Ktoś będzie musiał posprzątać ruiny
rys. Surian Soosay, ssoosay.blogspot.com (CC)

Ktoś będzie musiał posprzątać ruiny

Rozmowa z Dubravką Ugrešić

To my, „ci od kultury”, jesteśmy ofiarnym prosięciem, naszyjnikiem z piór i lisim futrem. Służymy do wymiany symbolicznych, humanistycznych wartości. Jesteśmy przy tym absolutnie najtańszą siłą roboczą

Jeszcze 6 minut czytania

DEJAN ILIĆ: Unia Europejska pogrąża się w finansowym kryzysie. Czy rzeczywiście dotyczy on wyłącznie ekonomii, czy może przez tę dziurę w finansach da się dostrzec inne, poważniejsze problemy, takie jak choćby brak fundamentów, na których można by budować wzajemną solidarność obywateli państw europejskich?
DUBRAVKA UGREŠIC: Żaden kryzys nie jest wyłącznie ekonomiczny. Kryzys systemu bankowego zawsze łączy się z kryzysem systemu państwowego, a ten z kolei nieuchronnie oznacza kryzys samej instytucji demokracji. To fatalne powiązanie widać na niemal każdym przykładzie. Nie jestem ani politologiem, ani ekspertem od ekonomii, więc moja opinia ma takie samo znaczenie, jak opinia każdego zwykłego obywatela Unii. Pozostają mi tylko lęki, w dzisiejszych czasach aż nadto uzasadnione.

Starania różnych, działających przy Komisji Europejskiej struktur odpowiedzialnych za kulturę przypominają próby tworzenia czegoś w rodzaju kolektywnej europejskiej tożsamości, która mogłaby tę międzypaństwową solidarność zagwarantować.
Od razu nasuwa się analogia z krajem, w którym się urodziłam, a którego już nie ma na mapie. Czy wspólna tożsamość jugosłowiańska była złudzeniem? Moim zdaniem – nie. Istniało wiele realnych i stabilnych elementów, na których ta tożsamość się opierała: historycznie uprawomocniona „idea jugosłowiańska” – tzw. „jugoslawizm”, potężny ruch partyzancki, antyfaszyzm, antystalinizm, oryginalny i odważny wybór „trzeciej drogi”, socjalizm, samostanowienie, wybór języka większości jako języka oficjalnego, dość nowoczesny polityczny i legislacyjny ustrój Jugosławii – z republikami, prawami i ustawami, stosunkowo wysoki poziom życia, który przez lata zadowalał większość obywateli. Przypomnijmy więc sobie, jak ta jugosłowiańska tożsamość się rozpadła i jak mieszkańcy tego nieistniejącego już kraju zostali zmuszeni, by szukać schronienia w partykularnych, etnicznych i narodowych tożsamościach.

Dubravka Ugrešić

Jedna z najbardziej znanych współczesnych pisarek i eseistek pochodzących z byłej Jugosławii. Współpracuje z największymi dziennikami europejskimi (jej teksty często pojawiają się też w „Gazecie Wyborczej”). W swoich artykułach analizuje dzieje kultury, demaskuje obłudę polityków i wynaturzenie massmediów.
 

Z wykształcenia jest literaturoznawczynią i rusycystką. Jako naukowiec specjalizuje się w awangardzie rosyjskiej. Tłumaczyła też rosyjskich poetów na chorwacki. Przez dwadzieścia lat (do 1993) pracowała na Wydziale Teorii Literatury Uniwersytetu Zagrzebskiego. Po wybuchu wojen w byłej Jugosławii głośno krytykowała i serbski, i chorwacki nacjonalizm. Jej antywojenne wystąpienia wywołały agresywną krytykę polityków, dziennikarzy i intelektualistów wspierających nacjonalistycznie nastawione władze. W 1993 roku wyemigrowała z Chorwacji. W Chorwackich mediach nazywano ją „wiedźmą” i „zdrajczynią”. Dziś mieszka w Holandii i nadal bada wzajemne narodowe i etniczne uprzedzenia, fobie oraz stereotypy. Jest zapraszana z wykładami na europejskie i amerykańskie uniwersytety.
 

