z nielicznymi wyjątkami) z reguły nie chcą dzisiaj przyznawać nawet źdźbła ideowości historycznym ruchom robotniczym XIX wieku, odcinają się od nich i manifestują pogardę dla ich nieżyjących protagonistów; prądy inspirowane światopoglądem marksistowskim i rewolucyjnym oraz lewicowa krytyka społeczna są wymazywane z dziejów Polski wraz z historycznymi (i moralnymi) powodami, powołującymi je niegdyś do istnienia. Dzieje się tak nie dlatego, że dawni opozycjoniści przeczytali krytykę marksizmu pióra Kołakowskiego i ten ich przekonał, że w tej ideologii zasiane jest ziarno zła. Czynią tak raczej z tego powodu, że wynieśli z podziemia nawyk eksterioryzacji zła i nadal utożsamiają wszystko, co najgorsze, z politycznym adwersarzem. Swego czasu odnieśli wielkie zwycięstwo polityczne. Dzisiaj nawyki myślowe z okresu bohaterskiej opozycji doprowadziły ich do poznawczej klęski.
Przeciwnik pozbawiony wszelkich indywidualnych rysów i jakichkolwiek zalet jest obwiniany o zło totalne. Ten refleks myślowy podlega spotęgowaniu, odbity w pryzmacie uproszczonego rozumienia świata – bądź to w toku mechanicznej obróbki w środkach masowego przekazu, bądź to w demagogii podyktowanej partyjnym interesem.
W ten oto sposób przekonanie, że obcy-inny-agent-intelektualista-NKWD-owiec-komunista-KPP-owiec-Żyd-lewicowiec-liberał-inteligent to jedno i to samo, a na pewno wróg, i jak się go usunie, osiągniemy bez przeszkód swoje świetlane cele, upowszechnione przez partyjnych propagandzistów i tajne służby, zwycięskie po roku 1968 – pokutuje do dziś, wpierw częściowo przejęte przez opozycyjny antykomunizm, a po roku 1989 przez najwyższe władze państwa za rządów PiS. Wtóruje temu Kościół katolicki ustami wielkiej liczby swoich pasterzy. Nowa lewica i neokonserwatyści, szukający rozwiązania zagadki dzisiejszej rzeczywistości w swoich starych doktrynach, powinni wykazać więcej troski o to, ażeby ich program nie został uznany za wariant przytoczonego powyżej równania politycznego, ułożonego w roku 1968. Co prawda skróconego o kilka segmentów, ale równie złowrogiego.

