„12”, reż. Nikita Michałkow

Łukasz Maciejewski

Car rosyjskiego kina nie zamierza abdykować. „12” Nikity Michałkowa jest potwierdzeniem talentu reżysera oraz jego imponującej przebiegłości ideologicznej

Jeszcze 1 minuta czytania


Na próżno wyczekiwaliśmy „12” w kinach. Dwuznaczny film Michałkowa z 2007 roku – pokazany podczas tegorocznej 10. Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu (7–16 sierpnia) – pomimo wcześniejszych zapowiedzi trafia w Polsce od razu na rynek DVD. Szkoda.

Rosyjski remake arcydzieła Lumeta („Dwunastu gniewnych ludzi” z 1957 roku) jest filmem przewrotnym. Pozornie wszystko się zgadza: podobnie jak w amerykańskim oryginale mamy do czynienia z morderstwem, które wydaje się typowe, oraz z dwunastoosobową ławą dosyć przypadkowych przysięgłych, która nie marzy o niczym innym, jak tylko o jak najszybszym powrocie do domu. Szczęśliwie wina skazanego w zasadzie nie podlega żadnym dyskusjom, a poszlaki zdecydowanie przemawiają na jego niekorzyść. Ale wystarczy jeden stłumiony głos sprzeciwu, żeby uruchomić całą lawinę wątpliwości w tej, jak się okazuje, skomplikowanej sprawie.

„12”, reż. Nikita Michałkow,
Rosja 2007, na dvd od stycznia 2009
Na tym jednak podobieństwa z amerykańskim klasykiem się kończą. Lumet na przykładzie „gniewnych” pokazywał społeczeństwo amerykańskie: z definicji multikulturowe, wielowyznaniowe i zakopane po uszy w prywatnych gettach, którym przyświecają szczytne hasła wspólnej demokracji. Z kolei Michałkow – wspomagany przez utalentowanego scenarzystę, Władimira Moisejenkę („Powrót”) – w masce dyplomaty próbuje przekazać prawdę objawioną o Rosji: dzisiejszej i wczorajszej. O przekleństwie kraju, w którym kolejne doktrynerskie zapędy włodarzy i polityków doprowadziły do tego, że współcześnie już nikt nikogo nie słucha, nikt niczego nie potrafi zrozumieć. Dwunastu ławników to panorama postsowieckich losów. Wszyscy obywatele wydają się „byli”: ex-komuniści, dawni oficerowie, urzędnicy jak z Gogola, niedoszli biznesmeni, frustraci i ksenofobi. Mateczka Rasija wyssała z nich to, co najlepsze. Żarliwą wiarę w Boga i w Lenina, wielość dawnych tradycji, świadomość ich wyjątkowości. Teraz siedzą w opuszczonej przez Boga, Rosję i ludzi, pustej i brudnej sali gimnastycznej, żeby debatować nad losem jednego chłopca. Pana Nikt.

Michałkow dobrze wie, co robi – odwala solidną, propagandową robotę. Z  żelazną precyzją, przy użyciu nieomal niewidzialnych środków udowadnia, że rosyjska ziemia jałowa wkrótce znowu może się zazielenić. Zakwitnąć. Bo tylko Rosjan stać na wielkość, a także na wyrozumiałość, miłosierdzie, przebaczenie.

Trudno w to uwierzyć, ale Michałkow zrealizował ten film jak gdyby przy okazji – w przerwie między zdjęciami do kontynuacji „Spalonych słońcem”. „12” to znakomicie skonstruowane kino. Hollywood z motywem sierpa i młota. Twórca „Niedokończonego utworu na pianolę” potwierdza nim, że jest we współczesnym kinie, nie tylko europejskim, fachurą jakich mało. Doskonale poprowadził aktorów (zwraca uwagę zwłaszcza kolejna świetna rola Siergieja Garmasza, czyli dobrego Rosjanina z „Katynia” Wajdy), perfekcyjnie wykorzystał klaustrofobiczną przestrzeń sali gimnastycznej, zadbał o odpowiednie tempo. A jednak, doceniając realizacyjne mistrzostwo tego filmu, nie potrafię zaakceptować piłatowych zagrywek reżysera. Inteligentny Michałkow umywa ręce, ale robi swoje.

Oskarżonym w „12” jest Czeczen, który został skazany za zabójstwo swojego przybranego ojca, oficera armii rosyjskiej. Na pierwszy rzut oka Michałkow, sprzeniewierzając się obowiązującej do niedawna doktrynie, pokazuje w sepiowych retrospekcjach (to kolejne odejście od stylu filmu Lumeta) siłę, dumę i honor gnębionego narodu czeczeńskiego. Ale podszewka tej poprawnej politycznie stylizacji jest już dyskusyjna. Teza, choć zawoalowana, wydaje się oczywista. Tylko Rosjanie mogą zdobyć się na gest miłosierdzia względem innowierców i zdrajców, na przykład Czeczenów – ale to już rzecz jasna zasługa ekipy wielkiego Putina (nie mylić z pijanym Jelcynem). Poza tym w „12”, co jakiś czas, w antraktach pomiędzy żarliwymi wystąpieniami sądzących, pojawia się maleńki, niewinny wróbelek – zapewne wysłannik Boga, Cara albo Popa – dyktujący neo-jurodiwym wywrotową tezę, że w państwie bezprawia trzeba żyć prawomocnie. Ten ilustracyjny i dosyć tandetny chwyt trafia jednak w sedno prawdy o Rosji i Michałkowie. Ptasi trel znowu zamaskował paskudne rzężenie. Real jest przecież zupełnie inny niż opakowanie. Ale ruska pozłotka świeci bardzo pięknie. Raz jeszcze daliśmy się nabrać.