Tajemnica przepony
fot. Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com

Tajemnica przepony

Rozmowa z Aleksandrą Kurzak

Ktoś kiedyś powiedział, że głos jest jedynym instrumentem, z którym wchodzi się pod prysznic... I kiedy się go pozna, śpiew staje się łatwy. Bez codziennej męki ćwiczeń

Jeszcze 3 minuty czytania

IWONA RADZISZEWSKA: Zacznę od pytań od pani fanów. Pierwsze: czy od koloratury boli gradło?
ALEKSANDRA KURZAK
: Nie. W tym cały sekret, by śpiewać bez bólu. Studenci skarżą się czasem na ból gardła i mięśni. Profesorowie odpowiadają, że skoro boli, znaczy – pracuje. Porównują śpiewaków do sportowców – intensywnie trenują, więc muszą mieć zakwasy i odczuwać ból mięśni. Bzdura kompletna – kiedy śpiewa się dobrze, nic nie ma prawa boleć.

I drugie pytanie: a jeżeli jednak boli, jaki jest pani ulubiony smak tabletek na chore gardło?
Nie używam. W ogóle mi nie pomagają.

Pamiętam historię Ewy Demarczyk sprzed lat, kiedy wyjechała na koncerty na Kubę. Podróż, zmiana klimatu i... straciła głos. Kubański lekarz wyleczył ją wodą z lodem.
To słynny sposób Pavarottiego. Moja mama, która też jest śpiewaczką, miała kolegę – basa; ten spotkał gdzieś na koncertach Pavarottiego. Chodził później dumnie i mówił, że będzie teraz jak mistrz pił wodę z lodem. No i pił, aż załatwił gardło na kilka miesięcy. Różnie z tymi sposobami bywa.

Aleksandra Kurzak

Ur. 1977, śpiewaczka operowa, sopranistka. Córka Jolanty Żmurko – sopranistki i Ryszarda Kurzaka – waltornisty. Ukończyła Akademię Muzyczną we Wrocławiu oraz Hochschule für Musik und Theater w Hamburgu. Laureatka Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki (1998). Laureatka konkursów w Helsinkach, Barcelonie oraz Kantonie. Debiutowała w Operze Wrocławskiej. W latach 2001-2007 solistka Staatsoper w Hamburgu. Od 2007 związana m.in. z Metropolitan Opera w Nowym Jorku, ROH Covent Garden w Londynie, Bayerische Staatsoper w Monachium, wiedeńską Staatoper, festiwalem w Salzburgu.

Prezydent VIII Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. St. Moniuszki w Warszawie (11-17 maja 2013).

To prowadzi nas do ważnego tematu, jakim jest fizjologia śpiewu.
Najważniejszy jest oddech. Kobiety z natury mają gorzej, bo oddychają bardziej szczytami niż mężczyźni. Trzeba się tego oduczyć i odkryć tajemnicę przepony. Niektórzy mówią, że trzeba ją mocno trzymać na dole i cisnąć. Kolejna bzdura. To wbrew fizjologii. Śpiew opiera się na wyobraźni. Najpierw musimy wyobrazić sobie to, co chcemy usłyszeć. Tego instrumentu nie widać. Nikt nie skoryguje ustawienia palca czy ręki, jak w przypadku fortepianu czy skrzypiec. To praca z naszym wnętrzem. Ktoś kiedyś powiedział, że głos jest jedynym instrumentem, z którym wchodzi się pod prysznic... I kiedy się go pozna, śpiew staje się łatwy. Bez codziennej męki ćwiczeń. Kiedy często koncertujemy, jest to nawet niewskazane. Lepiej dać gardłu odpocząć. Wiadomo, że przed spektaklem trzeba się rozgrzać, ale generalnie ćwiczymy znacznie mniej niż inni instrumentaliści.

Pani młodzieńcze poszukiwania odbywały się tylko w świecie muzyki: skrzypce, balet, śpiew?
Trudno powiedzieć, że to były poszukiwania. Chodziłam do szkoły muzycznej, grałam, nie myślałam o tym, kim chciałabym zostać.