Konsekwencje negatywne przedstawionego tutaj stylu uprawiania refleksji politycznej, to  p r y m i t y w i z a c j a  w i z j i  h i s t o r i i, jej mechanizmów i przebiegu, oraz  p r o s t a c k i e  w y o b r a ż e n i e
p o l i t y k i  p a ń s t w o w e j.
Przejawiło się to po roku 1989 oczekiwaniem, że komunizm i jego dzieje zostaną raz na zawsze usunięte z historii Polski.
„P r a w d z i w y  n a r ó d   p ol s k i”  m i a ł  b y ć  w  s w o j e j
s u b s t a n c j i  n i e t k n i ę t y  k o m u n i z m e m. Nieskażony ani pokusą lewicową, ani mrocznymi doświadczeniami życia czy to pod okupacją, czy podczas wojny, a potem w niewoli reżimu i pod jarzmem Kremla. Niezniszczony mimo paraliżu cywilizacyjnego i atrofii zmysłu polityki państwowej za czasów „Solidarności” oraz wojny polsko-jaruzelskiej lat osiemdziesiątych. Nikt nie wyjaśnił, w jaki sposób doszło do tego cudownego stanu rzeczy, niemniej to właśnie przekonanie podyktowało nowe ujęcie dziejów polskiej kultury i przeszeregowanie w jej panteonie (jej najbardziej złowrogie akordy to haniebna kłótnia o to, gdzie godzi się pochować Czesława Miłosza oraz wykluczenie z listy lektur szkolnych dzieł Witolda Gombrowicza decyzją urzędującego ministra oświaty).
Wre wojna o nową wizję historii. Usuwa się z dziejów Polski osoby i nurty polityczne, społeczne, artystyczne. Historykom współczesności państwo zleca zadanie udoskonalenia obrazu polskiego społeczeństwa przez 45 lat tolerującego władzę z obcego nadania. W tym celu powołuje się specjalny instytut wyposażony w olbrzymie środki materialne i ponadkonstytucyjne uprawnienia; zatrudnieni tam naukowcy mają wyszukiwać winnych, stawiać ich w stan oskarżenia i orzekać o ich zbrodniach przeciwko narodowi polskiemu. Jak się to ma do zasady niezależnego sądownictwa i rozdziału nauki od państwa, nie wiadomo. Jednocześnie media publiczne upowszechniają oceny uproszczone i opinie skrajne, wyrzekają się misji kształtowania społeczeństwa obywatelskiego i jego zakorzeniania w głębszej kulturze i jej uniwersalnych wartościach i stają się instrumentem partyjnej, krótkowzrocznej polityki. Nurt krytyczny, dążący do ustalenia bardziej złożonego obrazu rzeczywistości, historycznej czy współczesnej, nie może liczyć na życzliwość i zrozumienie ani ze strony państwa, ani ze strony partii, ani ze strony mediów. Jak więc może uzyskać wsparcie czy popularność?

Cóż jeszcze powiedzieć? Brakuje nam dzisiaj wiedzy o mechanizmach politycznych współczesnego państwa. Szerzy się ahistoryczne podejście do żywotnych problemów kraju. Pojmowanie reguł funkcjonowania cywilizacji staje się skrajnie uproszczone. To  j e s t  teren dla nowych kierunków, ale stanąć na nim oznacza podjęcie wyzwania rzuconego przez internetowy populizm i partyjno-massmedialną demagogię, a to z kolei pociąga za sobą konieczność poszukiwania nowych źródeł inwencji politycznej. I podjęcie ryzyka niepowodzenia w okresie, kiedy mało kto potrafi zrezygnować z marzenia o sukcesie.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, powstaje zagadka, jak przy opisanym tutaj podejściu do politycznej rzeczywistości mogła się ukształtować i zwyciężyć w schyłkowym okresie reżimów totalitarnych umysłowość otwarta, pragmatyzm polityczny oraz zdolność do realistycznej oceny stanu rzeczy i układu sił, a także jasne i pozbawione uprzedzeń widzenie motywacji, dzięki czemu udało się, w poszukiwaniu pokojowego wyjścia z komunistycznej dyktatury, budować sojusze i wzbudzać wzajemne zrozumienie, skutecznie doprowadzając do zwycięstwa. Jak wyjaśnić dzisiaj ten decydujący zwrot ku niepodległości i demokracji, dzięki czemu mógł się on dokonać i komu to zawdzięczamy? Dla obserwatora ataków przypuszczanych dzisiaj wobec uczestników obrad Okrągłego Stołu tamte pertraktacje i ich rezultat muszą wydać się cudem – wydarzeniami niewytłumaczalnymi, pozbawionymi przyczyn i głównych aktorów. Każde pokolenie, zaznaczając swoją obecność w polityce, wnosi własną wizję przeszłości – młodzi, którzy nową Polskę dostali w prezencie, nie przedstawili jej nam. Jest to jednak zestaw pytań nie do unieważnienia nawet dla tych, którzy chcieliby dążyć do rewolucji i zastąpienia więzi narodowo-państwowych innymi, eksterytorialnymi, powstałymi z  przywiązania do tworzących się struktur i zbiorowości ponadpaństwowych.

