„W sypialni”, reż. Tomasz Wasilewski

„W sypialni”, reż. Tomasz Wasilewski

Piotr Mirski

Historia związku między bohaterami zostaje opowiedziana w postaci kalejdoskopu zdartych już na śmierć indie-hipsterskich klisz: nieśmiałych spojrzeń, wspólnego palenia papierosów i trawy, muskania palcami promieni słońca

Jeszcze 1 minuta czytania

Wielu pewnie przyklaśnie. Wraz z „W sypialni” zawitały do polskiego kina estetyka i tematyka zbliżone do tych znanych z wielu zagranicznych produkcji z tagami „indie” lub „arthouse”: impresyjna forma i określony typ bohaterów, oderwanych nieco od spraw doczesnych, lewitujących kilka metrów nad ziemią w swoich mentalnych mydlanych bańkach i zasłuchanych w najcichsze drgnienia swoich serc. Nie ma tu mieszkań wypełnionych kapuściano-wódczanymi oparami, historii o braku perspektyw i realizmu definiowanego przez dialogi zerżnięte od Doroty Masłowskiej; są za to starannie zakomponowane kadry i emocje tak uniwersalne, że aż abstrakcyjne. Jest to, rzecz jasna, jakieś przecieranie nowego szlaku, ale nie zmienia to faktu, że usilnie poetycki i poszatkowany elipsami film Wasilewskiego to podręcznikowy przykład wydmuszki.

Czterdziestoletnia Edyta (Katarzyna Herman) z niewiadomych powodów ucieka z domu i rusza w trasę, która kończy się w Warszawie. Kobieta wciąż nosi eleganckie sukienki i biżuterię, ale chyba krucho u niej z pieniędzmi, bo musi kombinować, aby przeżyć. Umawia się przez internet z mężczyznami, a kiedy przychodzi do nich, wsypuje im do drinków środki nasenne, potem plądruje lodówki, korzysta z łazienek i znika, zanim nastanie świt. Jest trochę jak włamujący się do cudzych mieszkań mężczyzna-duch z „Pustego domu” Kim Ki-duka, ale w przeciwieństwie do niego za gościnę nie daje nic w zamian; w tej swojej wiecznej gonitwie z miejsca na miejsce przypomina też beatników z zekranizowanego ostatnio przez Waltera Sallesa „W drodze” Jacka Kerouaca, jednak trudno powiedzieć, żeby w cudzej pościeli czekała na nią jakaś ekstatyczna wolność. Na tym etapie film działa – w dynamicznie pociętych scenach-epizodach czuć zarówno nerw, jak i narastającą w bohaterce apatię.

Niestety, reguły scenariopisarstwa podpowiadają, aby nastąpiła jakaś kolizja, które wywoła w uciekinierce zmianę. Kolizja ma tu na imię Patryk i gra ją Tomasz Tyndyk. To młodszy od Edyty, czymś udręczony mężczyzna, dla którego spotkanie z bohaterką jest pierwszą przygodą z internetową prostytucją – być może nawet pierwszą przygodą z kobietą, bo pojawia się kilka sugestii, że jest on gejem. Edyta postanawia kontynuować tę znajomość. I tak jak w „Ostatnim tangu w Paryżu”, bohaterowie zawierają umowę, że nie wolno im zadawać pytań o swoje poprzednie życia, ale nie mają w sobie desperacji kochanków z klasyka Bernarda Bertolucciego – ich związek wydaje się próbą powrotu do jakiejś szczenięcej, jedynie lekko zabarwionej erotyką przyjaźni. Wasilewski chce wyabstrahować Edytę i Patryka z jakiejkolwiek rzeczywistości poza ich własną, intymną. Nawet kiedy zaczynają się wyznania i poważne decyzje, montażowe skróty nie pozwalają nam w pełni zorientować się w całej sytuacji; odsuwają na bok większy emocjonalny wstrząs. Historia związku zostaje w wyniku tego opowiedziana w postaci kalejdoskopu zdartych już na śmierć indie-hipsterskich klisz: nieśmiałych spojrzeń, wspólnego palenia papierosów i trawy, muskania palcami promieni słońca, leżenia ramię w ramię na ziemi, łapania, cytując popularną ostatnio Paktofonikę, „chwil ulotnych jak ulotka”.

„W sypialni”, reż. Tomasz Wasilewski.
 Polska 2011, w kinach od 26 października 2012
Wasilewski próbuje ponadto szeptać pomiędzy kadrami o tym, co wykrzyczał już Michel Houellebecq w dowolnej swojej powieści, lub Steve McQueen we „Wstydzie”: żyjemy w świecie pustym i zimnym, a jedynymi lekarstwami na Weltschmerz są eskapizm i marazm. „W sypialni” staje się łatwą ilustracją tej tezy. Warszawa jawi się jako polski Babilon, pełen melancholijnego betonu, mieszkań, gdzie solidne łóżka zastępują mobilne materace, oraz mrocznych tuneli, które – zapewne – prowadzą donikąd. Tutejsi mieszkańcy mają na boku nieślubne dzieci i korzystają z usług prostytutek, które bez żadnych skrupułów zapraszają do dzielonych z żonami sypialni. Internet też jest oczywiście narzędziem na usługach cywilizacji śmierci. Sceny umawiania się Edyty z klientami, kiedy stoi ona na białym tle i odpowiada na niesłyszalne dla widzów pytania, mają w sobie coś upiornego.

Może i jest w tym wszystkim trochę racji, ale tutaj rzeczona diagnoza ogranicza się do płytkich hasełek i billboardowych sloganów, które straszą ponowoczesną dekadencją.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.