KULTURA 2.0: Kultura niewolna od konfliktów
Ssosay "Isla and Johnny Bravo are Cool" / ssoosay.blogspot.com CC

KULTURA 2.0: Kultura niewolna od konfliktów

Mirosław Filiciak

Kultura 2.0, jako narzędzie stymulowania procesów społecznych, może wchodzić w konflikt ze sztuką, a przynajmniej tym jej obszarem, w którym „jakość” definiowana jest inaczej. Co można z tym zrobić?

Jeszcze 4 minuty czytania

Pierwsza konferencja z cyklu Kultura 2.0 odbyła się pod koniec roku 2006. Było to wydarzenie dosyć egzotyczne – bo choć z internetu korzystało wtedy około 40 procent Polaków, to rozważania o jego przemożnym wpływie na instytucje kultury i nauki dla wielu osób, także tych zgromadzonych w Pałacu Kultury, wydawały się nieco naciągane. Zwłaszcza wystąpienia zagranicznych gości komentowano jako oderwane od polskich realiów.

Dziś sytuacja wygląda nieco inaczej – i nie tylko dlatego, że mamy w kraju o połowę (czyli o kolejnych 20 procent) więcej internautów, a Sieć jeszcze głębiej wryła się w naszą codzienność. Stało się coś więcej. Za sprawą wielu inicjatyw, które wypączkowały z kultury 2.0, a przede wszystkim dzięki splotowi rozmaitych okoliczności – od narodzin ruchu Obywateli Kultury, poruszającego także wątki oddolnego uczestnictwa i domeny publicznej, przez dyskusję o otwartości w nauce, po protesty przeciwko ACTA – dyskusja o „wolnej kulturze”, otwartym dostępie, a nawet nieformalnym obiegu dóbr kultury, zaistniała w sferze publicznej i dziś ociera się o kulturowy, a nawet polityczny mainstream. Szybko poszło. Szybkość to zresztą łatwy i wdzięczny temat dla osób zajmujących się wszystkim, co ma związek z technologią. Zawsze istnieje pokusa pokazania, jak szybko postępują zmiany. Jak wyglądał w roku 2006 wasz komputer albo telefon? Nie pamiętacie? Śmiesznie, sprawdźcie, może są na starych zdjęciach na Facebooku! Nie możecie znaleźć zdjęć? No właśnie, pewnie były na Naszej Klasie... I tak dalej. Ale przecież to tylko powierzchnia. Pojawiły się nowe gadżety i nowe usługi, część z nich pewnie „zrobiła różnicę”. Jednak w wielu sferach nie zmieniło się niemal nic. Czy kultura do nich należy? Liczba „wolnokulturowych” spotkań i dyskusji, przynajmniej w dużych miastach, rośnie w zastraszającym tempie. Podobnie jest z tekstami (takimi jak ten). Ale czy częstsze mówienie o otwartości w – nie tylko cyfrowej – kulturze przekłada się na zmianę logiki działań jej uczestników i instytucji? Jak z perspektywy blisko już sześciu lat ocenić można rozwój tego projektu?

KULTURA 2.0
STATUS: obywatel

26 i 27 października w siedzibie Narodowego Instytutu Audiowizualnego (NInA) w Warszawie odbędzie się festiwal Kultura 2.0. Hasłem przewodnim tegorocznej, szóstej edycji wydarzenia będzie kulturowy wymiar obywatela 2.0 i obywatelski wymiar kultury. Kultura 2.0 każdego roku stanowi centralny punkt polskich obchodów przypadającego 27 października, a ustanowionego przez UNESCO, Światowego Dnia Dziedzictwa Audiowizualnego.
Program kształtuje się wokół trzech ścieżek tematycznych: Obywatel 2.0 w kulturze, Archiwa społeczne oraz Sztuka dla obywatelskości. Każdą z nich poprzedzi wprowadzenie w formie wykładu. Część teoretyczna festiwalu współtworzona będzie przez wydarzenia zapraszające uczestników do aktywnego udziału i interakcji, m.in. warsztaty, gry, koncert czy prace i instalacje artystycznej przestrzeni wystawienniczej Wejdź na Poziom 2.0. Tag festiwalu to #k2_0.