Karol Modzelewski stwierdził niedawno, że tam, gdzie lewica jest słaba, rozkwita populizm. Wolno uznać, że stwierdzenie to jest odwracalne. Być dzisiaj na marksistowskiej lewicy oznaczać może nowoczesną postać populizmu, gdyż mamienie sympatyków, już za młodu trawionych frustracją i spragnionych błyskawicznego sukcesu, dogmatycznymi szablonami zaczerpniętymi z minionego świata, w sposób oczywisty spełnia funkcję tworzenia i mobilizowania do walki własnego obozu politycznego. W jednym należy przyznać młodej lewicy rację: nie zlekceważyła siły konfliktów wmontowanych w fundamenty nowego ładu wraz z powołaniem mechanizmów gospodarki rynkowej. Jak łączy się to rozpoznanie z jej stosunkiem do ludzi – historycznych poprzedników i współczesnych? Zapewne nie inaczej, jak zdołałam się przekonać, niż u innych uczestników naszego życia publicznego. Nic nie wskazuje na to, żeby słowa „bliźni”, „towarzysz”, „brat”, „mistrz”, „obywatel” miały w nim wkrótce odzyskać swój odwieczny sens. W opisywanym tutaj procesie jego dehumanizacji nie ma niewinnych…

Gombrowicz wskazywał, że aby zrozumieć, czym jest nazizm – który niewątpliwie odrzucał – należy poczuć w sobie i rozpoznać odruchy, które nazistę formują. Mówię to grubymi słowami, ale jest to mniej więcej to samo odkrycie antropologiczne, co stwierdzenie, że nikt nie rodzi się złoczyńcą, nacjonalistą ani uniwersalistą. Identyfikować się z adwersarzem politycznym, starać się go zrozumieć i przerzucać mosty porozumienia, to jedyna być może skuteczna terapia, chroniąca przed zaślepieniem nienawiścią i skrajnym uproszczeniem wizerunku przeciwnika, odmawianiem mu cech ludzkich. Wzorem takiej postawy w polityce był Jacek Kuroń. Wśród intelektualistów – krąg ,,Kultury”, sposób istnienia w życiu publicznym Konstantego A. Jeleńskiego. Nie znam innej recepty, jak wyjść z opisywanej tutaj zapaści poznawczej. Jej skutki wydają się groźne, dokonując w błyskawicznym tempie spustoszenia na arenie spraw publicznych, nie wspominając już nawet o życiu politycznym na wszystkich jego szczeblach w społeczeństwie. Pod tym względem weszliśmy na drogę niepodobną do jakiejkolwiek z dróg starej demokracji.



IX (XX).
Jedyną wspólnotę, w której czuliśmy się naprawdę u siebie, ustanowiliśmy sami, jako „komandosi”. Dlatego każdy z nas wspomina ten czas z nostalgią, dlatego lubimy się spotykać i przebywać ze sobą w tej dawnej, nienaruszonej atmosferze. Ale „my” – po fali wyjazdów, po wyjściu z więzienia, po powstaniu KOR-u, po ponownej fali wyjazdów lat 80., a zwłaszcza po roku 1989, roku utworzenia niepodległego państwa – zmieniło swój zakres i zaczęło obejmować innych ludzi. Pojawiło się też „ja”. Trzeba wyznać: „my” „komandosów” nie obowiązuje na płaszczyźnie intelektualnej, jest jednak poręczną figurą literacką, która opisuje drogę umysłową tego środowiska. Pozostanę więc przy niej, mimo że określenie to przekształciło się w miarę upływu czasu w coraz bardziej umowne.
Po roku 1968 głównym pytaniem intelektualnym i politycznym dla opozycji w kraju stało się pytanie o naturę ustroju, i o to, jak wyjść z opresji. Różnie je wszakże formułowano. Generacja 1968 w pierwszych latach 70., w wyniku doświadczenia, a nawet można powiedzieć szoku Marca, zaczęła poszukiwać własnego obrazu rzeczywistości, nowej niezależnej postawy wobec reżimu. Wyłoniły się wtedy rozmaite środowiska, formując się poza oficjalnymi instytucjami reprezentującymi życie polityczne i kulturalne kraju.