Nauczycielką? Lekarką?
Pamiętam tylko, kiedy mama przywiozła mi lalkę – miała gumową głowę, rączki i nóżki, a reszta była miękka – i tej lalce robiłam zastrzyki. Farbowałam wodę na fioletowo i do strzykawki. Nabyta w ten sposób umiejętność teraz czasem się przydaje – zastrzyki robię sobie sama. Antybiotyk, leki wzmacniające, zwłaszcza na wyjazdach. Kiedyś robiłam też zastrzyki mamie. Ona mnie, ja jej.

Domięśniowe czy dożylne?
Wyłącznie domięśniowe, na dożylne bym się nie odważyła. Tak, zamiłowanie do zastrzyków mi zostało. W życiu jeszcze o tym nie mówiłam...

Czy zatem coś mogłoby dzisiaj zastąpić muzykę?
Nie wyobrażam sobie tego. Gdyby ktoś kazał mi wybrać: muzyka albo życie prywatne, nie potrafiłabym zdecydować. Bardzo chciałabym zostać mamą. Wychowywałam się w cudownym domu. Moje relacje z rodzicami były i są fantastyczne. Mama – z całym szacunkiem, jaki ma się do matki – jest moją najlepszą kumpelą. I taką rodzinę chciałabym stworzyć. Ale gdyby wiązało się to z rezygnacją z zawodu, wiem, że bardzo brakowałoby mi sceny, śpiewu, muzyki...

Ale przecież scena nie jest całym pani światem.
Nigdy do tego nie dopuszczę. Oczywiście po skończeniu szkoły pęd był zupełnie inny. Wyłącznie jedno: kariera, kariera, kariera. Być może dlatego, że jestem spełniona, że osiągnęłam szczyty w zawodzie, teraz w inną stronę skręca się głowa.

Pani zwykła mawiać, że w życiu nie można mieć wszystkiego w tym samym czasie. To czego pani nie ma?
Jak na razie nie mam dziecka, ale mam nadzieję, że się uda.

fot. Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com

Śpiewak to wieczny tułacz. Rzadko ma jeden dom.
Moim domem stała się Warszawa. Wpadam tu, kiedy tylko mogę. Ciągnie mnie do jedzenia: pierogi ruskie, chleb, twarożki. Brakuje mi Polski, kiedy jestem długo za granicą. Wracam, żeby uzupełnić energię.

Bardzo blisko ziemi pani chodzi, jak na operową diwę. Lubi pani pierogi i sprzątanie w szafach.
Tak. To mnie relaksuje, chociaż porządek zazwyczaj nie trwa długo. Ale lubię mieć posprzątane i poukładane wokół siebie i po swojemu. Nawet kiedy przyjeżdżam do wynajmowanych mieszkań, pierwsze, co robię, to kupuję środki czystości i sprzątam. Piorę koce i poduchy. Artystą się bywa. O 19, kiedy kurtyna idzie w górę, jestem diwą, potem staram się być normalną kobietą. Diwa ma pejoratywne zabarwienie w środowisku. To się zawsze kojarzyło z Marią Callas i jej wielkimi kaprysami. Teraz, kiedy się mówi „to jest diwa”, słychać konotację: uwaga, będą problemy. A ja się staram być normalna.

Czyli kiedy Aleksandra Kurzak pojawia się w obsadzie, nie ma problemów.
Nie ma do czasu, aż mi ktoś nie nastąpi na odcisk. Lubię profesjonalizm. Lubię, kiedy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Nie znoszę spóźnialstwa. Bałaganu, że rekwizyt jest nie tu, sukienka jest nie taka – to mnie drażni. Daję z siebie wszystko, robię to najlepiej, jak potrafię, i tego samego oczekuję od innych.

Pani pragmatyzm to cecha wrodzona czy nabyta?
Nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać. Głos się zmienia. Moja mama straciła po ciąży głos na dwa lata i długo nie mogła wrócić do zawodu. Kiedy więc nadarzyła się okazja, by z przyjaciółmi rozkręcić interes, otworzyliśmy wspólnie firmę, która nazywa się Feel the Chill – wzorowaną na modzie ze Stanów czy Londynu. Produkujemy mrożone jogurty. 

Czy zostanie pani również twarzą mrożonych jogurtów?
Za mało we mnie celebrytki.

