Jeszcze 1 minuta czytania

Dariusz Czaja

KONIEC KOŃCÓW:
Na Dzikiej

Dariusz Czaja

Dariusz Czaja

Lekki chłód, miękkie światło powoli wydobywa żółtawy kolor fasady domu z przeciwka. W zmatowiałych oknach żadnych odbić. Na balkonowym stoliku stygnie kawa. Dzień wstaje z wyraźnym ociąganiem.

W niedzielny poranek Dzika w Warszawie jest pusta. Samochody drzemią statecznie zacumowane po obu stronach jezdni. Nic tu się nie dzieje i nie wygląda na to, by miało się coś dziać. Kadr jest doskonale nieruchomy. Brak ruchu, czerń asfaltu, w oddali błyska szkło Błękitnego wieżowca.

Na początku jest tylko miarowy stukot, który niczego nie zapowiada. Coś jak słuchowy omam, żadnych wyrazistych skojarzeń. Bliskość murów działa jak studzienne kręgi, dźwięk staje się coraz intensywniejszy. Po chwili, bez żadnych zapowiedzi, wyłania się zza zakrętu gniady koń. Ciągnie za sobą powóz. Na koźle mężczyzna w kapeluszu. Tylko koń i dorożka ożywia przez chwilę ten statyczny pejzaż. Jadą stępa, bez pośpiechu, by po chwili zniknąć u wylotu ulicy. Wszystko trwa krótko, może minutę i ma wszelkie znamiona halucynacji.

Zawsze wydawało mi się, że schulzowskie „odnogi czasu” to tylko metafora. Uliczny spektakl powtarza się co niedziela. I coraz mniej mnie to już dziwi.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.