Opowiem o przemianach w pomarcowych środowiskach politycznych.

Zostając w kraju po Marcu 1968, należało sobie powiedzieć, że nasze życie nie będzie normalne. Był okres, który można nazwać traumatycznym – trwał do końca rządów Gomułki. Ogarnęło nas poczucie bezsilności, a równocześnie – determinacja, żeby się nie poddać i nie załamać. Wszystko było ucięte, bo rzeczywiście udało się zniszczyć nasze środowisko. Swoje robił strach. Kiedy Adam Michnik wyszedł z więzienia, usłyszał, że musi się nauczyć, że to nie on wita się pierwszy – bo nie każdy sobie tego życzy, zwłaszcza jeżeli ma dzieci, pracę, której nie chce stracić. Ale za to wśród tych, którzy nie ulegli zastraszeniu albo już wszystko stracili i padli ofiarą pomarcowych represji, zapanowała wolność. Wielu ludzi odżyło, przyłączając się do tego grona inteligencji pomarcowej w Warszawie. Wiktor Woroszylski, pozbawiony możliwości publikacji i wyjazdów, śledzony i podsłuchiwany, napisał w wierszu: „Nigdy nie byłem taki wolny”. W tym środowisku mówiło się otwarcie to, co się myśli, kurczył się cień strachu, hartowało poczucie godności, powodując zniknięcie zjawiska double thinking opisanego przez Orwella. Z literatury tworzonej „do szuflady”, a wkrótce do tzw. drugiego obiegu, zaczął ustępować język ezopowy, gdzie metafory i przypowieści stanowiły odległe, powszechnie zrozumiałe aluzje do politycznej rzeczywistości. Usunięci z UW naukowcy przyjmowali nas u siebie, chcieli uczyć, roztoczyć nad nami opiekę. Michnik został sekretarzem Antoniego Słonimskiego, w jego domu poznaliśmy Herberta. Nam, tej garstce wypuszczonych z więzienia, może nie było łatwo, ale chcieliśmy przejść przez to doświadczenie w dobrym stylu. Komitetowi Centralnemu raportowano, czym się zajmujemy, co robimy (te raporty się zachowały). Pracowałam wpierw w jakimś biurze, potem jako kelnerka, Adam Michnik w zakładach Róży Luksemburg, Seweryn Blumsztajn w spółdzielni Miś, a Jan Lityński fizycznie. Czuliśmy się wolni, aż do upojenia. Do stolika w moim rewirze przychodził Alik Smolar i otwarcie czytał paryską „Kulturę” (otwarcie, tzn. nieobłożoną; zazwyczaj dla niepoznaki owijało się jej okładki w „Trybunę Ludu” i nigdy nie czytało w miejscach publicznych). Robiłam mu sceny, że odstrasza ode mnie kawiarnianych gości. Straceńczy nastrój, poczucie bezsilności i braku dróg prowadzących w przyszłość trwały do upadku Gomułki. Przyszedł Gierek. Zelżało. Ale wciąż siedzieli w więzieniu Kuroń, Modzelewski, Jakub Karpiński. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, każdy z nas, i ci co wyjechali, i ci, co zostali, odnaleźli swoją drogę przez życie, szukając na ogół na własną rękę, poza utartymi wzorami.