Wydała m.in. „Forsowanie powieści-rzeki” (1992), „Amerykański fikcjonarz” (1993), „Muzeum bezwarunkowej kapitulacji” (2002), „Ministerstwo bólu” (2006). Przedstawia doświadczenie emigracji i obcości, analizuje mechanizmy narastania konfliktów, wielokrotnie i na różne sposoby badała temat „jugonostalgii”, tęsknoty za Jugosławią sprzed rozpadu. Jeden z najważniejszych tytułów Ugresic to „Kultura kłamstwa” (1998) – zbiór esejów, w których rozprawia się z bałkańskimi nacjonalizmami.


Jej książki przetłumaczono na ponad 20 języków. Otrzymała za nie wiele wyróżnień, m.in. Nagrodę Henryka Manna i Nagrodę im. Charlesa Veillona przyznawaną za najlepsze europejskie eseje.

Organizowane dzisiaj w krajach byłej Jugosławii wydarzenia kulturalne w rodzaju „tydzień kultury serbskiej w Chorwacji”, albo „tydzień kultury chorwackiej w Serbii”, przywodzą na myśl praktyki plemienne. Jedno plemię przybywa w odwiedziny do drugiego, następuje dyplomatyczna wymiana symbolicznych darów: ofiarne prosię za fajkę tytoniu, naszyjnik z muszelek za naszyjnik z piór, futro z lisa za futro z niedźwiedzia. 

Koniec końców to my, „ci od kultury”, jesteśmy tym ofiarnym prosięciem, tym naszyjnikiem z piór i tym lisim futrem. Służymy do wymiany symbolicznych, humanistycznych wartości. Jesteśmy przy tym absolutnie najtańszą siłą roboczą w służbie zarówno regionalnej, jak i międzypaństwowej, europejskiej dyplomacji. Miesięczna pensja unijnego dyplomaty znacznie przewyższa moje honorarium za książkę (która kosztowała mnie pięć lat pracy). Mimo to właśnie ja – darmowa humanistyczna siła robocza – wierzę w europejską tożsamość. Jej treść jest dla mnie całkowicie realna – składa się na nią europejska literatura i europejska kultura, na której się wychowałam. Czy ta wspólna tożsamość jest równie realna dla holenderskiego farmera, francuskiego robotnika, albo kobiet sprzedających ser i śmietanę na targowisku Dolac w Zagrzebiu – w to nie wnikam.

Idea wspólnej europejskiej tożsamości, bez względu na to, na ile i dla kogo jest rzeczywista, zakłada jednak istnienie wielu grup, które pozostają poza jej kręgiem, i to niekoniecznie na własne życzenie. Jaki jest w takim razie sens ogromnych wysiłków i środków wkładanych w kulturową produkcję tożsamości europejskiej, skoro obejmuje ona tylko wybranych?
Jeśli chodzi o wysiłki, obawiam się, że nie jest ich wcale tak wiele. Wystarczy porównać praktykę wydawniczą Stanów Zjednoczonych i Europy. Elitarne nowojorskie pismo „The New York Review of Books” jest czytane przez niemal wszystkich ludzi kultury na świecie. Unia Europejska, chociaż przez lata zdążyła wydać ogromne, jak przypuszczam, pieniądze na kulturę, do dzisiaj nie stworzyła miesięcznika kulturalnego, który w podobny sposób jednoczyłby kulturową elitę Europy. Taki miesięcznik musiałby być wydawany w dominującym języku, czyli w języku angielskim i prawdopodobnie właśnie ten wymóg jest jednym z powodów, dla których nigdy nie powstał.

DUBRAVKA UGREŠIĆ / Flickr CCW Stanach Zjednoczonych, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, tłumaczy się bardzo niewiele literatury zagranicznej (niektórzy twierdzą, że takie przekłady sięgają zaledwie trzech procent). Za to przekłady literatury angloamerykańskiej w wielu europejskich krajach stanowią nawet czterdzieści procent całego przemysłu wydawniczego. A jednocześnie to właśnie w Stanach istnieje seria „Europa”, której redaktorzy konsekwentnie publikują tłumaczenia współczesnych pisarzy europejskich. Cała kulturalna biurokracja Unii Europejskiej, te rzesze pracowników związanych z cultural policy (w tym kulturalnych managers, officersfacilitators, jak również NGO-sy) do dzisiaj, mimo wielu lat praktyki, nie zdołała zainicjować jakiejkolwiek ogólnoeuropejskiej, anglojęzycznej serii wydawniczej, która publikowałaby europejskich (nie: chorwackich, ukraińskich, belgijskich itd.) pisarzy. Zastanawiam się więc, gdzie tutaj jest miejsce dla mnie – pisarki kulturowo zorientowanej na Europę, pisarki, która ten europejski model realizuje jako własny lifestyle (piszę po chorwacku, a mieszkam w Holandii)? Z czym mogłabym się utożsamiać, gdzie zaangażować i jaki jest mój prawdziwy punkt identyfikacji? Taki punkt nie istnieje.

