Jeszcze 2 minuty czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Ben

Jakub Socha

Jakub Socha

Siedzę z dwoma Ł. i oglądamy mecz Borussi z Realem, to było kilka tygodni temu. Niemcy skrzydłami, Hiszpanie pod presją. Bardzo to wszystko ciekawe, ale i tak nie rozmawiamy o piłce; mimo że jeden Ł. jest najprawdziwszym kibicem piłkarskim, a drugi Ł. – trenerem piłkarskim w ekstraklasie. Zaczyna się od „Mistrza”, od „Mistrza” przechodzimy do Joaquina Phoenixa, potem skręt w stronę mockumentu „I’m still here”, w którym tenże Phoenix udawał, że rzuca aktorstwo, by zostać gwiazdą hip-hopu, następnie wywołujemy reżysera tego projektu, Casseya Afflecka, stąd już tylko krok do jego brata, Bena.

Ben, uśmiecham się z politowaniem, ale zanim powiem: „niespecjalny aktor, ciekawy reżyser”, jeden Ł. już protestuje, drugi Ł. próbuje natomiast sprytnie odwrócić naszą uwagę i rzuca: „Buntownik z wyboru”. „Buntownik z wyboru”, wiadomo – klasyk, wiadomo, że raczej buntownik z wyboru niż ten bez powodu. Film Nicholasa Raya, mimo że starszy, obejrzałem gdzieś w okolicy matury, ten nakręcony przez Gusa Van Santa każdy z naszej trójki widział mniej więcej w wieku 14 lat. Zostało w głowie dużo emocji, a przynajmniej po jeden scenie. Jeden Ł. mówi o tej, w której Matt Damon, biedny, skromny, ale genialny chłopak z przedmieścia, butuje intelektualnie irytującego studenta z włosami w kucyk. Ja wracam do kolejnej z moich ulubionych fraz: „to nie twoja wina”, którą Robin Williams masuje zszargane nerwy biednego, zagubionego Damona. Wielbiciel Bena wspomina scenę z Benem: ten mówi do swojego przyjaciela Matta, który zwyczajnie się poddał i znowu zaczął wsiąkać w ten syf, z którego tak bardzo przez całe życie chciał się wyrwać, że ilekroć podjeżdża pod jego dom, wysiada z auta i podchodzi do jego drzwi, marzy, że za tymi drzwiami go już nie będzie, i te kilka sekund to dla niego najszczęśliwszy moment dnia. Tak, Ben, nawet jeśli nie wie, jak się zachować, zawsze zachowuje się przyzwoicie.

W filmach innych reżyserów, w których zdarzyło mu się występować, nie zawsze miał na to szansę. Po zagraniu w „Buntowniku z wyboru” Affleck wikłał się w podejrzane projekty, jeden gorszy od drugiego, szybko wszyscy zaczęli się z niego śmiać. Dopiero gdy zajął się reżyserią, wrócił do formy i do swojego ulubionego typu bohatera. Już w debiutanckim „Gdzie jesteś, Amando”, kryminale na podstawie prozy Dennisa Lehane, pojawił się ktoś taki. Prywatny detektyw Patric Kanzie (grany przez Casseya Afflecka) wplątywał się w aferę z porwaniem małej dziewczynki i z biegiem czasu stawał przed coraz większymi dylematami – musiał podejmować decyzje, wybierać mniejsze zło, licząc się z tym, że nikt jego wyborów nie zrozumie, że nikt mu ich nie wybaczy, a co gorsza z tym, że jego wybory wcale w przyszłości nie okażą się słuszne. To irytujący maksymalista, ale ostatecznie broni go jedna rzecz: konsekwencja. Gdy wszyscy rozchodzą się, zwyczajnie odpuszczają, Kenzie pozostaje na placu boju – próbuje zminimalizować straty, zapobiec nieszczęściu, do którego być może sam doprowadził.

Podobnie było w „Mieście złodziei” – tam to już sam Ben, a nie jego brat, wcielił się w postać niejakiego Douga MacRaya, bostońskiego złodzieja, który nie chce już kraść, ale nie może zerwać z przeszłością. MacRay to porządny człowiek, równie porządnych ludzi pewnie trudno znaleźć wśród tych, którzy zarabiają na życie w granicach prawa, a co dopiero wśród bandytów. Jest twardy, inteligentny, czuły i odpowiedzialny. To zdanie z Chandlera – „Gdyby było pod dostatkiem takich ludzi jak on, świat byłby miejscem, w którym można by żyć bezpiecznie, a zarazem miejscem dość ciekawym, aby żyć w nim było warto” – pasuje do niego wręcz idealnie, choć z pozoru jest zagrożeniem dla ładu świata. Affleck jednak zbyt nachalnie starał się w swoim drugim filmie podkreślić, że MacRay jest romantykiem, przez co film nie jest wolny od sentymentalizmów i moralnej łatwizny. Wybory, których dokonywał Kenzie, miały swój ciężar, stało za nimi poczucie, że nie wszystko musi skończyć się dobrze; MacRay zachowuje się tak, jakby szedł przez życie na autopilocie, i w dodatku kończy w raju – trudno uwierzyć w taki obrót spraw.

W to, co się dzieje w „Operacji Argo”, trzecim filmie Afflecka, który niedawno trafił do polskich kin, też trudno uwierzyć, tyle że akurat ta historia została oparta na faktach. Ben jest tym razem agentem CIA, jego zadanie to wydostać z Iranu lat 70. grupę amerykańskich dyplomatów. W tym celu zakłada w USA fikcyjną firmę produkcyjną i rusza do ogarniętego terrorem kraju jako producent filmu sf. Gdy wydaje się, że wszystkie przeszkody zostają usunięte, niespodziewanie pojawia się jeszcze jedna – ktoś na szczytach amerykańskiej władzy próbuje skasować operację. Agent Tony Mendez zostaje sam – sam musi podjąć decyzję, której konsekwencje mogą być dla niego w przyszłości katastrofalne. Oczekuje się na nią ze sporym napięciem, chociaż przecież od początku wiadomo, że Mendez to dobry agent, który w końcu zachowa się jak należy. Trudno nie polubić tego faceta, który przeżywa kryzys rodzinny, jest z żoną w separacji, prowadzi niekończące się rozmowy telefoniczne z synem, siedzi w pustym mieszkaniu i pali jak smok. Trudno jednak opędzić się od myśli, że ten przyzwoity agent swoim przyzwoitym zachowaniem sankcjonuje w „Operacji Argo” przyzwoitość całego CIA. W to, że agencja jest przyzwoita, jednak trudniej uwierzyć niż w to, że są jeszcze przyzwoite jednostki.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).