Małe szanse, by zbliżyć produkt do odbiorcy?
Tak. Spotykamy się z dużym zainteresowaniem. Druga noga została zbudowana. Oby głos trwał jak najdłużej, ale jakby co, mam zaplecze.

fot. Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com

Głos trwa, czy są zatem partie, o których pani marzy, ale przeczuwa, że nigdy ich nie zaśpiewa?
Zawsze mnie ciągnęło do wielkiego romantycznego repertuaru, późny Verdi i Puccini – Tosca, Turandot, ale na razie pozostają w sferze marzeń. Są napisane na inny rodzaj głosu. Bardzo lubię taką operę, przepełnioną namiętnościami, targaną uczuciami i emocjami.

Carmen?
Na pewno nie. Chociaż są soprany, które tę partię zaśpiewały. Świetna rola, bardzo dobrze bym się w niej czuła. Biorąc pod uwagę mój temperament sceniczny, to w Carmen bym się odnalazła, fakt.

Plus background baletowy...
O tak. Ale ma pani rację, to jest rola, której nie dotknę nigdy.

Głos się zmienia, może nie należy tracić nadziei?
Ale nigdy nie wiemy, jak. Zaczynałam jako niesamowicie wysoki sopran, miałam w skali dźwięki nikomu do niczego nie potrzebne. Żaden kompozytor, nawet współczesny, nie napisał utworu na tak wysokie dźwięki. Z czasem głos u kobiet zmienia się bardziej niż u mężczyzn. Jak ostatecznie rozwinie się mój głos, nie mam pojęcia.

To inspirujące, mieć w sobie instrument wciąż nieodkryty i zmieniający się...
To daje szansę, by nie znudzić się jednym repertuarem.

A śpiewanie tego samego repertuaru w różnych inscenizacjach?
Z tym bywa różnie. Nie zdarza mi się to za często. Najczęściej chyba Gilda w „Rigoletcie”. Teraz czekają mnie produkcje w Nowym Jorku, Zurychu, San Francisco, Warszawie i Monachium. Monachijska inscenizacja przenosi nas na planetę małp, gdzie Rigoletto jest astronautą, książę – gorylem, a Gilda wygląda jak księżniczka z „Gwiezdnych wojen”.

Aleksandra Kurzak i Antoni Wit na próbie w Filharmonii Narodowej, fot. Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com

Czy śpiewacy nie obawiają się teraz bardziej koncepcji reżysera, niż wyzwań technicznych, jakie stawia przed nimi kompozytor?
To prawda. Mogę śpiewać stojąc, leżąc, ale nie potrafię śpiewać, leżąc płasko na plecach. Muszę unieść się choć trochę. Z reżyserami trzeba uważać. Często do opery wchodzą osoby, niemające o śpiewaniu i muzyce pojęcia – i bywa trudno. Oni chcą stworzyć coś naprawdę dziwacznego, żeby zabłysnąć w mediach i zrobić sobie nazwisko. Bywają też pozytywne zaskoczenia. Najdziwniejszą rzeczą, którą robiłam, była Kleopatra. Bardzo się cieszyłam, naoglądałam filmu z Elizabeth Taylor i wyobrażałam sobie, jak będę pięknie wyglądać. Rzeczywistość była inna: bielizna kupiona w sex shopie, w dzielnicy domów publicznych w Hamburgu, i cały spektakl wokół seksu i przemocy. Na początku byłam przerażona, ale w czasie pracy z reżyserką, która okazała się fenomenalną i mądrą kobietą, udało jej się przekonać mnie do swojej koncepcji.

Reżyserów mamy już omówionych, to teraz dyrygenci
Jestem absolutnie zakochana w dyrektorze muzycznym Covent Garden, Antonio Pappano. To osoba z niesamowitą charyzmą, energią. Wyciąga z artysty wszystko, co jest w nim najlepsze. Pamiętam, że kiedyś wybrałam się na spektakl do Covent Garden jako widz i on dyrygował, miałam przez cały czas problem ze skupieniem się na scenie. Cała uwaga uciekała do orkiestronu.

Co na to mężczyzna życia?
Nic. To są zauroczenia wyłącznie zawodowe.

Kto jest zatem w operze ważniejszy: reżyser czy dyrygent?
Dyrygent. Nie zgodzę się z lansowaną ostatnio teorią, że reżyser jest bogiem w operze. Nie był, nie jest, i mam nadzieję, nigdy nie będzie. Nie jestem za śpiewaniem i staniem, chciałabym być dobrze zrozumiana. Więc, procentowo, niech będzie 60 do 40. Oczywiście dla dyrygenta.