Polityka kulturalna Unii w praktyce funkcjonuje w sprzeczności z własnymi ideologicznymi proklamacjami: tak naprawdę wstrzymuje powstanie wspólnej platformy kulturalnej – w imię szacunku do narodowych języków i kultur, czyli do różnic kulturowych. Każdy twórca postrzegany jest przede wszystkim jako obywatel swojej własnej wspólnoty narodowej, a produkty kultury wymienia się zgodnie ze wspomnianą zasadą plemienną: my wam dajemy nasze niemieckie koraliki, a wy nam wasze chorwackie muszelki. Takie działania są według mnie głęboko poniżające dla kultury i jej „bezpośrednich wytwórców”. 

Zgodziłbym się z pani opisem europejskiej przestrzeni kulturowej jako terytorium podzielonego na wzór modeli plemiennych, i to przy wsparciu europejskich globalnych i narodowych aparatów biurokratycznych. Nadal jednak myślę, że da się tu również dostrzec wyraźną różnicę między tymi, którzy są wewnątrz, a tymi, którzy zostali poza, czyli tak naprawdę między uprzywilejowanymi a marginalizowanymi, czy wręcz dyskryminowanymi. Już choćby odcięcie od unijnych zasobów finansowych powoduje, że na obrzeżach Europy powstają społeczności, które nazwałbym sfrustrowanymi kolektywnymi tożsamościami. Postrzegają one Unię jako jednolitą całość tylko dlatego, że patrzą na nią z zewnątrz, nie mając do niej dostępu.
Sfrustrowane kolektywne tożsamości istnieją nie tylko na obrzeżach Unii. Można je spotkać w samym sercu zjednoczonej Europy, pod różnymi imionami: „emigranci”, „allochtoni”, „przyjezdni”, „kolorowi”, „inni”. Niektórzy socjolodzy określają tych sfrustrowanych terminem „uśpieni”. Marginalizacja i dyskryminacja odbywa się na wielu poziomach. Bułgarzy, w Unii dyskryminowani z tego prostego powodu, że pracują na czarno, „we własnym domu” dyskryminują „swoich” Turków. Chorwaci, którzy za chwilę wejdą do Unii, dyskryminują „swoich” Serbów i… obywateli Europejskiej Wspólnoty, którzy latem zabłąkają się na chorwackie wybrzeże. Serbowie, którzy znajdują się poza uprzywilejowanym kręgiem Unii, dyskryminują „swoich” Albańczyków, Cyganów i homoseksualistów. Byłoby prawdziwą tragedią, gdyby frustracje, o których pan mówi, przekształciły się w jakieś zorganizowane ruchy, mające na celu obronę praw etnicznych i religijnych – tak, jak to się stało w byłej Jugosławii. 

Myślę, że wykluczając peryferyjne wspólnoty, w tym niektóre wspólnoty postjugosłowiańskie, europejska administracja wyklucza zarazem z pola własnej refleksji pewne ważne, również dla niej samej, doświadczenie historyczne. Przywołała pani wspólną tożsamość jugosłowiańską, rozbitą później na szereg pojedynczych tożsamości: rozpad Jugosławii przypomina niektórym badaczom procesy zachodzące dzisiaj w Unii Europejskiej. Taką analogię przeprowadza na przykład chorwacki krytyk kultury mieszkający w Niemczech, Boris Buden.
To, co obecnie dzieje się w Unii, przypomina nam wszystkim, którzy byliśmy świadkami rozpadu Jugosławii, znajomy scenariusz.

