Aktor, który dorósł do Wagnera
tomasz-konieczny.eu

Aktor, który dorósł do Wagnera

Rozmowa z Tomaszem Koniecznym

Kiedy związałem się z teatrem w Mannheim, wpadłem w sidła stabilizacji. Śpiewałem duże role i nie bardzo chciało mi się jeździć na przesłuchania. To zmieniło się, gdy przyszły propozycje z Wiednia. Przyszłość wciąż przede mną

Jeszcze 3 minuty czytania

JACEK MARCZYŃSKI: Czy zdecydował się pan na studia aktorskie, żeby lepiej przygotować się do zawodu śpiewaka?
TOMASZ KONIECZNY: Nie chciałem być ani aktorem, ani śpiewakiem. W czasach licealnych teatr mnie, co prawda, pociągał, ale wolałem go organizować i bawić się w reżyserowanie, niż występować. Wiedziałem jednak, że bezpośrednio po maturze nie mam szans, by dostać się na studia reżyserskie. Postanowiłem więc najpierw zdawać do łódzkiej Filmówki na wydział aktorski, i dlatego zacząłem brać lekcje śpiewu u profesora Edwarda Kamińskiego, dawnego gwiazdora łódzkiej Operetki. On zaś powiedział, że przygotuje mnie, jeśli równolegle będę zdawać do Akademii Muzycznej.

Trudny warunek do zrealizowania.
Byłem posłuszny i uparty, więc się zgodziłem. Zdałem egzaminy z bardzo dobrymi wynikami, nie poszedłem tylko na ostatni, bo terminem kolidował z innym, który miałem w szkole filmowej. Mimo to profesor Kamiński nie odpuścił i już jako student aktorstwa musiałem biegać do niego na lekcje. Nawet mi się to przydało, bo zacząłem zdobywać wyróżnienia w konkursach piosenki aktorskiej. Nie były to dla mnie rzeczy istotne, zwłaszcza że na II roku zadebiutowałem w filmie u Andrzeja Wajdy. Uwierzyłem wtedy, że mogę zostać aktorem, ten zawód zaczął mi sprawiać frajdę, a po studiach pojawiły się kolejne propozycje. Dostałem się też w końcu do Akademii Muzycznej w Warszawie, znalazłem się na jednym roku z Mariuszem Kwietniem i Danielem Borowskim. Znów co rano były lekcje śpiewu, często po wieczorze darcia się na scenie teatralnej.

Tomasz Konieczny

Ur. w 1972 r., studiował aktorstwo w PWSFTviT w Łodzi, śpiew w Akademii Muzycznej w Warszawie i w Dreźnie. Zadebiutował w filmie Andrzeja Wajdy „Pierścionek z orłem w koronie”, grał w spektaklach teatralnych, telewizyjnych i w serialach. W operze debiutował w „Weselu Figara” w Teatrze Wielkim w Poznaniu w 1997 r. Od 1999 r. artysta Opery w Lipsku, Nationaltheater Mannheim, Deutsche Oper am Rhein w Düsseldorfie. Współpracuje z wiedeńską Staatsoper (Alberich w „Pierścieniu Nibelunga”, Jochanaan w „Salome”, Wotan w „Walkirii”) i  Budapeszteńskimi Dniami Wagnerowskimi. W 2010 r. debiutował w Deutsche Oper w Berlinie (Wotan), a w 2011 r. w Operze Paryskiej (Biterolf w „Tanhäuserze”). W tym roku na festiwalu w Salzburgu zadebiutował jako Stolzius w „Żołnierzach”.

Długo pan tak wytrzymał?
Jakieś dwa lata. Po wielomiesięcznej pracy przy spektaklu „Tristan i Izolda” w reżyserii Krystyny Jandy, gdzie grałem główną rolę, poczułem, że muszę uporządkować swoje życie. Chciałem definitywnie wykluczyć możliwość zostania śpiewakiem. W tym celu postanowiłem pojechać na rok na stypendium do Niemiec, bo poznałem Christiana Elsnera, a on potrafił mnie rozśpiewać, stosując metody niespotykane w Polsce. Przeprowadziłem się do Drezna i niespodziewanie, już w pierwszym roku nauki, dostałem angaż do Opery w Lipsku.

