JESZCZE NIE W POLSCE:  Jak wygrać wybory
Prezydenci USA, od lewej: George W. Bush, Barack Obama, George H. W. Bush, Bill Clinton i Jimmy Carter / fot. Beverly & Pack, Flickr CC

JESZCZE NIE W POLSCE:
Jak wygrać wybory

Irena Grudzińska-Gross

Wydane w tym roku w USA antyczne wskazówki, jak wygrać wybory, spotkały się z ogromnym zainteresowaniem. Książeczka Quintusa Tulliusa Cicero doczekała się recenzji we wszystkich najważniejszych gazetach amerykańskich

Jeszcze 2 minuty czytania

Każdy, kto uczył się łaciny w Stanach Zjednoczonych, miał kiedyś w ręku dwujęzyczną książeczkę w czerwonej oprawie z tekstem któregoś z klasyków wydanych w harvardzkiej bibliotece Loeba (klasycy greki ukazywali się w zielonych okładkach). W takiej czerwonej oprawie, ale o innym odcieniu i z przekrzywioną ilustracją (i nie w tym samym wydawnictwie), ukazał się właśnie krótki tekst pt. „How to Win an Election. An Ancient Guide for Modern Politicians” („Jak wygrać wybory. Antyczny przewodnik dla współczesnych polityków”), Commentariolum petitionis. Autorem ma być, ale nie jest to pewne, Quintus Tullius Cicero, brat Cicerona, którego „o tempora, o mores!” powtarzali, ubolewając nad upadkiem cywilizacji, nasi nauczyciele łaciny.

Philip Freeman, tłumacz/komentator książeczki zapewnia, że tekst najpewniej pochodzi z roku 64 p.n.e., gdy Marcus Tullius Cicero starał się o najwyższe w Republice stanowisko konsula. Traktat ten, będący zbiorem rad dotyczących skutecznego wygrywania wyborów, miał być listem jego bardziej praktycznego brata. Starożytne wskazówki, jak wygrać wybory, spotkały się teraz z ogromnym zainteresowaniem – recenzowane były we wszystkich najważniejszych gazetach amerykańskich, włączanie z całkiem pragmatycznym „Wall Street Journal”.
Na tylnej okładce książki można przeczytać zachęty do jej czytania, w tym jedną pochodzącą od Karla Rove’a, architekta wyborczego sukcesu „młodego” Busha. Rove chwali autora za mistrzostwo wyborczej strategii politycznej, zrozumienie, jak przedstawiać rywali i mobilizować wyborców; uważa, że tekst za mało mówi o „przekazie” (message), ale i tak jest to „ponadczasowy elementarz porad dla praktyka polityki”. Cóż takiego Quintus zalecał swojemu bratu, by zasłużyć, dwa tysiące lat później, na komplementy ze strony jednego z najskuteczniejszych „praktyków” dzisiejszej polityki amerykańskiej?

Quintus Tullius Cicero, „How to Win
an Election. An Ancient Guide for Modern
Politicians”
. Przeł. i wstęp Philip Freeman, 
128 stron, Princeton University Press, 2012
Choć Marcus Tullius Cicero był wybitnym mówcą i politykiem, już samo jego nazwisko (Cicero = cieciorka) wskazywało na nieszlacheckie korzenie. Nie była to jedyna przeszkoda w dostępie do stanowiska konsula. Jesteś mądry, kochany bracie, pisze Quintus, ale porada jak wygrać wybory z pewnością ci się przyda. Przede wszystkim pamiętaj stale o swym pochodzeniu, i o celu, do którego zmierzasz. Powtarzaj sobie: „Novus sum, consulatum peto, Roma est” („jestem outsiderem, chcę zostać konsulem, to jest Rzym”). Nie zapominaj o swoich osiągnięciach i zaletach, o wszystkich ludziach, którzy ci coś zawdzięczają, ale też o słabościach i skandalach twoich konkurentów. Wiesz przecież, że polityka pełna jest kłamstw, oszustw i zdrady; zrób przegląd swoich przyjaciół i swoich wrogów. Trzy rzeczy przysparzają głosów: przysługi, nadzieja i osobiste powiązania. Przypomnij swe przysługi tym, którzy ich doświadczyli; obiecaj wszystko tym, u których chcesz wzbudzić nadzieję; odnów związki i przyjaźnie, które mogą ci się teraz przydać. Żadnych wakacji, pokazuj się codziennie o tej samej porze na Forum w towarzystwie entuzjastycznych zwolenników, najlepiej młodych. Dbaj o najbliższe otoczenie, z którego często wypływają nieprzychylne plotki. Używaj pochlebstw, zapamiętuj nazwiska i twarze. Bądź kameleonem, mów to, co wyborca chciałby usłyszeć. Nigdy nie odmawiaj jego prośbom, chyba że wymaga tego lojalność w przyjaźni; przyrzekaj wszystko, lepiej skłamać niż powiedzieć „nie”.

Gdyby polityk składał tylko przyrzeczenia, których może dotrzymać, miałby niewielu przyjaciół […]. Lepiej rozczarować parę osób niż wiele z nich zezłościć odmowami. Ludzi bardziej wścieka ten, kto im wprost odmawia niż ktoś, kto wycofał się ze zobowiązania, zapewniając, że chętnie pomógłby im gdyby to tylko było możliwe.

Niech twoje przyrzeczenia będą ogólnikowe: senatowi obiecaj utrzymanie tradycji i przywilejów, kupcom i bogaczom stabilność i pokój, przeciętnym wyborcom solidarność i wsparcie. I niestrudzenie przypominaj o tym, jak wielkimi złoczyńcami są twoi konkurenci.

