Gmeranie w duszy
zdj. Against Gravity

Gmeranie w duszy

Bartosz Żurawiecki

Reformę polskiego dokumentu należałoby chyba zacząć od uświadomienia twórcom, że są rzeczy na tej ziemi, o których najwyraźniej nawet im się nie śniło

Jeszcze 3 minuty czytania

Panuje takie przekonanie, powtarzane mechaniczne od wielu lat, że fabuły może i mamy słabe, za to dokumenty na najwyższym poziomie. I ja w ten aksjomat święcie wierzyłem – do czasu, aż nie obejrzałem dziewięciu filmów z lat 2008-11, zebranych w trzypłytowym boksie wydanym przez Against Gravity. Znajdziemy tu dzieła najsłynniejszych polskich twórców gatunku: Macieja Drygasa, Marcina Koszałki, Wojciecha Staronia, Macieja Cuske… Bolesne rozczarowanie, które dokumenty te zostawiają, można przełożyć na dwa, nieco już zapomniane pojęcia krytyczne. Jedno z nich to „eskapizm”, drugie – „świat nieprzedstawiony”.

Ostatnie lata widzę w Polsce jako czas intensywnych zjawisk, często wybiegających z przeciwnych biegunów. Powszechny kryzys i nasza mała stabilizacja spod znaku PO, liberalizacja obyczajów i konserwatywny kontratak, wrzawa wokół Euro i coraz prężniejsze ruchy alternatywne: ekologiczne, feministyczne, gejowskie, etc., obsesje smoleńskie i szybko postępująca „europeizacja” kraju, narastające pomruki nacjonalizmu, antysemityzmu, ksenofobii i hipsterskie lansiarstwo, itd., itp. Także w skali globalnej – a chcąc nie chcąc, staliśmy się częścią globalnej rzeczywistości – są to lata protestów, upadków, apokaliptycznych przepowiedni, medialnych i bankowych afer, starć bardzo bogatych z mniej bogatymi, emigrantów z tubylcami, fanatyków z umiarkowanymi… Długo można wymieniać. Nie ma siły, by sprawy te nie odbiły się na życiu jednostek, rodzin i grup społecznych w naszym kraju. Tymczasem w polskich dokumentach, przynajmniej takich z „głównego nurtu”, nic z tych rzeczy nie zobaczymy. Polskie dokumenty należy ozdobić mottem z Wyspiańskiego: „Byle polska wieś spokojna”. Polskie dokumenty nadal z upodobaniem pokazują zaścianek. Nawet wtedy, gdy rozgrywają się poza granicami Polski.

„Lekarze”, reż. Tomasz Wolski, zdj. Against Gravity

Zestaw otwierają „Lekarze” Tomasza Wolskiego, film, którego bohaterami są chirurdzy z pewnego szpitala. Kolejne nieudane reformy zdrowotne? Konflikty z NFZ-etem? Niskie zarobki? Owszem, gdzieś tam w tle pojawiają się te problemy, jednak na pierwszym planie mamy postacie oddanych bez reszty swemu zawodowi profesjonalistów. Miłych, życzliwych, przyjaznych i kompetentnych. Nie tylko pacjenta zbadają i cierpliwie poinformują o chorobach, ale także wspomogą dobrym słowem. Daleki to obraz od powszednich doświadczeń klientów publicznej służby zdrowia. Dokument Wolskiego zapewne pragnie nawiązywać do słynnego „Szpitala” Kieślowskiego z roku 1977, w którym oglądaliśmy przepracowanych, źle opłaconych lekarzy bez słowa skargi wykonujących swe obowiązki mimo ogólnej nędzy materialnej i moralnej PRL-u. Jednak (pomijając już nawet różnicę w czasie powstania) film Kieślowskiego był wobec ówczesnego systemu krytyczny, natomiast dzieło Wolskiego wygląda, jakby zostało zrobione na zamówienie Naczelnej Izby Lekarskiej. Wyrasta ono ze starointeligenckiej wiary w etos, z przekonania, że etos ten ciągle „uobecnia się” w życiu codziennym. Może bym znowu w niego uwierzył, gdyby twórca przedstawił mi w filmie jakiś konflikt, na przykład wartości, i nie bał się jak ognia dotknięcia kontrowersyjnych kwestii związanych z sytuacją, postępowaniem czy światopoglądem polskich lekarzy.

