„Whisky dla aniołów”, reż. Ken Loach

„Whisky dla aniołów”, reż. Ken Loach

Jagna Lewandowska

Film „Szukając Erica” był ciepłym i zabawnym „hymnem na cześć wspólnoty” – „Whisky dla aniołów” to najwyżej nieśmiała przyśpiewka

Jeszcze 2 minuty czytania

Aqua vitae – jak w średniowieczu zwano produkt destylacji, z którego następnie wykształciła się whisky – pijali Hemingway, Faulkner, Nabokov, Burroughs i Bukowski. Strawiński żartował, że równie dobrze mógłby nazywać się Stra-whisky, a Mark Twain prewencyjnie używał złocistej cieczy jako lekarstwa na ból zęba, który tak naprawdę nigdy mu nie dokuczał.
Charakterystyczna zakurzona butelka była nieodłącznym rekwizytem w westernach wszelkiego sortu, a kryształowa, grubociosana szklanka rozbiła się przy wtórze okrzyku przerażenia w niejednym filmie noir. O konotacjach kulturowych towarzyszących smakowaniu whisky można by pisać w nieskończoność, przytaczając kolejne anegdoty zarówno z pijackich eskapad, jak i dystyngowanych przyjęć. Potencjał scenariuszowy tkwiący w leżakującym w dębowych beczkach alkoholu ulotnił się jednak bezpowrotnie w „Whisky dla aniołów” – najnowszej fabule Kena Locha. Procenty, które uleciały w niebiosa (tytułowe „Angel's share” to część alkoholu, która wyparowuje podczas fermentacji i według legendy ma być daniną dla aniołów-strażników) znacznie osłabiły jakość całości.

Nagrodzona przez canneńskie jury komedia opowiada trochę o whisky, trochę o problemach dręczących młodych Szkotów z nizin społecznych, trochę o bezdusznej, kapitalistycznej gospodarce, a także o: przyjaźni, tradycji, przestępczości, snobizmie i szansie na lepsze jutro. Miks ten, podniosły i realistyczny zarazem (jak to u Loacha) kwalifikuje się raczej do mieszanek gorszego gatunku i obawiam się, że to zaledwie powstały w pośpiechu produkt uboczny właściwej (twórczej) fermentacji.

Robbie, rzezimieszek z przedmieść, miał trudne dzieciństwo. Odsiedział już wyrok za pobicie, a teraz cudem udaje mu się uniknąć kolejnej odsiadki. Dla dobra swojego nowo narodzonego dziecka postanawia „wyjść na ludzi” i odciąć się od kryminalnej przeszłości. Przeszkodą w osiągnięciu ambitnego celu są jednak powiązani ze światkiem przestępczym krewni jego narzeczonej oraz sankcjonowany przez system społeczny determinizm – kiedy urodziłeś się nikim, pozostajesz nim do końca życia.

Robbiemu jednak udaje się; udaje mu się, bo jest inteligentny, zdeterminowany i spotkał na swojej drodze odpowiednich ludzi (dobrą dziewczynę i opiekuna społecznego, w którego rolę wcielił się John Henshaw – etatowy „najbliższy kumpel”, z niezmiennym urokiem grający u Loacha wciąż tę samą rolę). Przyjaciel zaraża Robbiego pasją do tradycyjnego, szkockiego trunku. Chłopak swą świeżą fascynację szybko łączy z przestępczą smykałką i tak oto zawiązuje się intryga. Wraz z grupą drobnych opryszków, których poznał podczas karnych robót społecznych, świeżo upieczony ojciec wyrusza na północ, by zdobyć najdroższą whisky w kraju i dzięki jej sprzedaży zapewnić rodzinie spokojną przyszłość, z dala od bandyckiego światka.