Czy zatem powinniśmy się bać powtórki tych najgorszych scenariuszy, tym razem w sercu Europy? Czy niepokoje, takie jak choćby te na Bliskim Wschodzie (które zresztą zdążyliśmy, wzorując się na europejskim modelu, ochrzcić Arabską Wiosną), będą się, pani zdaniem, wydarzać wyłącznie na europejskich peryferiach?
Przyglądamy się teraz finansowemu i politycznemu kryzysowi w Europie, a jednocześnie zerkamy przez ramię w stronę Ameryki, próbując wybadać, jak tam się rzeczy mają. Protesty z pewnością będą się rozrastać, ale nie tego się obawiam. Boję się jedynie, że mogą one zostać wykorzystane jako pretekst do wprowadzania systemów autokratycznych, wzmacniania armii, umacniania się różnych europejskich grup faszystowskich, podtrzymywania nienawiści i budowania nowych granic i murów.

Wspólnota Europejska przypomina czasami jakąś quasi-imperialistyczną siłę, która chce skolonizować zarówno terytorium znajdujące się w obrębie jej własnych granic, jak i terytorium, które znajduje się poza nimi. Mówiąc „terytorium”, mam na myśli wspólnoty, które znalazły się po obu stronach tej dość dowolnie wytyczonej linii granicznej.
Proszę nie zapominać, że my, narody postjugosłowiańskie, sami siebie skolonizowaliśmy: pozwoliliśmy się skolonizować i ograbić naszym własnym złodziejom. Skolonizował nas nasz własny produkt – nacjonalizm, a zaraz potem złodziejstwo czasów transformacji. Jedno szło zresztą w parze z drugim. To, co pan nazywa quasi-imperialistyczną siłą, ma na imię po prostu kapitalizm. Ciekawe, że wszyscy post-Jugosłowianie mają problem z wymawianiem dwóch słów: komunizm i kapitalizm. Rzeczywiście, obciążyliśmy te dwa rzeczowniki nowymi znaczeniami. Komunizm w Jugosławii nazwano, słusznie czy nie, socjalizmem (Rosjanie żyli w komunizmie, Jugosłowianie w socjalizmie), słowo kapitalizm też nie było używane (korzystali z niego Sowieci, podkreślając opozycję pomiędzy dobrym komunizmem i złym kapitalizmem; my nie mieliśmy nic przeciwko kapitalizmowi). Dlatego chętnie używaliśmy słów zamiennych, takich jak na przykład business. Wygląda na to, że teraz, kiedy wszyscy tkwimy w twardym kapitalizmie, nie radzimy sobie z tym najlepiej. W koordynatach ideologicznych znacznie zręczniej poruszają się młodzi Amerykanie z parku Zuccotti, niż my, obywatele państw postkomunistycznych.

 Dobrze: kapitalizm. Jak postrzega pani funkcjonowanie kultury w kontekście praw rynku?
W Europie istnieją dwa rynki kultury, uzupełniające się wzajemnie, a najczęściej i niestety, również wspierające. Pierwszy to rynek, rządzący się zasadami ekonomicznymi, który kulturę, a precyzyjniej – masową kulturę (wszystko jedno, czy chodzi o film, muzykę, czy telewizję) sprowadził do rangi towaru. Im towar tańszy, bardziej dostępny, lepiej rozreklamowany, tym łatwiej go sprzedać. W przypadku książek – sami autorzy zaczynają grać rolę sprzedawców i promotorów, do tego dołączają media, i wszyscy inni, którzy spodziewają się jakichś profitów. Gdyby chodziło tylko o zysk… Niestety, sytuacja kupowania i sprzedawania nigdy nie jest do końca czysta. W sprzedaży zwykłej butelki napoju zawsze jest obecny element ideologicznej manipulacji. Pijąc pepsi, pijemy nie tylko napój, ale również nostalgię, wymarzony obraz świata, przynależność do swojego środowiska, swoich czasów, pokolenia, i czego tam jeszcze. W tym właśnie tkwi przewrotność i absolutna moc kultury popularnej. 

Dejan Ilić

Literaturoznawca, dziennikarz, wydawca, tłumacz. Założyciel (1994 r.) i redaktor naczelny najważniejszego w Serbii magazynu literackiego i kulturalno-społecznego „Reč” („Słowo”). Od 2003 prowadzi swoje wydawnictwo „Fabrika knjiga” („Fabryka książek”), w którym wydaje publikacje dotyczące wydarzeń lat 90. w byłej Jugosławii.


