Jak daleko sięga współczucie

Jak daleko sięga współczucie

Cezary Michalski

Jeśli przebijemy się przez egotyczną manierę obu autorów „Wrogów publicznych”, to okaże się, że Houellebecq jest tu gęsty jak zawsze. A czytelnikom dostarcza wielu nowych autokomentarzy i niedyskrecji

Jeszcze 4 minuty czytania

Jako czytelnik w Houellebecqu zakochany od pierwszej lektury, ale równie mizantropijny i równie mało oczekujący od świata jak przedmiot mojej czytelniczej fascynacji, długo unikałem dwóch jego ostatnich książek: powieści „Mapa i terytorium”, a jeszcze bardziej „Wrogów publicznych” – dialogu z Bernardem-Henri Levy'm, którego sam już tytuł emanuje nieznośną manierą. Bałem się o Houellebecqa, bałem się o siebie. Aby zachować formę odpowiednią do tekstu poświęconego tej książce – mizantropijnej, egotycznej, czasem faktycznie manierycznej – mógłbym powiedzieć, że w pewnym wieku człowiek ma mało przyjaciół, nawet literackich, i nie może już sobie pozwolić na to, aby go zawiedli.

Bałem się niepotrzebnie. Po pierwsze, ostatnia powieść Hoellebecqa jest bardzo dobra, nawet jeśli jest to powieść najbardziej schopenhauerowska spośród wszystkich jego schopenhauerowskich powieści. I nawet jeśli jest to powieść o układaniu się ze śmiercią, podczas gdy poprzednie były ciągle jeszcze przeciwko śmierci zbuntowane. Z wewnętrznym przekąsem wysłuchuję teraz zachwytów krytyków (także polskich) nad tą książką, gdyż podobnie jak jurorzy Goncourtów kiedyś bali się Houellebecqa nagradzać, dziś boją się tego nie robić. Ale faktycznie, „Mapa i terytorium” to powieść Houellebecqa stylistycznie najdojrzalsza, najrówniejsza. A jednocześnie pełna fabularnych pomysłów równie świeżych jak te, które uczyniły tak nieodpartymi jego wcześniejsze książki.

Także „Wrogów publicznych” niepotrzebnie się bałem. A kiedy dotarłem do strony 278. i przeczytałem słowa Houellebecqa: „z upływem lat ustanowiłem ze swoimi czytelnikami relację zaufania”, moje policzki okryły się rumieńcem wstydu. To raczej ja go zawiodłem jako „jego czytelnik”, niż on mnie jako „mój pisarz”.

Ale dość już o czytelniku, pomówmy o książce. Jeśli przebijemy się przez egotyczną manierę obu jej autorów, Michela Houellebecqa i Bernarda-Henri Levy'ego, która jednocześnie pozwala im w ogóle ze sobą rozmawiać, to okaże się, że Houellebecq jest tu intelektualnie i estetycznie gęsty jak zawsze. A czytelnikom swoich powieści dostarcza wielu zupełnie nowych autokomentarzy i niedyskrecji (zawsze skonwencjonalizowanych, unikających „autentyczności” nawet w chwilach ekshibicjonizmu) dla zrozumienia jego pisarstwa przydatnych.

Antynaturalizm przeciwko „greckości”

Michel Houellebecq, Bernard-Henri Levy,
„Wrogowie publiczni”
. Przeł. Marek J.
Mosakowski , Wydawnictwo Krytyki Politycznej,
344 strony, w księgarniach od września 2012 
Wielu czytelników Houellebecqa zafascynował jego wściekły i bezkompromisowy antynaturalizm. We „Wrogach publicznych” powraca on w pełnym blasku precyzji i furii. Houellebecq ponownie przywołuje swoje wspomnienia z dzieciństwa, znane nam już choćby z „Cząstek elementarnych” (grupa rówieśnicza jako naturalistyczne stado uporządkowane wedle ścisłej hierarchii siły, wybierające sobie kozła ofiarnego, aby się nad nim znęcać). Po czym przystępuje do precyzyjnego, porządkującego całą książkę wykładu na temat dwóch dekadencji, schopenhauerowskiej i nietzscheańskiej, z których on sam konsekwentnie wybiera pierwszą przeciwko drugiej, a tę konsekwentnie wyszydza.