W doskonałym „Szukając Erica” (2009) Loacha zrozpaczonemu bohaterowi w narkotycznych majakach objawiał się szczególny „anioł stróż” – Éric Cantona – sportowy idol o psychologicznych kompetencjach. Charyzmatyczny zawodnik Manchester United od razu przechodził do spraw największej wagi. Bez rozgrzewki kazał mężczyźnie skonfrontować się z najgłębiej skrywanymi lękami – wymówić imię utraconej kobiety, otworzyć kufer wypełniony przedmiotami przywołującymi bolesne wspomnienia. W pierwszej scenie „Whisky dla Aniołów” rolę analogicznego, czuwającego „głosu zza światów” spełnia kolejowy zwiadowca, który przemawia przez dworcowy megafon. Nie przebierając w słowach, nakazuje zejść z torów pijanemu (choć nierozgarniętemu nawet w stanie trzeźwym) Albertowi, po czym, niestety, milknie na zawsze, zostawiając bohaterów samym sobie.

W najnowszym filmie Loacha od początku chwiejnym krokiem zalanego drugoplanowego protagonisty balansujemy na granicy życia i śmierci, już więcej jednak nie będzie nam dane dłuższe skupienie na sprawach naprawdę istotnych. Przyczyną nie jest bynajmniej komediowa konwencja całości, ale wadliwie rozkładający akcenty scenariusz.

Film „Szukając Erica” był ciepłym i zabawnym „hymnem na cześć wspólnoty”, „Whisky dla aniołów” to najwyżej nieśmiała przyśpiewka. Wielogodzinne dyskusje, wspólne nieudolne medytacje i transmisje meczy w dzielnicowym pubie, które służyły głównie umacnianiu więzi (i trzymały bohaterów przy życiu), stanowiły podbudowujący refren w filmie Loacha z 2009 roku. W „Whisky dla aniołów” wszystkie powyższe aktywności zastąpione zostają przez powierzchowne, przypadkowe więzi oraz cięte i na siłę naszpikowane atrakcjami dialogi, które sprawdziłyby się lepiej w konwencji sitcomu.

Loach przesunął akcent z kolektywności na indywidualizm i odrębność charakterologiczną drugoplanowych postaci. W bandzie Robbiego, która ma pomóc mu w zdobyciu drogocennego trunku, znaleźli się: Mo (kleptomanka, która „ma charakterek i nie pozwala sobie dmuchać w kaszę”), wspomniany już Albert („sprawiający wrażenie, jakby przybył z innej planety”) oraz Rhino („facet z obłędnym poczuciem humoru”) – wszyscy wyposażeni w charakterystyczne atrybuty. Ta groteskowa i nie tak znów zabawna grupa to gwóźdź do trumny całej produkcji. Skojarzenia z „drużyną pierścienia” lub siedmioma krasnoludkami pomagającymi królewnie Śnieżce nasuwają się już po chwili i niestety mogą być trafne, skoro twórcy sami mówią o swoim filmie jak o „współczesnej baśni” (i tak oto powstaje kolejna gatunkowa furtka, dzięki której tłumaczyć można sobie scenariuszowe niedociągnięcia).

Oczywiście film nie jest pozbawiony doskonałych scen, które bazują głównie na godnej podziwu grze Paula Brannigana (trafność castingowych łowów i zmysł empatycznej obserwacji to wciąż mocny punkt duetu Loach/Lavarty). Co znamienne, nie są to fragmenty o sensacyjnym czy komediowym charakterze, ale sceny przywodzące na myśl mocne dramaty społeczne znane z filmografii lewicowego reżysera. Fragment, w którym Robbie i jego narzeczona idą na spotkanie pojednawcze z pobitym chłopakiem, czy scena, w której ta sama para ogląda dom, mający umożliwić im zmianę dotychczasowej niewesołej sytuacji życiowej, budzą nadzieję na rozwój i pogłębienie akcji, ale niestety ostatecznie przyćmione zostają przez kulawą kryminalno-komediową intrygę, w której jedną z wiodących zagadek jest pytanie o to, co bohaterowie mają pod kiltami.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.