Dokument science-fiction? Tak właśnie skłonny jestem utwór Wolskiego określić. Science-fiction i to na całego czeka nas również w filmie Macieja Cuske „Na niebie na ziemi”, w którym obserwujemy kilku maniaków wyglądających śladów UFO we wsi Wylatowo . Dobrze, trochę się pośmialiśmy, tylko co miałoby z tego wynikać? Czy kosmiczne tęsknoty to reakcja na ziemskie lęki? Albo ucieczka przed religijnym dogmatem w katolickim kraju? Czy też chodzi tu wyłącznie o sensację i nadzieję na zaistnienie w mediach? Nie wiem, bo Cuske żadnych tego typu pytań swoim bohaterom nie stawia. Nie szuka motywacji, nie docieka przyczyn. Zadowala się sfilmowaniem „kolorytu”, grupki świrów wgapionych w niebo.

„Oblicza polskiego filmu dokumentalnego”,
na DVD od czerwca 2012
Ignorowanie przyczyn, niechęć do ukazywaniu historii w szerszym kontekście – to typowe grzechy polskich dokumentów. Tak jakby nasi twórcy uznali, że ich rola musi ograniczać się do postawienia kamery i zarejestrowania ciekawej historii. Na tym polega artyzm, nieprawdaż? Wszelkie próby zrozumienia, zinterpretowania czy, nie daj Boże, wpływania na rzeczywistość to już jakaś polityka, publicystyka, propaganda spod znaku Michaela Moore’a. Weźmy kolejny dokument – „Poza zasięgiem” Jakuba Stożka. Dwie siostry, nastolatki, porzucone lata temu przez matkę, zaniedbywane przez ojca, próbują odbudować więzy rodzinne. Dzwonią do rodzicielki, która uciekła do Paryża, umawiają się z nią na spotkanie, które, koniec końców, nie dochodzi do skutku. Aż się prosi, by tę sytuację sproblematyzować. Dlaczego matka tak się odcięła od własnych dzieci? Co nam to wszystko mówi o współczesnej polskiej rodzinie? Film od czasu do czasu puszcza sygnały, że mógłby być analizą kryzysu „podstawowej komórki społecznej”, ale pozostaje wyłącznie rejestracją jednostkowego przypadku.

W „Kołysance z Phnom Penh” Pawła Kloca bohaterem jest obywatel Izraela, Ilan, który wyjechał ze swojego kraju i przyjechał do stolicy Kambodży szukać lepszego, a na pewno tańszego życia. Zarabia jako jasnowidz i boryka się ze swą dziewczyną, alkoholiczką, matką gromadki dzieci od różnych ojców. W tle mamy biedną, pulsującą dwadzieścia cztery godziny na dobę dzielnicę „czerwonych latarni”, gdzie alfonsi proponują klientom kilkuletnie dziewczynki. Wszystko to frapujące, tylko, znowu, chciałoby się wyjść poza egzotyczny obrazek i dowiedzieć się czegoś więcej o Kambodży, skoro już tam zawędrował nasz reżyser. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie chodzi mi o przerabianie po raz kolejny historii Czerwonych Khmerów, lecz o nakreślenie obecnej sytuacji społecznej i politycznej kraju.

„Kołysance z Phnom Penh”, reż. Paweł Kloc

Wolę jednak zdecydowanie niepokojącą, niczym z „Dziecka Rosemary”, „Kołysankę…” od smętnego pienia w „Końcu Rosji” Michała Marczaka. Drogi dokumentalisto, jak nie wiesz, co kręcić, jedź za wschodnią granicę, postaw kamerę na bezkresnym stepie albo śniegowej pustyni, sfilmuj kilku twardych, a wrażliwych facetów pijących wódkę i brzdąkających na gitarze, wrzuć parę mądrości o tym, że Rosja jest wielka i niezrozumiała, a dzieło zrobi ci się samo. Marczak usilnie próbuje złapać w kadrze tę słynną rosyjską duszę. Niestety, Tarkowski z tego nie wychodzi, Sokurow też nie. Jakoś tak markotnie kontrastuje film Marczaka z drapieżnymi dokumentami poświęconymi Chodorkowskiemu czy Litwinience, jakie mogliśmy i u nas oglądać. Owszem, widzimy w „Końcu…”, że jeden z żołnierzy zawiesza portret Putina, autorowi nie przyjdzie jednak do głowy, by go o owego Putina zapytać.

Podobne metafizyczne pretensje ma, tradycyjnie, Wojciech Staroń („Argentyńska lekcja”), który pojechał z rodziną do Ameryki Południowej, ale i tam zainteresowały go głównie drgnienia duszy oraz kropli deszczu na liściach. Rzecz to ładniejsza i wdzięczniejsza niż „Koniec Rosji”, bo ze Staronia uzdolniony operator, a jego kilkuletni syn, Janek, jest wrażliwym medium. Jednak i tak najbardziej porusza w filmie fragment, gdy ojciec koleżanki Janka wyznaje ze łzami w oczach, że nie ma pracy ani środków do życia i utrzymania rodziny.

