Kompot
Dorota Masłowska, fot. Marcin Nowak

Kompot

Jan Gondowicz

Masłowska odtwarza zbolałą duchowość, godne współczucia emocje. O nich opowiada ta proza niesłychaną profuzją dekoracji, cytatów z realu, obiektów i przejawów – zwykle odrażających

Jeszcze 2 minuty czytania

● „Wydaje mi się pełno kolorów. Idę po tęczy do Chin. Wszystko się dzieje”.
● „Rozkraczone miasto, w którego czerwonej zawartości ktoś grzebie łyżeczką”.
● „Rozgniata orzechy w rękach i wygrzebujemy je nożem z łupin, są suche i małe jak martwe dzieci”.
● „Za garażami zabijali lisy i pili wódkę, wódeczkę. Pan Pijak, największy przedstawiciel piekła na całe podwórko”.
● „Ojczyzna pod naszą nieobecność nie zrobiła żadnych postępów w nauce, nie ruszyła się ani o milimetr, leży na bezdechu, milczy, nic jej się nie śni”.
● „Te różowe, małe są to tabletki na ciemność, a te większe z napisem W są to tabletki na gołębie, żeby mi nie skrzeczały, obie tabletki są w celu leczenia się z groźnej choroby listopad”.
● „Na rozdaniu nominacji wszyscy mają garnitur i dyktafony oddychają głośno w moim kierunku, i twarze oddychają głośno w moim kierunku, i wiem, że teraz będzie mój pogrzeb i będą grzebać mnie pod cukrem”.
● „Bardzo poważny pan chłopczyk deklaruje, że nigdy nie czuł się tak źle, jak w okolicach Pierwszej Komunii Świętej, kiedy otworzono mu rachunek sumienia i grzechy zaczęły być naliczane według ciemnej taryfy nocnej”.
● „Podróże polskimi pociągami marki ekspres albo o innej szumnej nazwie posiadają tak wysoki ciężar gatunkowy, że gdy wysiadam, czuję się, jakbym przeżyła tam właśnie całe swoje życie łącznie ze śmiercią i wiecznym potępieniem”.
● „Nigdy nie mogłam znaleźć dla siebie stosownej płci i trwałam w przekonaniu, że kobieta to taka uciążliwa dożywotnia choroba, kobieta to zbijana gorączka, że to nie są piersi, to jakieś narośle, to nie cipka, to taka cieknąca blizna od roweru”.

Tak pisała dziesięć lat temu Dorota Masłowska w cyklu czterdziestu sześciu felietonów „Dziennik z krainy pazłotka”, drukowanych z „Przekroju” za czasów Najsztuba: ech, to ci był kawał pisma. Myślałem, że mało kto zwrócił na ten dziennik intymny uwagę i skrupulatnie je zachowałem, ale jest takich więcej i umieścili je w internecie.

Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam
nasze koty”
. Noir sur Blanc, Warszawa, 160 stron,
w księgarniach od 17 października 2012
Dziesięć przytoczonych próbek rysuje horyzont problemowy tej onirycznej a bezlitosnej, kulawo błyszczącej prozy. Wewnątrz swych reguł niezawodnej – chyba widać, nie? Ten nowy idiom idealnie przylegał do sposobu doznawania świata, który to sposób dominuje zgroza i abominacja istnieniem. Ocknąć się jako istota czująca w formie odrażająco cielesnej, w otoczeniu depresyjnym i niepojętym, pod presją myśli niewłasnych – brr, przygoda godna Kafki. Kafki na dworcu w Koluszkach w lutym o czwartej rano. Toteż powtarzałem sobie tylko: „Niech to trwa, niech to trwa”. Ale nie trwało zbyt długo, niestety.

Teraz, w „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Masłowska pisze tak:

● „To zostawiło ją nieoddychającą”.
● „Wiem, czasami brzmię jak nawiedzona”.
● „Jej twarz o bardzo mięsnych ustach”.
● „Ale Fah uważała to wszystko za dyzgustujące już na poziomie ich randek”.
● „Cóż, Bóg jej świadkiem, że starała się zachować poprawną relację”.
● „Naprawdę cenię, że miałyśmy razem wyjść”.
● „Kto się zna na strzyżeniu, ten wie, że ona robi swoją robotę świetnie”.
● „Swoje wzburzenie przypisywała trosce”.
● „Jedno szczęście. Nie wiesz, jaki kamień spadł mi z serca”.
● „Mój tyłek tylko marzy, by być zanurzonym w oceanie”.