Kiedy przed sześcioma laty, wspólnie z Edwinem Bendykiem, Justyną Hofmokl i Alkiem Tarkowskim zastanawialiśmy się nad nazwą konferencji mówiącej o szansach, jakie przed kulturą otwierają nowe, usieciowione technologie, „kultura 2.0” wydawała się idealnym pomysłem. Miała w sobie pierwiastek nawiązujący do nazewnictwa wersji oprogramowania, czyli odnosiła się do warstwy technologicznej. Ale równocześnie miała w sobie element utopijny – marzenie o nowym, ulepszonym ekosystemie kulturalnym, wersji 2.0. Jednak z dzisiejszej perspektywy ciekawsza wydaje się inna dwoistość tego określenia, kojarzącego się przecież z Web 2.0. To często nadużywana, albo wręcz manipulowana wiara w oddolną samoorganizację, która równocześnie napędza zysk wcale nie tym osobom, które wykonują pracę. A także przekonanie, że oddolne, obywatelskie działania zdejmują odpowiedzialność z państwa – bo przecież są narzędzia, by sprawy załatwili sami zainteresowani (trzeba rozwiązać jakiś problem? nie zmieniajmy swojej struktury – zorganizujmy hackaton albo booksprint!). Jest w niej element kłamstwa: oddolność nie oznacza braku pośredników i autonomii. Wręcz przeciwnie: kultury 2.0 nie sposób wypreparować z innych działań w obszarze kultury. Zwłaszcza że rozmowa o internecie – ahierarchicznej sieci, ułatwiającej budowę partnerskich modeli komunikowania, ale i współpracy – dobrze współgra z wyznaczanymi dziś kulturze zadaniami. Nie mam tu na myśli zarabiania pieniędzy (o tym zaraz), lecz inny rodzaj kapitału, bliski będącej tematem tegorocznego festiwalu kategorii „obywatelskości”. Chodzi mi o to, co Marek Krajewski celnie zdefiniował jako „zagęszczanie połączeń społecznych”, bo kultura ma być coraz częściej narzędziem uspołecznienia, tworzenia relacji i zderzania perspektyw. Kultura 2.0 nie jest autonomiczna, jest częścią kultury (i kapitalizmu) w ogóle – a „zagęszczanie połączeń” dotyczy nie tylko sieci rozumianej jako internet, ale też po prostu sieci społecznych.

W dziedzinie kultury zagęszczają się jednak przede wszystkim sieci kolejnych rządowych strategii i zapisów. Kapitał społeczny i kultura to zbitka pojęć, która stopniowo wchodzi do języka polityków. Do instytucjonalnej praktyki – w sieci i poza nią – sporadycznie. Codzienność instytucji kultury jest różna – wymusza to samo pojęcie instytucji kultury, które jest bardzo szerokie. Na pewno jednak nie należy jej demonizować: z moich wyrywkowych doświadczeń wynika, że pojawiający się w wynurzeniach neoliberalnych publicystów wizerunek znudzonych pracowników popijających kawę ze szklanek w wiklinowych koszyczkach i czekających tylko na zakończenie kolejnej dniówki, zazwyczaj daleki jest od rzeczywistości. Bywa różnie, ale w większości przypadków dla pracowników instytucji kultury jasne jest, że trudno kwestionować argumenty o zaletach publicznego dostępu i społecznej misji kultury. Równocześnie jednak praktycy – za co trudno ich winić – nie żyją tylko misją, a częściej trudnymi do zbilansowania budżetami. Dlatego uspołecznianie poprzez kulturę – w wersji 2.0 przekładane na ułatwianie dostępu i tworzenie społeczności w Sieci – to dla nich kłopotliwe fanaberie. Coś, co może i warto czasem gdzieś dodać, bo to dobrze wygląda, ale nic więcej.