Jak widać z powyższego streszczenia, traktacik ten dotyczy techniki wyborów i nie rozważa przekonań czy ideologii. Jego celem była skuteczność i Marcus Tullius Cicero wybory wygrał. Polityk ma stwarzać wrażenie doskonałej reprezentacji, więc jego baza wyborcza musi być jak najszersza. Dlatego nie wprowadza „przekazu”, co mogłoby zantagonizować część elektoratu. Kontrkandydatów nie traktuje jak reprezentantów innych opcji społecznych, a jako zbirów i złoczyńców. Przenosi więc znaczenie walki wyborczej z planu polityki na plan moralności. Polityka redukuje się do techniki, a więc jedynym jej sprawdzianem jest skuteczność – czyli wygrana. To właśnie wydaje mi się powodem, dla którego Karl Rove tak się tym traktacikiem zachwyca. Pragmatyzm – czyli skuteczność – były przecież zdeklarowaną wartością nadrzędną jego polityki. Atrakcją tego tekstu musiała być także jego rzymska imperialna proweniencja. Rove interesował się imperialnym wymiarem polityki Stanów Zjednoczonych i słynne są jego słowa: „jesteśmy teraz imperium, więc kiedy działamy, stwarzamy naszą własną rzeczywistość” (Ron Suskind, „New York Times Magazine”, 17.X.2004). Innymi słowy polityka jest kwestią techniki, a rzeczywistość zależy od niemal nietzscheańskiej woli. Nie darmo „młody” Bush nazywał siebie „The Decider”. I tylko tego „przekazu” mogło brakować Karlowi Rove w tym doskonałym „elementarzu” Quintusa Tulliusa Cicero.

Ale entuzjazm wobec książeczki młodszego Cicerona nie ogranicza się do urzędników z administracji Busha. W Ameryce zbliżają się wybory prezydenckie, a wraz z nimi zainteresowanie techniką politycznej perswazji po obu stronach politycznego spektrum. A podziały są tutaj równie ostre i bezpardonowe jak w Polsce. Rynek polityczny zalewają nowe fale pieniędzy zwolnionych z do niedawna jeszcze istniejących ograniczeń. Pieniądze te używane są oczywiście do propagowania własnego kandydata i kompromitowania oponenta. Dziennikarze i komentatorzy skarżą się na coraz większy rozbrat z prawdą, ale tylko strony przeciwnej. Na coraz liczniejszych blogach i magazynach internetowych można sprawdzać zgodność wypowiedzi polityków z prawdą, a nawet prawdopodobieństwem. PolitiFact.com, FactCheck.org to tylko niektóre z takich stron. Każda z poważniejszych gazet ma swoje punktacje; wytykają politykom błędy, niestety z reguły bezskutecznie.

W eseju „Prawda i polityka” (1967) Hannah Arendt pisze, że prawda dotycząca faktów zderza się z polityką tylko na najniższym poziomie działań ludzkich. Dlatego niechętnie czytam o tym, co zarzucają sobie nawzajem kandydaci konkurujących stronnictw. Dla ilustracji podam jednak kilka ostatnich przykładów. Barack Obama powiedział o Romneyu, że jest przeciwko adoptowaniu dzieci przez pary homoseksualne, a o sobie, że nigdy nie podniósł podatków; żadna z tych wypowiedzi nie jest zgodna z prawdą, ale nie zostały one skorygowane. Romney powtarza, że Obama jeździ po świecie i przeprasza za Amerykę, i że Obamowska reforma ubezpieczeń zdrowotnych doprowadzi do masowej likwidacji miejsc pracy. Żadne zaprzeczenia i obliczenia nie mają na niego wpływu. Trzeba jednak przyznać, że Romney i Obama mają jakąś klasę i nawet ich poplecznicy nie sięgają (na razie? bo lato i sezon ogórkowy?) do poziomu ataków z kampanii na przykład Sary Palin. Jest to duża ulga w stosunku do okresu prawyborów republikańskiego kandydata na prezydenta – Donald Trump, Rick Santorum, Newt Gringrich czy Rick Perry nie przejmowali się nie tylko prawdą, ale nawet prawdopodobieństwem. Perry wrócił do Teksasu i nie pokazuje się już na „Forum”, ale Donald Trump do dzisiaj upiera się, że Obama urodził się w Kenii, a więc nie ma prawa być prezydentem USA. Romney bierze od niego pieniądze na kampanię, ale unika wspólnych fotografii.

Osobna kategoria to obietnice. I tu Romney jest w lepszej sytuacji od Obamy, bo jego przyrzeczenia dotyczą przyszłości. Obama nie spełnił paru ze swych podstawowych zobowiązań: co prawda zakazał tortur, ale nie zamknął więzienia Guantanamo, nie ograniczył podsłuchów i inwigilacji, nie odwołał Bushowskich ulg podatkowych dla najbogatszych. Ta ostatnia sprawa zmieni chyba jego elektorat: „janosikowy” wdzięk ulotnił się bez śladu. Być może Demokraci pocieszać się będą zapewnieniami Quintusa, że dotrzymywanie przyrzeczeń nie jest takie ważne. Obu stronom chodzi przecież o wygranie wyborów. Trzeba być pragmatycznym. Przecież już starożytni Rzymianie zalecali puste obietnice i ataki na konkurentów… Nihil sub sole novum.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.