Słowem, ma to wyglądać na nieudolny przekład z amerykańskiego. Albo wręcz tłumaczenie maszynowe za pomocą Google Translator, jak podsuwa autorka. Bo akcja toczy się w takiej z nieprawdziwego zdarzenia, przekalkowanej Ameryce. Jedna nieciekawa dziewczyna, pełna obsesji i blokad, zazdrości tam przyjaciółce intensywnego pożycia, po czym spotyka autentycznie rozwydrzoną, jakby rzekł konserwatysta, pannicę z kręgów pożal się Boże, bohemy i zostaje przez nią odtrącona. Niczym w Wajdy „Polowaniu na muchy”, gdzie Krzysztof Burnatowicz punktuje nudziarza Malanowicza kultowym „Spieprzaj!”.

Specjalnością Masłowskiej są niewyraźne figury nieudaczników, niedojdy, mętne łby. Człowiek masowy wydłubany z masy. Galernicy trywialności. Ci, co snują się bez sensu po egzystencji. Masłowska odtwarza ich zbolałą duchowość, na którą składają się śmiechu warte podmyślenie i godne współczucia emocje. Przy czym ważniejsze są te ostatnie. O nich opowiada ta proza niesłychaną profuzją dekoracji, cytatów z realu, przypisów, uprzytomnień, obiektów i przejawów – zwykle odrażających. Czai się za nimi okropne rozpoznanie wszechobecnego bezsensu, matni bez wyjścia, rynsztoka, gdzie w plugawym sąsiedztwie odpadków płynie się do wiadomego końca. Im bardziej jest to poczucie tandetne, tym bardziej bolesne, i im bardziej bolesne, tym bardziej tandetne. „Oglądanie tego jest pasjonujące jak wyprawa do wnętrza gówna” – rzekłaby dawna Masłowska.

Ulokowanie akcji w fikcyjnej Ameryce niczego nie zmienia. Tyle że kalki angielskie nie umywają się, jak widzieliśmy, do językowych inwencji z epoki, kiedy „mówienie masłem było podstawą lansu”. A trzy anglosaskie pacynki, którym „różowy dym leci z głowy”, jak napisałaby dawna Masłowska, zdają się puste niby rękawiczka. Ale Ameryka była Masłowskiej niezbędna w jej grze z opinią polską. „Moje życie, kiedy zaczynam mówić po angielsku, staje się dużo lepsze – zdradziła przed laty. – Mam niezobowiązujące, gramatycznie poprawne myśli, proste i zaskakująco prawidłowe”. Co ważne. Bo pisząc o wykluczonych, bardzo trudno nie zawadzić o politykę, nie wpisać się w wojnę kulturową. A tego Masłowska jak diabeł święconej wody unika. Tym tłumaczyć wypada sławną już deklarację, jaką wyciągnęli z pisarki Piotr Bratkowski i Olga Byrska w „Newsweeku”: „W Warszawie walka o prawa gejów do małżeństwa, rozrachunek z polskim antysemityzmem czy opowiadanie się za prawem kobiet do aborcji uchodzi za znak nie tylko politycznej niepoprawności [!], ale i umysłowej odwagi. Tymczasem to zestaw najbardziej oczywistych, miałkich wręcz komunałów, w dodatku podejmowanych bezrefleksyjnie i do zrzygania poprawnych. W takim świetle obrona konserwatywnych wartości jest jedyną alternatywą wobec milczenia”. Jeśli w Polsce wszystko będzie szło tam, gdzie idzie, akcję następnej powieści Masłowska umieści na Księżycu.

Masłowska chciała mieć w tej powieści naprawdę wielkie, kosmopolityczne miasto (które się jednak nie na wiele przydało) i ocean w zasięgu ręki. Bo „zdradzona” przez przyjaciółkę, która z amantem wybiera się na urlop, mściwa Farah w trybie fantasmagorycznym spuszcza im ocean jak brudną wodę z wanny. To, co się dzieje w tej wodzie (choć nie gorszą widziałem w Sopocie) z udziałem pływającego śmiecia i oblazłych syren, należy do najlepszych stron „Kochanie, zabiłam nasze koty”. W końcu obie realności włażą w siebie nawzajem i ocean-ściek odzwierciedla wiry nicości pustoszące świat suchy. A w roli metafory staje się obrazem „bezformia dręczącego Polaków” (Gombrowicz dixit, „Testament”). Bo ów ocean wywodzi się z tego kompotu z „Ferdydurke”, którym Józio odzyskał możność przeciw Młodziakom i Pimce zarazem. Okruszyny, śmiecie, gałki z chleba, sól, pieprz, dwie wykałaczki, rozwiązła papka bełtana ospale łyżeczką. „Mózgowo, mentalnie nadziewać, bełtać, drobić, mieszać, nie przebierając w środkach.” Józio dobrze wiedział, czemu bełta w kompocie. I Masłowska wie. Siedem lat bełtania, tysiące – jak wyznała – litrów kawy, kilogramy obgryzionych paznokci. I jeszcze zdechły kot. I odzyskała możność. To już coś. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.