Paradoksalnie jeszcze trudniej jest z twórcami, którzy najczęściej nie chcą ryzykować otwartością – bo promocja to przecież jednak nie to samo, co pieniądze. Ktoś mógłby coś kupić, zamówić – jeśli będzie mógł ściągnąć z Sieci, to tego nie zrobi. Poza tym otwarcie na użytkowników to kłopot – mogą nie dorosnąć do oczekiwań, nie zrozumieć, nie docenić. Dla wielu artystów kluczowa jest opinia ekspertów, a nie publiczności. W tym ujęciu kultura 2.0, rozumiana jako narzędzie stymulowania procesów społecznych, może wchodzić w konflikt ze sztuką, a przynajmniej tym jej obszarem, w którym „jakość” definiowana jest inaczej. Co można z tym zrobić? Moim zdaniem problemem jest to, że dobre intencje, słuszne hasła i szlachetne założenia, które w polityce kulturalnej pojawiają się coraz częściej, nie zostały przetłumaczone na język narzędzi. Nie zbudowano maszyny, albo – niech będzie bardziej 2.0 – algorytmu, który wysyła do urzędników dzielących pieniądze na kulturę jasny sygnał o tym, co należy, a czego nie należy promować. Wielu samorządowców czy pracowników urzędów marszałkowskich załatwia tymi pieniędzmi czasem sprawy od kultury bardzo dalekie. Ale są też i tacy, którzy wpisują się w łańcuch dobrych intencji. I dalej nic z tego nie wynika. W kryteriach oceny, zamówieniach, grantach zawsze jest miejsce na bilans ekonomiczny, jest też miejsce na przekonywanie o wartości artystycznej. Przeważnie jednak brak tam miejsca dla przekonywanie o – nie zawsze zbieżnej z wartością artystyczną – roli przedsięwzięcia w uruchamianiu społecznych procesów, weryfikowaniu ich trwałości czy w ogóle – mierzeniu społecznych efektów. To kryteria, które można znaleźć zazwyczaj w projektach z działu „edukacja”.

Może warto przenosić to częściej na sferę kultury? Oczywiście nie twierdzę, że tak powinno być z wszystkimi przedsięwzięciami kulturalnymi. Ale znów: z jakąś (ustalmy, jaką – to chyba część polityki kulturalnej) ich częścią. I dajmy jakąś gratyfikację tym, którzy chcieliby otwierać swoje instytucje, ale po prostu im się to nie opłaca. Dyrektorce muzeum, która boi się wrzucenia na stronę internetową zdjęć na wolnych licencjach, bo choć wie, że dzięki temu skorzysta z nich więcej osób – a ktoś może nawet zrobi z nich coś fajnego – to może przez to sprzedać kilka pocztówek mniej. Ktoś wykona pracę, muzeum może straci niewielkie pieniądze, a zysk zostanie osiągnięty w sferze, w której nikt go nie mierzy. Pomóżmy pracownikowi domu kultury, który może zrealizować długoterminowy projekt z lokalną społecznością; albo zaangażuje do współpracy internautów – i być może nie wszystko się uda, może nawet niewiele się wydarzy – albo opowie o zniechęcającym „samowykluczeniu” okolicznych mieszkańców i zorganizuje kolejny koncert, na który przyjdą te same osoby, co zwykle. Pomóżmy pracownicy instytucji, która zamawia teksty o otwartości, ale nie godzi się na ich upublicznianie na wolnych licencjach – bo zastrzeżenia ma prawnik czy księgowy. Dajmy wsparcie wszystkim tym, którzy inwestują dziś swoją energię w i tak już przeinwestowaną – i dysponującą większymi możliwościami – grupę zainteresowaną kulturą, a ignorują resztę. Ten impuls jest potrzebny zwłaszcza teraz, w dobie kryzysu, gdy coraz częściej marzymy o bezpieczeństwie.

Po co się wychylać? Sieciowe – w sensie technologicznym, ale i społecznym – projekty są ryzykowne, bo część kontroli delegują na zewnątrz, a płynące z nich ewentualne korzyści są niepewne. Powtarzanie utartych schematów daje większą przewidywalność. Choć jasne jest, że wiele nie zmieni – może poza muzealizacją kolejnych instytucji kultury. Ale pamiętajmy o praktykach – oni niepewności już dziś mają aż nadto. Nie wiedzą, jak będzie wyglądać finansowanie w przyszłym roku, nie wiedzą, czy uda się dokończyć rozpoczęte projekty, a przede wszystkim nie wiedzą, czego się od nich tak naprawdę oczekuje. Po co więc sięgać po nowe narzędzia i dodatkowo komplikować to, co już jest trudne? Oczywiście, są ludzie, którzy robią świetne rzeczy wbrew logice systemu. Ale projekty realizowane w taki sposób kiepsko się skalują.

