Jeszcze 2 minuty czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
W cieniu Amber Gold

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

Rozmowa o pieniądzach zawsze jest trudna. Od poziomu związku do poziomu państwa, podział budżetu budzi emocje. Różne osoby mają różne priorytety. Do tego od dziecka słyszymy, że o pieniądzach się nie rozmawia, bo to przecież nieeleganckie. Najlepiej byłoby bez nich.

Jednym z najczęstszych nieporozumień na temat kultury 2.0 jest przekonanie, że nie ma w niej pieniędzy – że jest sferą zarezerwowaną dla działań realizowanych w imię Idei (co najwyżej czasem wykorzystywanych przez podstępny Kapitał). Ja zrobię coś dla ciebie, ty zrobisz coś dla mnie. Rzeczywiście, czasem tak bywa. Ale w stosunku do wolnej kultury aktualne pozostają odnoszące się do wolnego oprogramowania słowa Richarda Stallmana: chodzi o „free” jak w „wolności słowa”, a nie w „darmowym piwie”. I choć grupa sympatycznych Duńczyków zrobiła sobie z tego hasła żart, produkując Free Beer, to żeby się go napić, też trzeba zapłacić (wyjątkiem jest Gilberto Gil).

Za sukcesem wielu inicjatyw korzystających z otwartych licencji – jak choćby Linuksa, Arduino czy Open Street Map – stoi możliwość ich komercyjnego użycia. Wiele osób i firm zajmujących się ich rozwojem poświęca swój czas dlatego, że w oparciu o współtworzone zasoby może rozwijać swój biznes. I choć temat jest trudny – bo tam, gdzie po tej samej stronie zaczynają grać, dajmy na to, programiści-wolontariusze i firmy takie jak IBM, zawsze jest obawa, że ci pierwsi będą mieć tylko satysfakcję, a ci drudzy pieniądze – to wspomniane przykłady są tak naprawdę czystsze niż to, co stanowi codzienność internetu. Zasady współpracy regulują licencje znacznie bardziej przejrzyste niż to, co podsuwają nam – choć częściej przed nami chowają – Facebook lub Google. Pieniądze same w sobie nie są problemem. Kluczem jest transparentność.

Jednak pieniądze mają w kulturze 2.0 jeszcze przynajmniej jedną – poza motywacją do tworzenia zasobów – istotną rolę do odegrania. Są nie tylko elementem modeli biznesowych. Także – miarą zaangażowania. Bo jeśli chcesz pomóc komuś, z kim nie masz bezpośredniego kontaktu, a równocześnie nie dysponujesz czymś, na czym mu zależy (zakładając, że dałoby się to przekazać bezkosztowo), to pieniądze po prostu bywają najprostszym rozwiązaniem problemu. Są też dobrym testem, na ile coś jest dla nas ważne. Łatwo jest kliknąć lajka albo poświęcić kilkanaście sekund na podpisanie petycji. Trudniej – niekoniecznie w sensie: dłużej – jest zrobić przelew.

Obie te kwestie – biznes i wsparcie nieobliczone na finansowy zysk – łączy w sobie idea crowdfundingu, czyli finansowania społecznościowego, o którym niedawno zrobiło się głośno ze względu na nowy projekt ustawy o zbiórkach publicznych. W Polsce do tej pory dominuje myślenie o nim w kategoriach inwestycyjnych. Ale to przecież także doskonałe narzędzie dla finansowania projektów, które po prostu popieramy. Taka odwrotność abonamentu – nie wymuszona opłata na coś, o czym decyduje ktoś inny, lecz dobrowolny podatek na rzecz tego, co chcemy poprzeć. Chcesz, żeby w twoim mieście odbyła się impreza, na którą brakuje pieniędzy? Może wystarczy drobna kwota – jeśli takich jak ty będzie więcej, może się udać.
Płacący zastanowią się też, co to znaczy „lubię to”. Wiecie, jak to jest: zrobisz nabór na darmowe warsztaty, zgłosi się tłum, ale w ostatniej chwili większości coś wypadnie. Poprosisz o dziesięć złotych kaucji, zgłoszą się ci, którym naprawdę zależy. To darmowe badanie realnego zapotrzebowania – w wypadku kultury rzecz nie do przecenienia – mogłoby pokazać, które obszary są niedoinwestowane, a które wręcz przeciwnie.