Dekadencję schopenhauerowską cechuje współczucie wobec wszystkich „bytów osobnych”, a także pochwała każdej formy sublimacji naturalistycznej przemocy i dominacyjnych instynktów poprzez sztukę, wiedzę czy język. Przy pełnej zresztą świadomości takich dekadentów (posiadają w każdym razie tę świadomość zarówno Schopenhauer, jak też Houellebecq), że sublimacją naturalistycznej przemocy fizycznej bardzo często jest przemoc symboliczna, przemoc perswazji i retoryki, równie, a czasami bardziej raniąca, której zresztą sam Houellebecq jest wirtuozem. W funkcji glanów czy pięści używa bowiem ironii.

Ale jest też drugi typ dekadencji, we własnych oczach dekadenta nieporównanie bardziej „zdrowy”. Kiedy dekadent, znudzony już własną słabością, tropiący w samym sobie (i słusznie) resentyment, gardzący sobą właśnie za swoją zdolność do sublimacji, widzący w ironii przemoc podlejszą niż w pięściach czy glanach – zaczyna tęsknić do naturalistycznej siły, naturalistyczną siłę zaczyna projektować. Przykładem tej drugiej dekadencji jest oczywiście Nietzsche marzący o tężyźnie (psychicznej, fizycznej) Spartiatów, mimo że sam nie przeszedłby testu Skały Tarpejskiej i bynajmniej nie na tężyźnie wartość jego stylu i myślenia polega.

Houellebecq parokrotnie deklaruje wprost, że opowiada się „po stronie Schopenhauera przeciwko Nietzschemu”. Nawet jeśli w jego własnej twórczości sprawa nie przedstawia się aż tak prosto. Jego styl aforyzmom czy najlepszym esejom Nietzschego zawdzięcza niewiele mniej, niż aforyzmom i pamfletom Pascala. I oczywiście Houellebecq będzie bliższy prawdy o swoich skomplikowanych stosunkach ze słynnym synem pastora, kiedy przyzna, jak bardzo zawsze fascynowała go uwaga Nietzschego na temat własnych żywieniowych zwyczajów z „Ecce Homo” („lubię odtłuszczone kakao”), która „być może przetrwa dłużej niż «Tako rzecze Zaratustra», gdyż... (w tym miejscu Houellebcq świadomie zadaje Nietzschemu ostateczny, nietzscheański sztych) ...on bardziej pochwala lekkość, niż ją praktykuje” (s. 50). Równie sprawiedliwy wobec autora, którego ostatecznie odrzuca, okaże się przyznając, że „to właśnie Nietzsche, ten subtelny kocur, dostrzegł po raz pierwszy niebezpieczeństwo, że nauka, gdy już mniej lub bardziej skutecznie zlikwiduje prawdy objawione, zaciąży nad samą filozofią” („Cząstki elementarne” są jedną z najlepszych literackich ilustracji tej tezy).

Także Flaubert, kiedy zadowala się pierwszym, schopenhauerowskim poziomem dekadencji, jest przez Houellebecqa szczerze i bezwarunkowo ceniony. Staje się jednak przedmiotem jego morderczej drwiny, kiedy autora „Salambo” chwytają pokusy naturalistycznej witalności i siły. O takim „nietzscheańskim” (avant la lettre) Flaubercie Houellebecq bezlitośnie napisze: „Nie uznaję za swój owego nakazu Flauberta, jego własnego imperatywu fallicznego: «Musi nam stawać! Musi nam stawać! », połączonego ze swym logicznym stachanowskim dodatkiem: «ale pani wagina musi pozostać kałamarzem»” (s. 302-303). Cytaty nie są dokładne, raczej pamfletowo przejaskrawione, ale tym bardziej oddają niechęć Houellebecqa, graniczącą z nienawiścią, wobec tej drugiej formy dekadencji, kiedy dekadent marzy o sile i dominacji, zdradzając w ten sposób swoje antynaturalistyczne powołanie.

Drugi autor „Wrogów publicznych”, Bernard-Henri Levy, jest oczywiście dekadentem w typie „nietzscheańskim” (wielokrotnie drażniony i prowokowany przez swego rozmówcę krzyknie w końcu, że wybiera Nietzschego przeciwko Schopenhauerowi). Houellebecq przez całą książkę go w ten sposób ustawia, a B-HL ustawić się bez trudu pozwala, bo wbrew swoim własnym ciągłym agonicznym wzmiankom (to on, a nie Houellebecq stale wspomina o szachach czy boksie), zarówno szachistą, jak i bokserem jest kiepskim. Bernard-Henri Levy już w otwarciu tej wymiany argumentów/ciosów wyraża się dość lekceważąco o maranach i wszelkich innych odmianach „żydowskości negacji”. Samego siebie nazywa natomiast „Żydem greckim”, nawet nie podejrzewając, jak bardzo nie uniknął resentymentu, jak głęboko uwewnętrznił „żydowskość negacji”, od której tak bardzo pragnąłby się oddalić. Houellebecq ze swoim obsesyjnym antyhellenizmem hasło „Żyd grecki” oczywiście zauważa, jego paradoksalność rozumie, nawet jeśli odpowiada na nie jedynie zdziwionym uniesieniem brwi („Żyd grecki? ciekawe”).