Ilić należy do serbskich intelektualistów, którzy sprzeciwiają się polityce opartej na fałszowaniu historii, szczególnie najnowszej, i nacjonalistycznych ideach. Współpracuje z najważniejszymi mediami wspierającymi przemiany demokratyczne w Serbii, m.in. z bardzo szanowanym w całej byłej Jugosławii portalem Peščanik.
 

Prowadził debaty, wykłady i prezentacje związane z tematyką genderową, społeczną oraz dotyczące przyczyn, form i skutków wojen w byłej Jugosławii. Współpracował z wieloma instytucjami i organizacjami pozarządowymi (Belgrade Center for Human Rights, UNDP Transitional Justice Programme for Parliamentarians, Group 484, Centrum Dekontaminacji Kulturowej, Serbska Biblioteka Narodowa, waszyngtoński National Democratic Institute). W 2001 roku był zastępcą dyrektora Centrum Dokumentacji Wojny w latach 1991–1995.
 

Studiował teorię literatury na Uniwersytecie w Belgradzie, jest też absolwentem programu studiów genderowych i kulturowych w Central European University (CEU) w Budapeszcie. Publikuje artykuły i przekłady (m.in. tekstów Judith Butler i Hannah Arendt) w najważniejszych czasopismach byłej Jugosławii.

Istnieje też inny, dużo słabszy rynek dóbr kulturowych – tych, które mają przede wszystkim wartość symboliczną. Realizację tej symbolicznej wartości umożliwiają unijne urzędy do spraw kultury, krajowe ministerstwa kultury i temu podobne instytucje. Działają one jako coś w rodzaju kulturowych wojsk ratowniczych. Mają wspomagać finansowo niekomercyjne, trudne do sprzedania towary kultury. Nie znaczy to jednak, że ten równoległy rynek kulturalny jest pozbawiony „ideologii”, czy głodu profitu. Finansuje on, powiedzmy, budowę jakiegoś muzeum sztuki nowoczesnej, chcąc pozostawić po sobie trwały (a nie ulotny) kapitał symboliczny, ale jednocześnie licząc na to, że zainwestowane pieniądze się zwrócą. Każde muzeum jest przede wszystkim atrakcją turystyczną, a dopiero potem „świątynią sztuki”. Producent dobra kulturowego, artysta, znajduje się więc z jednej strony pod presją rynku, który głosi, że liczy się tylko sales record. Z drugiej jednak strony, ten sam artysta podlega władzy europejskich i/lub narodowych instytucji kultury, które z założenia nie pozwalają na ingerowanie we własną politykę kulturalną. Instytucje mają pieniądze i wolno im rozdawać je, komu chcą i na co chcą, czyż nie?

I w końcu: oba te równoległe rynki dostosowują się do kontekstu potężniejszego niż one same. Jest to kontekst współistnienia wielkich i małych języków i kultur, centrów i peryferii, kontekst podziałów na allochtonicznych i autochtonicznych uczestników kultury i tak dalej. Obawiam się, że popularne hasło „kultura nie zna granic” zostało wymyślone właśnie dlatego, że kultura zna je bardzo dobrze. 