W życiorysie podaje pan jednak, że debiutował w 1997 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
Tak, w „Weselu Figara”. Przyjechałem kompletnie nieprzygotowany, ale chciałem podejść do zadania w sposób aktorski. Wydawało mi się, że tekstu nauczę się w mig podczas prób, co w zupełności wystarczy. Dostałem porządną lekcję, która bardzo mi potem pomogła.

Nie każdy w wieku niespełna 26 lat ma szansę zadebiutować w dużej roli operowej.
Pomógł zapewne fakt, że miałem niewielkie problemy techniczne. Tak ocenił mnie Christian Elsner i poradził, abym w przyszłości jak najwięcej pracował z dobrymi pianistami, co stosuję do dziś. Bez nich nie przygotowałbym takiego repertuaru.

Zaczynał pan jako bas, teraz przejmuje pan role barytonowe. Czy głos się zmienia, czy też jest w tym ukryta tajemnica rozwoju artystycznego?
Elsner radził, żebym jak najdłużej śpiewał jako bas. A gdy przejdę do partii wyższych, dla odprężenia głosu znów powinienem wracać do tych niższych. Ta zasada sprawdziła się i doprowadziła mnie do muzyki Wagnera, Straussa, a także do „Żołnierzy” Bernda Aloisa Zimmermanna, w których partię Stolziusa powierza się najczęściej lirycznym barytonom, choć jest w niej wiele bardzo niskich dźwięków.

„Żołnierze”, reż. Alvis Hermanis / © Ruth Walz, Salzburger Festspiele

Zaczynając operowy żywot, wiedział pan, że przeznaczeniem będzie muzyka niemiecka?
Wagnera absolutnie nie akceptowałem aż do 2002 roku, gdy dostałem propozycję występu jako Fasolt i Gunther w „Pierścieniu Nibelunga” przygotowywanym w Irlandii przez orkiestrę młodzieżową, którą dyrygował Aleksander Animisow. Wtedy mnie wzięło. Ten stan trwa do dziś. Za każdym razem, gdy biorę nuty, odkrywam w tej muzyce coś nowego, zarówno dla śpiewaka, jak i dla aktora.

Te dwa zawody są dla pana nadal ważne?
W teatrze niemieckim jest określenie „Sängerdarsteller” – i ja czuję się właśnie takim śpiewającym wykonawcą. Richard Wagner dostarcza mi najbogatszego materiału, w jego dziełach jest wieloznaczność, która daje możliwość różnorodnych interpretacji. Gdy otrzymałem angaż w Mannheim, zyskałem możliwość dogłębnego poznania repertuaru niemieckiego, który jest specjalnością tego teatru. Do tego trafiłem tam na wspaniałego artystę i człowieka, Adama Fischera i z nim zaśpiewałem najważniejsze partie. Niekiedy odbywało się to w warunkach ekstremalnych, ale śpiewakom wagnerowskim towarzyszą one ciągle. Częściej występujemy we wznowieniach niż w premierach. W Wiedniu przygodę z Alberichem zacząłem od „Siegfrieda”, bo akurat tę część tetralogii mieli w planach. Na „Złoto Renu” musiałem tam czekać dwa lata. Wchodzenie w gotowy spektakl sprawia, że mamy mało prób. Często śpiewamy w nagłym zastępstwie. Christian Thielemann zaproponował mi w trybie awaryjnym rolę Holendra w Bayreuth, gdy miałem już kontrakt z Salzburgiem.

Tomasz Konieczny w „Złocie Renu”, Wiedeń / tomasz-konieczny.eu

Sądzi pan, że będą kolejne propozycje z festiwalu w Bayreuth?
Już były, ale nie mogliśmy się dopasować. W tej chwili interesuje mnie tam wyłącznie występ pod batutą Christiana Thielemanna na przykład jako Holender, a w przyszłości Hans Sachs. Na tę partię jestem jeszcze za młody, choć pytano mnie już o nią nieraz. Na razie ćwiczę sobie w domu.

Wagner wyczerpuje śpiewaka?
Są w jego dramatach postaci, które bardzo przytłaczają. Dlatego lubię Kurwenala – on jest jasny, wręcz świetlisty. Cieszę się, że zostałem zaproszony do nowej inscenizacji „Tristana i Izoldy” w Wiedniu. Ale mrocznych bohaterów mam także u innych kompozytorów, choćby Stolzius w „Żołnierzach”, czy Golaud w „Peleasie i Melisandzie”. W takich spektaklach bardzo się spalam.