Religijność późnej nowoczesności

Drugim ważnym motywem tej nadspodziewanie gęstej intelektualnie książki jest próba zdefiniowania religijności człowieka nowoczesnego. Jak pamiętamy z najlepszych może partii „Antychrysta” Włodzimierza Sołowiowa, zarówno antyreligijność jak też religijność człowieka późnonowoczesnego będą (faktycznie się stały, możemy już prawdziwość tej hipotezy potwierdzić) skrajnie antymetafizyczne. Przypomnijmy, co na ten temat pisał autor „Antychrysta”: „Natomiast sprawy zaprzątające wewnętrzną świadomość – problem  życia i śmierci, ostatecznego losu świata i człowieka – dodatkowo powikłane w wyniku nowych badań i odkryć fizjologicznych i psychologicznych, pozostają nadal nie rozwiązane. Następuje tylko jeden, doniosły fakt negatywny: ostateczny upadek teoretycznego materializmu. Ludzkość na zawsze wyrosła z tych filozoficznych powijaków. Z drugiej strony wszakże staje się jasne,  że wyrosła ona również z dziecięcej zdolności do naiwnej, spontanicznej wiary. Takich pojęć, jak Bóg, który s t w o r z y ł  świat z  n i c z e g o , itp., przestają uczyć już nawet w szkołach elementarnych. Wypracowany został pewien ogólny podwyższony poziom wyobrażeń o tych sprawach, poniżej którego nie może zejść żaden dogmatyzm. I kiedy ludzie myślący w swej ogromnej większości pozostają zupełnie niewierzący, to nieliczni wierzący stali się wszyscy z konieczności również m y ś l ą c y m i, spełniając zalecenie apostoła: „bądźcie dziećmi w sercu, ale nie w umyśle” (por. 1Kor 14,20)” (Włodzimierz Sołowiow, „Krótka opowieść o Antychryście”, Wybór pism, tom 2, przeł. Juliusz Zychowicz, W Drodze, Poznań 1988).

Ta zaskakująca diagnoza już się zrealizowała. Mamy co prawda fundamentalistów (judaizmu, chrześcijaństwa, islamu), mamy „tomistów” używających szlachetnego imienia Tomasza z Akwinu do postponowania „modernistycznego nihilizmu i postmodernistycznego relatywizmu”, tyle że wszyscy oni reprezentują raczej „zemstę Boga” (cyt. za Gilles’em Kepelem, który w książce pod takim właśnie tytułem dekonstruuje całkowicie sekularny charakter takiego „powrotu religii” w funkcji politycznego przeciwnika świeckiej nowoczesności). Także powrót do wiary przodków deklarowany wielokrotnie przez Benarda-Henri Levy'ego we „Wrogach publicznych” okazuje się raczej sekularną instrumentalizacją judaizmu. Pytany przez Houellebecqa o treść religijną owego „powrotu”, B-HL wspomni o „solidarności z państwem Izrael” oraz „walce z bestią antysemityzmu”. Są to cele bez najmniejszej wątpliwości słuszne, dla ich realizacji warto zaangażować się politycznie, świecko, nawet militarnie, ale z jakich powodów mieszać do tego religię?