„Komandosi” pozostali w kraju tworzyli wokół siebie środowisko wyrzuconych na margines życia społecznego. Marzył się nam upadek reżimu, demokracja parlamentarna, system wielopartyjny; niepodległość państwa i wszelkiego rodzaju swobody demokratyczne. Nie wiedzieliśmy tylko, jak to osiągnąć. W tych wczesnych latach 70. panujący w naszej części świata ustrój, wśród opozycji określany jako despotyzm o charakterze autorytarnym, dyktatura, faszyzm, doczekał się diagnozy i nazwy systemu totalnego. Dociekaliśmy jego natury – to był dla nas najważniejszy problem intelektualny. Stawialiśmy na równi znane nam totalizmy europejskie XX wieku – nazizm i sowiecki komunizm. Ekskomuniści i ludzie 1956 roku nie chcieli się z tym pogodzić. Trwały spory o rolę reformy rolnej, powszechnego szkolnictwa, uprzemysłowienia kraju w powojennej Polsce – czy były od początku skażone i wymierzone w interesy społeczeństwa, dążąc do rozbicia go i podporządkowania nowej władzy, jak uważaliśmy, czy były w nich elementy pozytywne niepozwalające na zrównanie komunizmu z nazizmem – jak twierdzili u nas ludzie Października, a w ZSRR w latach 80. np. Zinowiew. Naszymi maîtres à penser stali się obok Kołakowskiego (którego każde słowo zawsze było dla nas ważne): Miłosz, Wat, Orwell, Hanna Arendt, Raymond Aron – intelektualiści, którzy starali się zdefiniować cechy dyktatury ideologicznej. Doświadczenie przekazywane przez wielkich pisarzy XX wieku miało niejednokrotnie znaczenie decydujące. Nasze księgi mądrości w tamtym czasie to były wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam, twórczość i koleje losu Mandelsztama, Cwietajewej, Achmatowej, Pasternaka, książki Sołżenicyna, „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego, wspomnienia z łagrów Szałamowa, komunistów rosyjskich, niemieckich, polskich, a także literatura o Holocauście, analizy nazizmu, faszyzmu, historia ruchów opozycyjnych – w Rosji od Narodnej Woli do dysydentów lat 70., eseistyka dysydentów jugosławiańskich poczynając od Dżilasa, spośród czeskich przede wszystkim Havla, przez literaturę niemieckiej opozycji antynazistowskiej, po włoską i hiszpańską antyfaszystowską. W roku 1977, 10 lat po opracowaniu tej książki przez Miłosza i śmierci autora, na emigracji ukazał się „Mój wiek” Aleksandra Wata – porachunki z komunizmem czołowego przedstawiciela przedwojennej polskiej lewicy komunistycznej. Michnik w pomarcowym czasie stworzył pojęcie lewicy laickiej, a wkrótce opisał kształtowanie się nowej osi podziału sił politycznych w kraju, wykreślonej przez stosunek do reżimu, gdzie kwestie światopoglądowe, głównie związane z wyznaniem wiary, przestawały odgrywać rolę antagonizującą; zaczął interesować się polityczną historią Kościoła i polską myślą niepodległościową. Dostał nagrodę emigracji londyńskiej za szkic o Piłsudskim, „Cienie zapomnianych przodków”, wkrótce ogłoszony w „Kulturze” Jerzego Giedroycia.

To był czas ogromnego przyspieszenia intelektualnego. W różnych kręgach naszego pokolenia starano się po Marcu zgłębić polską myśl i tradycje polityczne. W bibliotekach odnajdywaliśmy przedwojenne publikacje, czytaliśmy każdy numer „Kultury” i każdą publikację Instytutu Literackiego.

