Barbara Klicka, „Same same”

Julia Fiedorczuk

Język nowych wierszy Barbary Klickiej jest żywy i plastyczny jak świat w rękach dziewczynki, która nie zgadza się na grawitację

Jeszcze 2 minuty czytania

„Same cuda same” – tak brzmi konkluzja wiersza „Sypkie lustra” z tomiku „Same same” Barbary Klickiej, książki zachwycającej, zmysłowej, bolesnej i bezkompromisowo, stuprocentowo, kobiecej. Wiersz ten rozpoczyna się mottem z J.M. Coetzeego: „Człowiek nie powinien się spodziewać cudów po ciele”. Sprzeczność? Niekoniecznie: wydaje się, że motto i konkluzja „Sypkich luster” wyznaczają bolesno-rozkoszną przestrzeń, w której rozgrywają się przygody ciała i języka, relacjonowane dla nas przez podmiotkę często, ale nie zawsze, ukrywającą się za trzecią osobą liczby pojedynczej, jak w pięknym wierszu „Śluza”: „Zanurza głowę, a świata jest nadal za dużo, chociaż trwa głośny demontaż – koparki pracują nocą, świecąc dla niepoznaki oczami”.

Barbara Klicka, „Same same”. Instytut
Mikołowski, 37 stron, w księgarniach
od września 2012
Pozorna sprzeczność pojawia się zresztą już w tytule tomiku. Skoro „Same” występują w liczbie mnogiej, w dodatku podwójnie, to w jakim sensie nadal są same? Czy same są razem, czy dzielą się samotnością? I kogo, w takim razie, brak? Bo nie da się nie zauważyć, że kogoś – albo czegoś – brakuje, że coś bezpowrotnie przepadło, jak w wierszu „Opis z natury”, przywodzącym na myśl słynną willanellę Elizabeth Bishop „One Art”: „Zapomina się rzeczy – długopisów, termometrów, zapadek. Zapomina się zakląć i klęknąć w najtrafniejszych momentach”.

Przygody, o których mowa w wierszach Barbary Klickiej, zasadniczo nie są radosne. Kobiece ciało będące podstawowym tematem (prawie chcę napisać: „materiał”) tych wierszy jest ciałem głodnym i często obolałym; jest to ciało (stęsknionej) kochanki, ale też „kuracjuszki” („Opis z natury”). Nie przypominam sobie, żeby w ostatnich latach ktokolwiek tak przejmująco (a zarazem tak dyskretnie) pisał o chorowaniu. W „Same same” pojawiają się rekwizyty związane z pobytami w szpitalu, prawdziwymi albo wyimaginowanymi terapiami, a także bardzo sugestywne opisy bólu: „mój nowy skład, jak sad bez jabłek, jak brzegi bez kładki: od szyi w górę, od szyi w dół – oburącz zakładanie obróż” („Przekrój strzałkowy”). Ciało jest kruche i przymuszone do bierności: „wszystkim naszym czasownikom chwilowo najbardziej do twarzy w biernych stronach, gdzie raczej jest się liczonym, niż można by liczyć” („Zakrętka ósma”). Miejscami chorowanie staje się zmysłowe, niemal erotyczne. Dla wyrażenia tych nieuchwytnych i radykalnie pozajęzykowych stanów autorka częstokroć sięga po ironię i (często mroczny) humor, jak w wierszu „Cold Wave”, zaczynającym się od zdania: „masażysta wgryza się w miejsce tuż nad linią majtek” albo w „Terytorium powierniczym”, gdzie relacjonuje się następujące zdarzenie: „poderwałam do tańca siedem gwoździ; siedmiu chłopców z Albatrosa i jedna nieboszczka”. Związek pomiędzy chorowaniem a miłowaniem uwypuklony w tomiku „Same same” można zresztą ująć odwrotnie. Safona pisała: „Eros uderzył mnie i obezwładnił”, dając wyraz bezradności ciała wobec słodko-gorzkiego żywiołu pragnienia. Kochający podmiot traci poczucie autonomicznego istnienia: „czy jesteś, kiedy nie dotykasz?” („Cold Wave”).

Chciałabym jednak wrócić do cudów, o których mowa na początku. W wierszu „Poezja” wybitna amerykańska modernistka Marianne Moore sformułowała jedną z najzwięźlejszych, a zarazem najbardziej przekonywających definicji dobrego wiersza w historii XX-wiecznej literatury. Według tej definicji poezja dopiero wtedy zasługuje na swoje zaszczytne miano, jeśli znajdują się w niej „zmyślone ogrody” z „żywymi ropuchami” (tłum. Julia Hartwig). Ujmując rzecz w ten sposób, Moore wyraziła trudną do uchwycenia jakość najwybitniejszych wierszy, polegającą na harmonijnym połączeniu formalnej i wyobrażeniowej wirtuozerii, czyli sztuczności („zmyślone ogrody”) z czymś, co od biedy można określić jako „autentyczność” czy „prawdziwość” („żywe ropuchy”). Według autorki „Papierowego nautilusa” poezja pojawia się wtedy, kiedy doskonała, świadomie wypracowana forma prowadzi do narodzin czegoś, co w granicach tej formy nijak się nie mieści, do powstania ekscesu, który jest samym życiem, niekoniecznie pięknym i ugładzonym (wszak ropucha nie kojarzy się z pięknem), ale zintensyfikowanym. W świetle obowiązującej logiki jest to połączenie niemożliwe, można zatem zaryzykować stwierdzenie, że poezja z prawdziwego zdarzenia powstaje na skutek cudu.

W tomiku „Same same” czytelnicy znajdą bardzo wiele poetyckich cudów, jak choćby ten z wiersza „Opis z natury”, przywodzący na myśl Białoszewskiego: „Jedzie się dotknąć/ do kaloryfera, wkładać/ do lodówki kabaczki,/ zmieniać kranówkę/ w nieposkramialne żywioły”. Język nowych wierszy Barbary Klickiej jest żywy i plastyczny jak świat w rękach dziewczynki, która nie zgadza się na grawitację. Autorka sprawnie przemieszcza się pomiędzy rozmaitymi rejestrami, od czułości po wulgarność, od wyszukanej elokwencji po slang albo „mądrości” zapisane na odwrotach zakrętek od soczku Tarczyn. „Pomyśl, czy to nie dziwne, że tyle słów nie zmienia się w ciało” – czytamy w wierszu „Zator”. Może i nie, ale żadne ciało nie będzie tu czytało z zimną krwią.