Inne ważne osoby w pani karierze?
Dyrektor od obsad w Covent Garden, Peter Mario Katona, który zauważył mnie na konkursie Placida Dominga i wyłowił spośród innych talentów. Dyrektor Waldemar Dąbrowski, który usłyszał mnie po raz pierwszy, kiedy miałam 21 lat i wygrałam Konkurs Moniuszkowski, i postarał się dla mnie o stypendium fundacji Gudzowatego. Dzięki niemu wyjechałam. Kształciłam się jednak u mojej mamy i to ona pozostanie osobą najważniejszą, obok taty, który przez dwanaście lat szkoły muzycznej pracował ze mną, ćwiczył, pilnował.

Kiedy pani słucham, mam wrażenie, że tytuł pani płyty „Gioia” nie był przypadkowy. Mówi pani o muzyce z taką radością.
Dzięki Bogu jestem pozbawiona tremy, nie boję się, wręcz się nie moge doczekać momentu, kiedy wyjdę na scenę. To wielka radość. Bardziej się tremowałam, będąc skrzypaczką. Od kiedy śpiewam – nic. Poczułam, że to jest moje. Scena, kostium i światła – jestem u siebie.

Musiały spotkać panią również rozczarowania.
Pierwsze wizyty w MET. Spektakle, w których śpiewały największe nazwiska. Wychodziłam po pierwszym akcie. Nie mogłam zrozumieć, jak te głosy, które podziwiałam na płytach, tak genialne, czyste, zachwycające barwą, mogą tak rozczarowywać na scenie. Do dziś nie wiem, dlaczego idę na spektakl, gdzie śpiewają nieznani artyści i siedzę do końca z rozdziawioną buzią, a opery z gwiazdami potrafią być tak mdłe. Może to perfekcjonizm i siła młodości. Pamiętam siebie na początku. Byłam nieznośnie wymagająca. Ani jeden dźwięk, ani jedna nuta nie mogła być zaśpiewana nie tak. Dziś już wiem, że to niemożliwe. Nikt nie jest robotem, zawsze coś może wyjść źle. Przekonałam się o tym, nagrywając płytę.

Wymarzony kontrakt z Deccą...
Kontrakt wymarzony, ale nagranie było koszmarną pracą. Wysiłek nieporównywalny z niczym innym. Koncentracja. Brakowało mi publiczności, z której czerpię energię. Dzięki niej podskórnie wyczuwam, czy jest dobrze, czy źle. Czy dać więcej, czy sie cofnąć. W trakcie nagrania nie miałam tej zwrotnej energii. Była orkiestra. I wydobyte z kontekstu pojedyncze arie, bez sceny, a mnie aktorstwo bardzo pomaga. Ale nagrałam pierwszy utwór. Wyszłam zadowolona z siebie, po czym usłyszałam z reżyserki: „no tak, Aleksandra, to było takie grzeczne”.

Czyli jednak była zwrotna energia?
I to jaka.  „Tu w ogóle nie słyszę Aleksandry, którą znam ze sceny! To było czysto technicznie zaśpiewane, ale gdzie emocje, radość, błysk w oku, mimika? Chcę to mieć teraz wszystko w głosie”. Zbyt mocno się skupiłam na technice, by wszystko zaśpiewać dokładnie, a tu nie o to chodziło. To było dwieście procent skupienia, emocji, chwilami wydawało mi się, że przesadzam, ale kiedy schodziłam na dół i słuchałam nagrania, rozumiałam, że nie, to wcale nie było przerysowane, to było dokładnie tyle, ile potrzeba.
Kolejny horror to powtórki. Śpiewanie po kilkanaście razy tego samego. Może aktorzy są tego nauczeni, bo mają duble, ale film to zupełnie coś innego. Umiem koncentrować się w danej sekundzie. A tutaj wypstrykałam się na pierwszym i drugim nagraniu, a oni mówią: powtarzamy. Jakie powtarzamy? Zaśpiewałam trzy razy i pytam – nagrane? A oni: „jakie nagrane, dopiero ustawiliśmy mikrofony”. 

Portret Aleksandry Kurzak: Krzysiek Krzysztofiak / krzysiekrzysztofiak.com

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).