Zostańmy w temacie kapitalizmu. Czy różnice między uprzywilejowanymi a całą resztą – wymieniła pani „emigrantów”, „allochtonów”, „przyjezdnych”, „kolorowych”, „innych” – można sprowadzić do różnic klasowych, czyli przedstawić je jako skutki dyskryminacji ekonomicznej? By posłużyć się raz jeszcze najbliższym nam obojgu przykładem: czy obrona praw etnicznych i religijnych podczas rozpadu Jugosławii nie była w rzeczywistości obroną przywilejów klasowych? Skład grup podejmujących decyzje, mimo zmiany systemów, przez lata pozostawał mniej więcej taki sam. Zmieniły się co najwyżej modele podziału dóbr i władzy: bogaci i wpływowi stali się jeszcze bogatsi i bardziej wpływowi. A kultura pomogła wszystkie te kwestie zgrabnie zamknąć w hasłach o prawach etnicznych i religijnych, rozumianych jako prawa do odrębności kulturowej.
Przypadek Jugosławii jest przykładem na to, jak rzekoma obrona tożsamości narodowej tak naprawdę stała się legitymizowaną politycznie kradzieżą. Kradzieżą dokonywaną za zgodą zagranicznych instytucji politycznych, wspieraną legalnymi narzędziami władzy, zatwierdzoną umową z Dayton i tak dalej, i tak dalej. I rzeczywiście, rola kultury (uniwersytetów, pisarzy, artystów, intelektualistów, edukatorów) polegała na „duchowej legitymizacji” kradzieży i zbrodni. To zresztą historia stara jak świat: ludzie kultury zawsze byli tam, gdzie władza, czyli pieniądze. Plotki, które czasami docierają do mnie z Rosji głoszą, ze „ci od kultury” coraz bardziej wspierają tam swoich oligarchów, zajmują się „duchową legitymizacją” ich działań, nawet jeśli oligarchom wcale to nie jest potrzebne. „Kulturalnym” jest. Oligarchowie to ogromne chodzące kasy, jak można ich nie wspierać?!

Za wszystkim stoją pieniądze. Różnice są zawsze klasowe, zgadzam się z panem. Przy czym kwestie etnicznej, narodowej, religijnej tożsamości sprytnie wystawia się na pierwszy plan, ukrywając w ten sposób klasowe podziały. Dlatego bezrobotny holenderski hydraulik z taką łatwością oskarża emigranta Polaka o to, że ten, przyjeżdżając do Holandii, odebrał mu pracę.

Podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu obejrzałam mroczny film Ulricha Seidla „Import/Export”. Seidl opowiada dwie równoległe historie. Pierwsza to historia młodej Ukrainki z prowincji, która z trudem utrzymuje matkę i dziecko, pracując jako pielęgniarka. Po nieudanych próbach zarobienia w swoim kraju, wyjeżdża do Austrii, gdzie zostaje sprzątaczką w domu bogatej rodziny, a kiedy zostaje zwolniona, zatrudnia się w domu starców. Druga historia opowiada o młodym Austriaku, bez wykształcenia i pracy, który ze swoim ojczymem – drobnym złodziejaszkiem, pijakiem i zboczeńcem – podróżuje przez Europę Wschodnią, sprzedając i naprawiając maszyny do pinballa. Austriacy poniżają zdeklasowanych ludzi ze Wschodu, mając ich za gorszych od siebie, chociaż sami są przedstawicielami underclass. Nie dostrzegają przy tym, że zachodnia i wschodnia klasa niższa tak naprawdę mało się od siebie różnią. Staruszek z domu opieki proponuje młodej Ukraince małżeństwo, ale pod warunkiem „że będzie dla niego miła”. Czyli nawet on – zasikany, obsrany, umierający – czuje się lepszy od Ukrainki.

Przesłanie filmu jest jasne: chodzi o wieloletnią manipulację ideologiczną, której obiektem był Wschód i Zachód Europy, o zupełny zanik świadomości klasowej i co za tym idzie – o brak solidarności w ramach tych samych klas. Biedak pluje na innego biedaka, uważając się za kogoś lepszego.

Mechanizm włączania i wykluczania, w znaczeniu ustanawiania i utrzymywania władzy często manifestuje się w dawaniu albo odbieraniu prawa do pamięci. W swojej prozie i esejach często sięga pani po ten wątek.
Tak, pisałam o konfiskowaniu pamięci, szczególnie w kontekście naszego regionu. Władze w postjugosłowiańskich państwach wybornie manipulują przeszłością, przeszłość służy im zresztą głównie do manipulacji. Zajmują się więc odkopywaniem albo zakopywaniem trupów: kiedy im to potrzebne, wyciągają kolejnego, a kiedy przestają go potrzebować – na powrót go zakopują. Niestety, inteligencja, która powinna być filtrem i sędzią takich poczynań, często je wspiera, czego rezultatem jest kwitnąca praktyka stawiania albo niszczenia pomników, albo publikowanie bezsensownych podręczników (w jednej wspólnocie obowiązuje jedna wersja historii, w drugiej inna). Ciekawie byłoby porównać, jak epizody niedawnej historii zostały opisane w chorwackiej Wikipedii, a jak w serbskiej, bośniackiej, słoweńskiej, czy macedońskiej.