Wzruszeniem ramion skwituję IPN-owski z ducha dokument Macieja Drygasa „Cudze listy”, w którym fragmenty zatrzymanych przez PRL-owską cenzurę listów zilustrowane zostały czarno-białymi archiwaliami. Przekaz jest prosty i niepodlegający dyskusji: komuna to było samo zło, martyrologia, cierpienie i ofiara. W roku 1991 „Usłyszcie mój krzyk” Drygasa robił wstrząsające wrażenie, ale nie da się przez dwadzieścia lat mówić tego samego tak samo. „Cudze listy” pokazują, że nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość podlega w polskim dokumencie upraszczającym schematom, choć dystans czasowy powinien stymulująco wpływać na zmiany perspektywy.

Na antypodach solennej produkcji Drygasa stoi „Deklaracja nieśmiertelności” Marcina Koszałki – niekonwencjonalny portret guru autora, Piotra Korczaka, znakomitego alpinisty. Bohater wdaje się z reżyserem w dyskusję, jest poirytowany całym tym filmem, próbą zamknięcia go w jakimś „wizerunku”, choćby i pełnym hołdów. Butny, ironiczny, sarkastyczny, mówi o przekleństwie starości, o opadaniu z sił, o śmierci. Doceniając film Koszałki, przyznaję zarazem szczerze, że wolę jego wcześniejsze, rodzinne dokumenty. „Deklaracja nieśmiertelności” opowiada o samotnym indywidualiście. Tamte natomiast rozkładały na czynniki pierwsze fundamenty polskiej mentalności.

Wreszcie, ostatni tytuł zestawu – „Paparazzi” Piotra Bernasia. Jedyny film, który w ostrym świetle próbuje pokazać współczesną Polskę, medialną rzeczywistość, w jaką zmienia się nasze życie publiczne. Zwierzenia tytułowego paparazzi, Przemysława Stoppy, kreującego się na skrajnego cynika i bezwzględnego drapieżcę, niepotrzebnie spuentowane zostały w finale morałem, ale i tak Bernasiowi należą się słowa uznania za to, że nie gmera w cudzej duszy ani nie czeka na kosmitów, tylko chwyta polskiego byka za rogi.

„Paparazzi”, reż. Piotr Bernaś

Kieślowski wycofał się w pewnym momencie z robienia dokumentów, bo nie chciał, by wpływały one w jakikolwiek sposób na losy bohaterów. Łoziński zrobił film zatytułowany „Żeby nie bolało” i potępił Koszałkę za „zabicie matki” w „Takiego pięknego syna urodziłam”. Zdaje się, że polskie kino dokumentalne wciąż tkwi w okowach fałszywie pojmowanej tradycji. W świecie interaktywnym, multimedialnym, gdzie codziennie wrzuca się do sieci tysiące skręconych różnymi urządzeniami ruchomych obrazów, film – zwłaszcza ten tzw. dokumentalny – stał się jednym z elementów dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Nie da się już zachować pozycji obiektywnego, zdystansowanego obserwatora, który nie zamierza w żaden sposób zmieniać status quo. Pytanie o granice, oczywiście, zawsze warto sobie postawić, ale „człowiek z kamerą” powinien być dzisiaj zaangażowany w to, co filmuje, bo inaczej traci wiarygodność.
Poza tym, polska szkoła dokumentu w latach 60. i 70. była przecież bardzo polityczna. Wypuszczała rzeczy prześmiewcze, bezkompromisowe, walące po oczach. Wystarczy obejrzeć np. „Z punktu widzenia nocnego portiera”, czy „Moje miejsce”. A i za wolnej Polski Łoziński, w „Jak to się robi”, zajął się ponownie polityką. Skąd więc ten nakaz robienie dokumentów „humanistycznych”, skąd to przekonanie, że sztuka krytyczna niegodna jest prawdziwego artysty?

Cóż, klasycy naszego dokumentu zaczęli w pewnym momencie powtarzać, że ich filmy stawiały na celowniku nie ludzi, a system. I najwyraźniej uznali, że gdy PRL się skończył, skończył się także system. Demokracji zaś nie należy za bardzo atakować, by nie wróciła komuna (z dzisiejszego punktu widzenia lęk to zaiste anachroniczny). Poglądy te przejęli od nich młodzi adepci, którzy mają dzisiaj problem nie tylko z nazwaniem i zdefiniowaniem systemu, ale wręcz z dostrzeżeniem jego istnienia. Więc bajki dokumentalne snują. A rzeczywistość ucieka… Reformę polskiego dokumentu należałoby chyba zacząć od uświadomienia twórcom, że są rzeczy na tej ziemi, o których najwyraźniej nawet im się nie śniło.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.