Środowisko skupione wokół Marcina Króla i Wojciecha Karpińskiego przyciągało swoimi walorami intelektualnymi i wrażliwością estetyczną. Bardzo poważnie pytali o naturę reżimu, czytało się tam Arendt, Zdziechowskiego, Kucharzewskiego. Ten krąg miał stworzyć nielegalną „Res Publikę” (pismo wychodziło od roku 1979); ciążył ku myśli konserwatywnej. Marcin Król i jego koledzy intelektualnie nie byli naznaczeni komunizmem, odstręczał ich antysemityzm. Mówiono o nich „typowa przedwojenna inteligencja”. Imponowali wszechstronnym wykształceniem humanistycznym, świetną znajomością filozofii, historii myśli społecznej, polskiej literatury emigracyjnej, współczesnej i klasycznej kultury Zachodu oraz swoją energią intelektualną. Marcina Króla cechowała wrażliwość na tektonikę społeczną, dopuszczał nawet rewolucję – trochę wzorując się na Hannie Arendt twierdzącej, że ciągłość tradycji w czasach totalitaryzmu uległa zerwaniu, a trochę na świętym Tomaszu, który sankcjonował „wojnę sprawiedliwą”. Potrafił dokonywać realistycznej oceny nastrojów, wyczuwał przybór nurtu antytotalitarnego w polskim społeczeństwie, a zarazem cenił umiar, rozsądek i elitaryzm właściwe konserwatystom. Ale interesował ich też teatr: Małgorzata Dziewulska, organizatorka demonstracji ulicznej po zdjęciu ze sceny Teatru Narodowego „Dziadów” Mickiewicza w roku 1968, była związana z Grotowskim i z Konstantym Puzyną, Maciejem Prusem, Jerzym Markuszewskim i STS-em, z awangardowymi teatrami Zachodu, z Peterem Steinem, Brookiem. Założyła i prowadziła w Puławach niezależny, awangardowy artystycznie teatr. Mieszkała z mężem i zespołem w hotelu robotniczym. Tam jako aktorzy zaczynali Ryszard Peryt i Jadwiga Jankowska-Cieślak. Interesowano się muzyką, poezją, malarstwem. Czytano Miłosza, Gombrowicza, Nabokova; Marcin Król był urzeczony Audenem. Drukowali w „Tygodniku Powszechnym” i „Twórczości”, pismach uznawanych przez pokolenie 1968 za przyzwoite. Jeździli na Zachód. Wkrótce Król z Wojciechem Karpińskim zadebiutowali w Znaku zbiorem szkiców „Sylwetki polityczne XIX wieku”. Ta książka była czytana jako nowa pomarcowa propozycja ideowa, manifest myśli niepodległościowej i nowoczesnego polskiego konserwatyzmu. Z tego kręgu wyszło tłumaczenie „O demokracji w Ameryce” Tocqueville’a oraz zachęta, żeby Paweł Hertz przełożył dzieło de Custine’a o Rosji. Sam Marcin Król napisał monografię politycznej myśli „Kultury” Jerzego Giedroycia. Wojciech Karpiński sytuację Polski gotów był określać inaczej niż my – było to dla niego przedmurze Europy, państwo narodowe o kulturze zachodniej znajdujące się w podwójnej niewoli, podbite przez komunistyczne imperium, w którym widział, jak Kucharzewski i de Custine, ślady jarzma carów Rosji i wytworzonej hen za Uralem, w Azji, kultury politycznej. W dziejach Polski odcyfrowywał i wydobywał niepodległościową tradycję konserwatywno-liberalną; tropił też mechanizm zdrady, kreśląc portrety odszczepieńców na służbie Rosji carskiej. Politycznymi mistrzami ich obu, Karpińskiego i Króla byli Henryk Krzeczkowski i Paweł Hertz oraz w dużej mierze Stefan Kisielewski.

Moje osobiste zainteresowania były wtedy bardziej symptomatyczne dla „komandosów”, chociaż rozwijałam je samotnie. W pierwszej połowie lat 70. był to totalitaryzm. Czytałam Adorno i Arendt – książki wówczas niedostępne w języku polskim. Za tematy kolejnych prac, których nie miałam gdzie drukować, obrałam osobowość autorytarną, ideologiczne systemy i organizacje pretotalitarne, rolę doktryny. Na długo zajął mnie fenomen polskiego nacjonalizmu i jego radykalne formy. Przeczytałam wtedy całą prasę endecką, ozonową, oenerowską. Zrobiłam antologię myśli młodoendeckiej, tzw. wszechpolskiej, a na użytek pracy magisterskiej na KUL-u – wypisy z ukrytej w bibliotekach niedostępnej prawicowej prasy okupacyjnej. Pisałam o „Sztuce i Narodzie”, piśmie młodych niezwykle zdolnych poetów okupacyjnych ideowo związanych z Konfederacją Narodu. Interesowały mnie złożone związki sztuki i polityki. Zestawiałam stosunek do literatury panujący w kręgu Polski Walczącej z późniejszym socrealizmem. Jednym i drugim artystom przeciwstawiałam suwerenność postaw Jeleńskiego i Miłosza.