Nie tylko wybrane fragmenty pamięci są wymazywane, wydaje się, że pamięć jako taka stała się zbędna. Tak jakbyśmy żyli w społeczeństwach – powiedzmy – pozbawionych głębi. Wszystko co się wydarza, wydarza się tylko na powierzchni, tu na chwilę się zatrzymuje i zaraz potem tonie, jakby nigdy nie istniało. Czy kultura i literatura mogą się obejść bez pamięci?
Pamięć traci na znaczeniu z chwilą, kiedy staje się przedmiotem upolitycznienia, ideologizacji i komercjalizacji. Społeczeństwo pozbawione głębi, jak je pan określił, to po części efekt czasów, w których żyjemy; czasów spektaklu, rewolucji informacyjnej, mass mediów, kultury masowej i internetu. Internet, na przykład, zupełnie kasuje pamięć – właśnie dlatego, że w każdej chwili, jednym dotknięciem klawisza, pozwala ją aktywować. Jego domeną jest zresztą nie głębia, ale szerokość.

W Anglii przeprowadzono badania wśród londyńskich taksówkarzy, którzy od kilku lat używają GPS-ów. Okazało się że przez ten krótki czas, kiedy korzystali z nawigacji komputerowej, znacznie zmniejszyła się ich zdolność orientacji w przestrzeni. Nie potrafili już wskazać, gdzie jest północ, gdzie południe. Mówiąc brutalnie, jeśli pewnego dnia zostaniemy bez prądu, być może zostaniemy też bez pamięci. Internet został wymyślony po to, by utrzymywać nas w iluzji permanentnej teraźniejszości. Przeszłości nie ma, przyszłość istnieje tylko jako technologiczna innowacja. Pozostała nam wieczna teraźniejszość. Zabawne, prawda?

Oczywiście nie uważam, że internet to jakiś „diabeł z pudełka”. Jego władza nad nami jest jednak kolejnym symptomem kryzysu, potężniejszego niż nam się zdaje, daleko wykraczającego poza ekonomię i politykę, i wcale nie tymczasowego. Ten kryzys ogarnął absolutnie wszystko, włącznie z kulturą, która w ostatnich latach zajmuje się nieustającym recyclingiem „śmieci”. Wszyscy, jak sądzę, mamy to samo poczucie, że rzeczy wymykają nam się spod kontroli, że – jak ci londyńscy taksówkarze – straciliśmy poczucie orientacji, że tkwimy w jakimś długim, męczącym śnie. Ale jednocześnie pojawiają się oznaki przebudzenia, pojawia się świadomość, że dłużej w ten sposób się nie da, jak również świadomość, że czeka nas wspólny wysiłek obrony fundamentalnych, ludzkich i cywilizacyjnych wartości.

Czy czuje pani czasem potrzebę ucieczki, ukrycia się przed wszystkim, przed wszystkimi? Mnie takie myśli coraz częściej przychodzą do głowy. Nie potrafię jednak w żaden sposób wyobrazić sobie ani miejsca, w którym można by się schronić, ani siebie w takim miejscu. Miewa pani tego rodzaju utopijne wizje?
Obawiam się, że wszyscy mamy jakiś rodzaj exit neurozy. Rozglądamy się za tym zielonym, świecącym znakiem exit – chcemy wiedzieć, w którą stronę uciekać, kiedy nadejdzie powszechna panika. Niestety, ucieczka nie jest ani realnym, ani skutecznym rozwiązaniem. Jak po każdym trzęsieniu ziemi, ktoś będzie musiał naprawić szkody, wziąć się za sprzątanie ruin. Będziemy musieli to zrobić: jeśli już nie dla samych siebie, to dla naszych dzieci. Niektórzy ekonomiści twierdzą, że kryzys będzie trwał długo. Być może w tym czasie ludzie zwrócą się ku sobie, być może powstaną jakieś nowe formy wzajemnego zaufania, jakieś małe wspólnoty na wzór komun, albo jeszcze coś innego. Jedno jest pewne: nie ma ucieczki. Choćby dlatego, że – wiemy o tym dobrze – nie ma dokąd uciec. Będziemy musieli sobie poradzić z wielkim, niewyobrażalnym rumowiskiem. 

tłumaczenie Joanna Wichowska