Houellebecq precyzyjnie potwierdza prawdziwość diagnozy Sołowiowa, kiedy pisze o własnych trwających dziesięć lat próbach zostania chrześcijaninem, z których „nic nie wyszło”. Opowiada o swoich przygodach z najróżniejszymi chrześcijańskimi wspólnotami, wspomina, jak lektura „Geniusza chrześcijaństwa” Chateaubrianda najpierw zachęciła go do czytania Biblii, aby szybko – z racji nadmiaru apologetycznego zachwytu literackimi przewagami Biblii wobec Iliady – wytworzyć w nim przekonanie, że Księga jest istotnie najlepszym... dziełem literackim. Człowiekowi, którego nawet Chateaubriand potrafił zsekularyzować (jakoś to rozumiem), pozostały jedynie pozytywizm i schopenhaueryzm. Pozytywizm, czyli purytańskie przekonanie, że w imię prawdy (pojmowanej w skrajnie minimalistyczny sposób prawdy empirycznej) nie można sobie pozwolić na bałwochwalstwo „wyznaniowości” czy „metafizyki”. Schopenhaueryzm, czyli współczucie dla człowieka, ale i wszystkich „bytów osobnych” („opuszczenie obszaru humanizmu nie implikuje w żadnej mierze opuszczenia etyki, jako że ta ostatnia wynika z oczywistego zorganizowania świata w byty osobne...”, cyt. za Houellebecqiem, s. 189).

Wpadki współczujących

W dalszej polemice zarówno Michel Houellebecq, jak i Bernard-Henri Levy zaliczają wpadki. Nie sposób Hoellebecqa lubić, kiedy w odpowiedzi na długą listę realnych humanitarnych zaangażowań swego protagonisty (Bośnia, Darfur, Afganistan, Bangladesz, Czeczenia...) z jawną pogardą pisze o Czeczenach: „niewiele o nich wiem. Nie wydaje mi się, aby w przeciągu ostatnich stuleci istniała jakaś niepodległa Czeczenia. Od czasu do czasu wybucha tam jakiś niepodległościowy ruch (czy u Tołstoja nie ma czegoś o tym?). Na ile się na tym znam, nadal uznaję to za wewnętrzną sprawę Rosji” (s. 121). Hoellebecq nie ukrywa – podkładając się słusznemu w tym momencie oburzeniu B-HL – że nad Czeczenów zdecydowanie przedkłada spotkane w klubach „spokojnej” Putinowskiej Moskwy „rosyjskie blondynki słuchające Beatlesów”.

No cóż, nawet współczujący wszystkim „bytom osobnym” (ludziom, psom, kotom, królikom...) schopenhauerowscy pozytywiści mają swoje przedzałożenia. Przedzałożeniem Houellebecqa jest sympatia do Rosji wdrukowana mu jeszcze przez jego babkę, francuską proletariuszkę, komunistkę („komunizm był dla niej wyborem klasowym”), zafascynowaną ojczyzną światowego proletariatu, czyli ZSRR. Problem oczywiście w tym, że proletariacka babka komunistka wychowywała małego Michela w zastępstwie jego wyemancypowanej mieszczańskiej matki, która – jak z pewną goryczą zauważa Houellebecq – powinna go była raczej wyskrobać, aniżeli urodzić (brutalność tej uwagi nie będzie zaskoczeniem dla czytelników „Cząstek elementarnych”). To sprawiło, że na nostalgie swojej babki Houellebecq pozostaje wrażliwy do dzisiaj, na czym akurat Czeczeni nie wychodzą najlepiej.

Na ten błąd (stronniczość, przedzałożenie, egoizm) Houellebecqa własnym błędem odpowiada Bernard-Henri Levy. Mówi: „Moje współczucie dla jakiegoś złapanego w potrzask królika nigdy nie będzie tej samej natury, co współczucie, jakie mogli we mnie wzbudzić mieszkańcy obleganego Sarajewa” (s. 179), aby pod koniec książki powtórzyć raz jeszcze, że jedną z najważniejszych różnic pomiędzy nim i Houellebecqiem są „zwierzęta, których nie lubię” (s. 316).

„Jakiś złapany w potrzask królik” zabrzmiał w tej emfazie moralnego zaangażowania B-HL-a tak samo fałszywie, jak „jacyś Czeczeni” w emfazie schopenhauerowskiego, obejmującego z pozoru cały wszechświat, a w każdym razie wszystkie „byty osobne” współczucia Houellebecqa. Tymczasem być może dałoby się te dwie perspektywy dialektycznie ze sobą połączyć. Wielu z nas łatwiej jest współczuć Czeczenom, Żydom, Rosjanom, Bośniakom, Polakom, Palestyńczykom, Niemcom... właśnie wówczas, a właściwie dopiero wówczas, kiedy po opadnięciu nacjonalistycznej czy nawet humanistycznej emfazy „zawsze słusznego zaangażowania” dostrzeżemy w nich właśnie bezradne króliki złapane w potrzask historii czy geopolityki. „Byty osobne” krzywdzone, a czasami także krzywdzące siebie i innych. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.