W Polsce dużo mówi się o heroizmie, ale nie można go traktować jako kluczowego elementu funkcjonowania instytucji kultury. Żeby ludzie w swojej pracy podejmowali wyzwania, muszą mieć do tego jakąś motywację. Także: mocno wyartykułowane prawo do porażki. Bez nich nie ma szans na zmianę. W tym sensie ważne wydaje mi się też – choć sądzę, że kultura 2.0 jest raczej o działaniu, niż prowadzeniu rozważań – nieustanne poddawanie krytycznemu namysłowi projektu tej zmiany. Stawianie niewygodnych pytań – choćby o budowanie przez internet nowych wykluczeń. Osób starszych, ale też po prostu biedniejszych – zwłaszcza że celebrowana w wolnej kulturze kreatywność to zasób dość nierówno rozdystrybuowany w społeczeństwie. Dowartościowywanie go kosztem mniej kreatywnych, odtwórczych działań, to kolejna bariera dla realizowania inkluzywnej wizji kultury. Warto też pamiętać o tych, których nie sposób opisać językiem braku kompetencji, bo sprawnie posługują się narzędziami dostępnymi w otwartych sieciach. Ale podchodzą do nich bezkrytycznie, a samo korzystanie z „narzędzi 2.0” nie sprawia, że dzięki nim „programują” – częściej są przez nie „programowani”.

Problemów i wewnętrznych napięć jest zresztą więcej, co dobrze pokazały protesty przeciw ACTA – choć w dyskusji publicznej popierały je głównie środowiska lewicowe, to uczestnikami ulicznych wystąpień byli przede wszystkim sympatycy prawicy. Coś, co dla jednych jest popieraniem korporacji, dla innych – państwowym interwencjonizmem ograniczającym wolność jednostki. Czy osłabienie oddziaływania publicznych instytucji kultury to coś, czym kultura 2.0 powinna się szczycić, czy wręcz przeciwnie? Czy jest jeszcze miejsce na wyznaczane odgórnie dobre praktyki, standardy i przygotowywane dla obywateli platformy komunikacyjne? Choć też: czy ludzie potrzebują instytucji kultury, czy muszą swoje działania poddawać zewnętrznej ingerencji i ocenie, by zyskać ich legitymację? Przecież kultura dzieje się zwłaszcza poza instytucjami publicznymi. Może zostawić ją w spokoju, albo pozwolić na zagospodarowanie przez rynek? Tak zresztą w dużej mierze się dzieje – zwłaszcza w dobie kryzysu biznes chętnie sięga po darmowe, produkowane oddolnie treści. Otwartość może być narzędziem do budowy dobra wspólnego, ale też zasadą legitymizującą wyzysk albo wycofywanie się państwa ze sfery publicznej.

Kultura 2.0 to projekt, który po etapie burzliwej młodości przeszedł szybko w wiek średni. Trochę urósł mu brzuszek, pojawili się nowi koledzy, a nawet darmowe drinki. Jest miło i generalnie wszyscy mają dobre chęci. I trochę głupio psuć ten miły klimat, zwłaszcza że jeśli ktoś zacznie marudzić, to nagle pojawia się inne towarzystwo stojące na straży wartości i tradycji. Klepać po ramionach zaczynają ci, których mniej lubimy. Ale bez krytycznej (auto)refleksji wchodząca coraz pewniej na salony kultura 2.0 pozostanie albo ekskluzywną zabawką dla tych, którzy poradziliby sobie i bez niej, albo wygodnym alibi, po które państwo i biznes będą sięgać wyłącznie wtedy, gdy będzie im to na rękę. I za kolejnych sześć lat pozostanie nam się śmiać z tego, jakie w roku 2012 mieliśmy zabawne, nieporęczne komputery.


Dziękuję Markowi Krajewskiemu i Alkowi Tarkowskiemu za uwagi do pierwszej wersji tego tekstu.

***

Festiwal Kultura 2.0|STATUS: obywatel odbył się w dniach 26-27 października 2012 w siedzibie Narodowego Instytutu Audiowizualnego na Wałbrzyskiej 3/5 w Warszawie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.