Sen
fot. B. Deptuła

Sen

Aleksandra Melbechowska-Luty

Kładł na papierach wcierane palcem grube reliefowe impasty, jakby chciał zatrzeć, unieważnić tę wyłaniającą się z czeluści obecność jakiegoś nieokreślonego, a budzącego lęk przeznaczenia. Wspomnienie o zmarłym Jacku Sempolińskim (1927–2012)

Jeszcze 2 minuty czytania

Sierpniowe wakacje spędziłam jak zwykle w Nieborowie w gronie znajomych, kolegów i przyjaciół, wśród których był Jacek Sempoliński. W tym czasie odbyła się w Łowiczu wystawa jego malarstwa w prowadzonej przez Elżbietę i Andrzeja Biernackich Galerii Browarnej. Chłodne, surowe wnętrze dawnego kościoła ewangelickiego ożywiły świetnie wyeksponowane, pulsujące energią obrazy Jacka – niektóre gęste od splątanych linii, nasycone kolorem, inne bardziej oszczędne, „opisane” swobodnie rzucanymi plamami przeróżnych znaków, arabskich cyfr i liter, inicjałami apostołów Łukasza i Pawła, utrzymanymi przeważnie w gamie fioletów, czerwieni i czarnych błękitów. Pokaz ten, trwający od 10 do 23 sierpnia, został dobrze przyjęty i reakcja obecnych na wernisażu gości bardzo artystę ucieszyła. Szczególną satysfakcję sprawiła mu rozmowa z nieznanym młodym mężczyzną, który podszedł doń, przedstawił się jako hydrolog, wyraził podziw dla jego dzieła i zapytał: „Jak uzyskuje pan taką siłę wyrazu, używając tak prostych środków?”. I usłyszał odpowiedź: „Bo czasem tak się zdarza, że mniej znaczy więcej”.

Mądry, skupiony, poważny, a zarazem obdarzony finezyjnym poczuciem humoru. Precyzyjny, powściągliwy, zamknięty w sobie, małomówny, ale zawsze trafiający w sedno, wyrozumiały i wierny w przyjaźni, Jacek Sempoliński emanował wewnętrzna siłą, magnetyzmem, który przyciągał do niego ludzi; wielu z nich wzbogacił intelektualnie swoja myślą. Przez całe życie pielęgnował kulturę duchową i umysłową, trudził się poszukiwaniem sensu, od najmłodszych lat bezwarunkowo ulegał tej sile władającej człowiekiem, którą nazywamy twórczością. Na równi dotykał sfer sacrumprofanum, obszarów metafizycznych i ontologicznych – eschatologii, tajemnicy świętości, ale też utrwalonego w krajobrazach odwiecznego bytowania przyrody i człowieka. Ten kruchy psychicznie i z pozoru spokojny samotnik przeżywał gwałtowne emocje, pragnienia, iluminacje, które eksplodowały w jego malarstwie naznaczonym „pierwotnym niepokojem”, nasycał papiery i płótna ekstremalnym wyrazem rozwibrowanej formy – nerwowego duktu linii, dociśniętych kresek, falistych lub prostych „siatek”, grubych impastów, wyrazistych plam, węzłów i wektorów wyznaczających napięcia kierunkowe.

fot. B. Deptuła

Melancholiczny temperament (będący „cechą rozpoznawczą” Sempolińskiego) sprawiał, że często towarzyszyły mu poczucie zagrożenia i lęki, które nasiliły się w ostatnim okresie i wobec których był bezbronny. Tego lata w Nieborowie miał poważne kłopoty zdrowotne, chorował na różę, męczyły go ataki duszności, musiał unikać wysiłku i ruchu, z trudnością pokonywał wysokie pałacowe schody. A jednak nadal pracował i jego legendarny Apelles (którego nieraz przywoływał w rozmowach i swojej twórczości) nie mógł przeżyć „ani dnia bez kreski”.

Jacka żywo interesowało, jak widzowie i przyjaciele postrzegają jego obrazy i co w nich widzą. Dziewiątego sierpnia, jak co roku, zaprosił mnie do pokoju i pokazał ostatnie prace; była to nowa seria, którą nazwał „Spod spodu” lub „Pod spodem”, zupełnie odmienna od dawnych „Ukrzyżowań”, „Czaszek”, „Autoportretów”, „Kręgów”, „Krwi utajonej”, „Cyfr arabskich i hebrajskich”. Gdy spytałam, co się kryje za tymi tytułami, opowiedział mi swój sen: znalazł się we wnętrzu wielkiej budowli i kiedy szedł w górę po ogromnych schodach, wyszła mu naprzeciw jakaś postać trzymająca „granatowy” obraz podobny do tych, jakie niegdyś malował. Wziął płótno do ręki i przyglądając mu się, dostrzegł, że pod warstwą farby coś się poruszyło, że w głębi czai się jakaś ruchliwa struktura, niepojęta materia, która usiłuje wydostać się i wyjść ku niemu „spod spodu”. Wtedy z przerażenia się obudził. Niebawem wyraził to metafizyczne przeżycie w kompozycjach malowanych akrylem w tonacji ciemnej ultramaryny niekiedy przecieranej lub dopełnianej smugami innych pigmentów, przede wszystkim czerwieni. Kładł na papierach wcierane palcem grube reliefowe impasty, jakby chciał zatrzeć, unieważnić tę wyłaniającą się z czeluści obecność jakiegoś nieokreślonego, a budzącego lęk „istnienia” czy przeznaczenia? Jeszcze inne papiery przecinał w połowie wysokości tylko jedną poziomą linią akrylowej farby – między jednym a drugim brzegiem.

fot. B. Deptuła

Jacek Sempoliński doznał w Nieborowie rozległego zawału serca. Zmarł 30 sierpnia 2012 roku około godziny czwartej nad ranem w Łowiczu.

Na pierwszym piętrze
Stanąłem i patrzę
W dół, gdzie pokrętny kształt poręczy
W stęchłym oparze
Zmaga się z diabłem schodów, na którego twarzy
Miesza się zwodnie nadzieja z rozpaczą.

Wchodząc na drugie piętro
Straciłem z oczu diabły wijące się w dole;
Nie było twarzy, czeluść została ciemna i pusta,
W niej poręcz zryta, mokra, jak zapluta gęba starca
Albo zębata paszcza starego rekina.
(…)

A światło w ciemnościach świeci, a
Przeciw światu się toczy świat nieuciszony
Dokoła milczącego Słowa
(…)
Chociaż nie mam nadziei, bym jeszcze powrócił
Chociaż nie mam nadziei
Chociaż nie mam nadziei powrotu

Waham się między korzyścią a stratą
W krótkim przelocie, gdzie schodzą się sny
W półmroku między poczęciem a skonem
(Ojcze, błogosław) chociaż już nie chcę chcieć tego
Za moim oknem od skalistych brzegów
Białe żagle wciąż jeszcze odchodzą na morze
Odchodzą w tamą stronę
Niepotargane skrzydła
(…)

Thomas Sterns Eliot, „Popielec” (przełożył Władysław Dulęba)

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).