Reasumując, przedstawiciele pokolenia 1968 w tym czasie największe zagrożenie upatrywali w ruchach pretotalitarnych XIX wieku, XX-wiecznym totalitaryzmie i jego rozmaitych postaciach. Odkrywali polską myśl konserwatywną, narodową, socjalistyczną, liberalną. Wolno dzisiaj stwierdzić, że te poszukiwania przyczyniły się do wskrzeszenia polskiej tradycyjnej myśli politycznej, również polskiej myśli państwowej (przed wojną mówiono: państwowotwórczej) i niepodległościowej, a wkrótce potem także liberalnej i demokratycznej politycznej tradycji Zachodu. Sympatyzując z wielką kulturą Europy, nie przewidzieliśmy dzisiejszych globalistycznych dążności ani ich cech znamiennych mających swoje źródło w masowej demokracji i masowej kulturze. Obalenie autorytarnego reżimu, uzyskanie swobód demokratycznych i praw obywatelskich, suwerenność kraju, głównie polityczne uniezależnienie go od ZSRR – oto, co wydawało się nam wtedy najważniejsze.

W tym czasie na Zachodzie pojawili się Zieloni, mówiono o niebezpieczeństwie wojny nuklearnej, powstawał ruch pacyfistyczny uniesiony przykładem Gandhiego. We Włoszech nasilał się ruch wyzwolenia kobiet, odnosząc rzeczywiste sukcesy w polityce państwa i znacznie zmieniając sytuację przedstawicielek płci jeszcze wtedy nazywanej powszechnie słabą. Nie przemawiało to do nas, a nawet wydawało się czystą ekstrawagancją na tle naszych problemów. Były one nieprzekładalne na problemy Zachodu i odwrotnie, chociaż kontestatorzy zachodni w 1968 roku we Włoszech i we Francji panujące u nich systemy polityczne oskarżali o autorytaryzm. Widziana ze Wschodu ta „maleńka różnica” (używając znanego określenia pewnej damy) między totalizmem a starą demokracją Zachodu wydawała się przepastna.
Rok 1968, przede wszystkim Marzec i pomarcowe represje podcięły siłą tzw. nagich faktów także ostatnią „zachodnią nowinkę” tamtejszych liberałów z lat 60., teorię konwergencji (zbliżenia) zakładającą upodobnienie się obu uniwersów politycznych, tego na wschodzie i zachodzie Europy, i ich stopniową liberalizację. Był to zachodni odpowiednik wiary polskich rewizjonistów. Reprezentowały go w Paryżu niezwykle błyskotliwe umysłowości. Sprzyjała tej nadziei wizja Europy roztoczona przez generała de Gaulle’a – Europa od Atlantyku po Ural, schyłek dyktatury generała Franco poprzedzony ogłoszeniem w Hiszpanii amnestii dla republikanów (1967), nieco wcześniej upadek rządów pułkowników w Grecji, pojawienie się otwartej opozycji w Jugosławii (grupa Praxis, Dżilas). Po Marcu 1968 i unicestwieniu Praskiej Wiosny czołgami państw Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 nikt już nie odnawiał nadziei na konwergencję. Wielkie polityczne wizje powojennych polityków przegrały z nieustępliwymi prawami pojałtańskiego imperium.