A nie brakuje panu oper włoskich?
Każdy śpiewak potrzebuje muzyki włoskiej, dlatego za rok zaśpiewam w Wiedniu Jacka Rance’a w „Dziewczynie z zachodu” Pucciniego. Myślę cały czas o Scarpii, ale w ostatnich latach skupiłem się na Straussie. Mandryka w „Arabelli” był ukoronowaniem tych wysiłków, to ogromnie trudna partia – Jochanaan, Orestes i farbiarz Barak w jednej postaci. Zaśpiewałem ją w wiedeńskiej Staatsoper po dwóch próbach z orkiestrą, ale nie boję się ryzyka. Christian Elsner powtarzał mi zresztą: „Szukaj różnych partii, a głos sam ci podpowie, co dla ciebie najlepsze”. 

W jakiej roli chciałby się pan jeszcze sprawdzić? Może jako Wozzeck?
Mam takie propozycje, powoli się przygotowuję. Po „Żołnierzach” wydaje się to tym bardziej oczywiste, gdyż losy Stolziusa i Wozzecka są zbieżne. Na dodatek partia w operze Berga bardziej odpowiada mojemu głosowi. Kiedy związałem się z teatrem w Mannheim, miałem moment, że wpadłem w sidła stabilizacji. Śpiewałem duże role i nie bardzo chciało mi się jeździć na przesłuchania. To zmieniło się, gdy przyszły propozycje z Wiednia, ale przyszłość wciąż przede mną. Dla teatrów bardziej konserwatywnych, jak Metropolitan, jako śpiewak wagnerowski ciągle jestem za młody. Wierzę, że zrealizuję swoje marzenie i tam wystąpię.

A pana dusza aktora nie buntuje się, gdy trzeba wejść w spektakl po jednej próbie?
Wręcz przeciwnie, ona mi pomaga. Wysłuchuję wskazówek, poznaję koncepcję i dodaję własną interpretację. W swoje dramaty Wagner sam wpisał wiele uwag. Dziś, co prawda, reżyser często całkowicie zmienia koncepcję autora, ma jakąś wizję scenografii, kilka wideoprojekcji, a cała reszta jest dla niego nieważna. Dlatego tak cenne było spotkanie przy „Żołnierzach” z Alvisem Hermanisem, który oczekiwał od nas współtworzenia. Mieliśmy ponad dwadzieścia prób, zagraliśmy na nich spektakl od początku do końca. Hermanis chciał, żebyśmy tak oswoili się ze swoimi zadaniami, by zdarzenia na scenie przebiegały całkowicie naturalnie. Nie cierpię reżyserów, którzy ustawiają mi każdy najdrobniejszy ruch. Czuję się wtedy jak w klatce.

Nie ma pan czasem ochoty zastąpić reżysera?
Oj, tak, choć na ogół potrafię go zrozumieć. Razi mnie jednak brak profesjonalizmu i kompletne nieprzygotowanie – niektórzy nawet nie znają libretta, przeczytali je co najwyżej w programie do innego przedstawienia.

Może więc pan zacznie reżyserować?
Coraz bardziej mnie to kusi. Przyswoiłem sobie jednak w Niemczech istotną zasadę: trzeba wszystko robić do końca, nie wolno chwytać się wielu rzeczy naraz. Na reżyserowanie przyjdzie czas, no i trzeba trochę się podszkolić. Gdy widzę, jak dziś teatr operuje światłem, wiem, że mam braki.

Kiedy pojawi się pan w Polsce?
Opera Narodowa co pewien czas się zgłasza, ostatnio z propozycją „Latającego Holendra”, ale z reguły robi to z półrocznym wyprzedzeniem, więc trudno mi zaakceptować terminy.

Może więc powinien pan wrócić do kraju?
Mieszkam pod Düsseldorfem, w małej cichej miejscowości, zaledwie osiem kilometrów od lotniska, skąd mogę lecieć w dowolne miejsce. Synowie mają tu przyjaciół, chodzą do szkoły i nie chcą się przenieść. Zbuntowali się, gdy niedawno rozważałem możliwość przeprowadzki do Wiednia. W domu rozmawiają wyłącznie po polsku, znają historię Powstania Warszawskiego, jeżdżą do kraju na wakacje, ale podczas ostatniego Euro mieli kłopot, której reprezentacji kibicować.

A pan?
Zawsze kibicuję Polakom, choć nie dają mi na to wielu szans.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).