Oczywiście zawsze można marudzić, że pieniądze powinno dać państwo (nie, nie chcę zdejmować z niego tego obowiązku), ale warto też pomyśleć o tym w kategoriach społecznej odpowiedzialności i na chwilę odpuścić sobie delegowanie kosztów na kogoś innego. W ostateczności – założyć, że to bilet w przedpłacie, choć finansować można przecież nie tylko to, w czym chce się wziąć udział. Wprawdzie społeczny mecenat nigdy nie był u nas szczególnie popularny, ale może warto to zmienić? Narzędzi nie brakuje.

Pieniądze mogą pełnić też rolę edukacyjną. Sięgnięcie do własnej kieszeni jest odczuwalne dla każdego. Nad sięganiem do kieszeni wspólnej zastanawiamy się zazwyczaj tylko na poziomie najwyższej ogólności. To różnica podobna do tej pomiędzy finansowaniem partii politycznych z własnej kieszeni i z budżetu. Niby w ostateczności wychodzi na to samo, ale nie do końca. Sieciowe zbiórki pieniędzy mogą więc przygotowywać ludzi do większego zaangażowania w zarządzanie lokalnymi środkami, w tworzenie budżetów partycypacyjnych. Wolnokulturowe pomysły na wykorzystanie pieniędzy nie kończą się jednak na crowdfundingu.

Innym przykładem są kryptowaluty, takie jak BitCoin – alternatywne narzędzia do realizowania transakcji finansowych, działające poza systemem bankowym. To sposób m.in. na przekazywanie pieniędzy tym, którzy mają zablokowane konta. Problem w tym, że zablokowane konta mają nie tylko represjonowani bojownicy o wolność. Dlatego na pewno ciekawszym tematem są opierające się na logice peer-to-peer lokalne usługi finansowe, które – co znaczące – inspirują się mocno analogowymi rozwiązaniami z IndiiBrazylii. Dodają do nich nowe technologie, ale nie wychodzą poza poziom sąsiedztwa, tworząc własny obrót finansowy, a przede wszystkim: udzielając mikro-kredytów. Nie tylko na kulturę. Idea jest prosta – jeśli kogoś choć trochę znasz i ta osoba potrzebuje pożyczki, to może zamiast wkładać pieniądze na konto, sam spełnisz rolę banku? Zwłaszcza, że internetowe mechanizmy reputacyjne pomogą zminimalizować ryzyko.

Brazylijski ekonomista Gilson Schwartz mówi o tym tak: „serwisy społecznościowe mogą wyewoluować w nowe formy kapitału społecznego, a tym samym stworzyć podstawy dla zaprojektowania i wdrożenia walut społecznych”. Wszelkie skojarzenia z kapitałem społecznym Bourdieu są jak najbardziej uzasadnione – społeczne waluty są jego manifestacją. Bo jakkolwiek nie rozmydlaliby tej myśli zawodowi ekonomiści, kredyt to po prostu zaufanie. Pieniądze są tylko jego materialnym symbolem. A łatwiej i rozsądniej mieć zaufanie do sąsiada, którego znamy, niż do anonimowych internautów. Inicjatywy takie jak Creative Currencies mają więc na celu budowanie lokalnych, społecznych banków, oderwanych od systemu bankowego, ale ze względu na swą pożyteczność i niewielką skalę działania tolerowanych przez banki narodowe. To systemy, w których znika gwarant w postaci banku jako instytucji – zastępuje go zaufanie do ludzi, których znamy. Zyskiem jest demokratyzacja systemu, którego decyzje w wydaniu instytucjonalnym często są nieprzejrzyste i arbitralne. A także: wspieranie przez lokalne nadwyżki finansowe lokalnych inicjatyw.

Oczywiście, przyszłość takich rozwiązań jest nieoczywista – jak dotąd rozwój technologii w sektorze bankowym napędza głównie katastrofy. Jak mówi Schwartz: „Zobaczymy, czy rozwój w tym kierunku jest po prostu kolejnym etapem «bankaryzacji», czyli rozszerzeniem tradycyjnych usług bankowych, czy naprawdę nową formą społecznego i symbolicznego samostanowienia na poziomie lokalnym”. Dla ekscytującej się modelami partnerskimi wolnej kultury to jednak jeszcze jeden test, związany z pytaniem o możliwą skalę zmieniania świata, w którym żyjemy. Test tym bardziej istotny, że o ile społeczne finansowanie wydarzeń kulturalnych nie jest aż tak radykalnie odległe od tego, co dzieje się w internetach, to w wypadku społecznych walut jest już inaczej. W dodatku trudno ukrywać, że odbiorcami tego typu usług są w pierwszym rzędzie osoby niezamożne. Byłoby miło, gdyby i dla nich znalazło się miejsce w modelach, których głównym hasłem jest otwartość.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.