Poszukiwać samego siebie
fot. Adam Golec

Poszukiwać samego siebie

Rozmowa z Piotrem Orzechowskim

„Pendereckiego nie wymyśliłem nagle. Jego muzyka fascynowała mnie od dzieciństwa. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będę ją kiedyś grać”. Właśnie ukazała się płyta „Penderecki: Experiment”

Jeszcze 2 minuty czytania

TOMASZ HANDZLIK: Dlaczego Penderecki?
PIOTR ORZECHOWSKI: Bo jest dla mnie wzorem odejścia do normy. W tym wypadku normy komponowania. Jest ikoną nowej fali w muzyce poważnej, a jednocześnie jego twórczość jest przecież w pewnym sensie fuzją nowych odkryć z neoromantycznym odczuwaniem piękna. To jest dla mnie intrygujące. Inni twórcy awangardy XX wieku również próbowali komponować w nowy sposób, ale to, jak Penderecki szukał siebie, było znacznie bardziej radykalne, a przez to spektakularne.
Jeszcze przed pomysłem na płytę odkryłem, że mogę tworzyć muzykę, używając całego instrumentu. Bo tu nie chodzi tylko o dźwięki, także o emocje, które można przekazywać w różny sposób. Właśnie wtedy przyszła myśl, że jeśli to się sprawdzi, to jestem w stanie zinterpretować na własny sposób muzykę sonorystyczną. Wybór padł oczywiście na głównego przedstawiciela tego stylu.

A dlaczego w ogóle muzyka?

Była przy mnie od samego początku. Teraz zdaję sobie sprawę, że właściwie byłem nią bombardowany. To dzięki rodzicom, którzy są muzykami i często ćwiczyli, mieli próby w domu. Już przez to, że jako dziecko słuchałem dziennie tony dźwięków, nie mogłem się od niej później wyzwolić. Musiałem się zachłysnąć.

Piotr Orzechowski (Pianohooligan)

Ur.  w 1990 roku w Krakowie. Pianista jazzowy, student Akademii Muzycznej w Krakowie, zdobywca głównej nagrody międzynarodowego konkursu Montreux Jazz Solo Piano Competition, odbywającego się w ramach Montreux Jazz Festival w Szwajcarii. Doceniany nie tylko jako pianista solowy i kompozytor, ale również jako lider kwartetu jazzowego High Definition, z którym wygrał kilka międzynarodowych konkursów m.in. Krokus Jazz Festiwal, Ogólnopolski Przegląd Młodych Zespołów Jazzowych i Bluesowych w Gdyni, czy prestiżowy Jazz Hoeilaart w Belgii.

Ale za to się zbuntowałeś – mama związana ze światem klasyki, tato z teatrem Ewy Demarczyk, siostra też z klasyką, a ty wybrałeś jazz.
Trochę tak było, ale to właśnie tato jako pierwszy zapoznawał mnie z jazzem. I od razu poczułem, że to muzyka, którą chcę grać. Bunt zawsze przychodzi, ale zwykle zbyt późno – w moim przypadku przyszedł bardzo szybko. Od pierwszych lat życia miałem do czynienia z muzyką: ćwiczyłem, słuchałem, analizowałem i już w szkole podstawowej wiedziałem, co chcę grać. Gdy jednak postanowiłem coś zmieniać, patrzeć z innej strony, zostało to określone mianem buntu. Wcale nie chciałem być niesforny. To tylko błąd systemu, że byłem tak odbierany.

Dużo czasu spędziłeś nad partyturami Pendereckiego?

Bardzo. Ale wcześniej musiałem przesłuchać te wszystkie utwory, których jeszcze nie miałem okazji poznać, żeby jak najlepiej wybrać.

Wybrać
?
Pewne pozycje miałem już od dawna w głowie, ale co dalej? Wybierałem pod kątem formy, możliwości przetransponowania utworu na fortepian, albo zwykłego kryterium: „to podoba mi się najbardziej”. Nie sugerowałem się okresem powstania dzieła, nie chciałem czerpać wyłącznie z sonorystycznych lat 60. Szukałem dzieł najciekawszych, bez względu na stylistykę czy rozmiary. Potem długo nad nimi siedziałem. Najbardziej złożony i pracochłonny okazał się jednak proces przekładania języka orkiestrowego czy też chóralnego (bo i takie utwory znalazły się na płycie) na język fortepianu. Wykorzystałem niemal wszystkie moje przemyślenia na temat technik grania na fortepianie. Nie chciałbym zanadto wdawać się w szczegóły – starałem się ułożyć to tak, żeby z jednej strony było to merytoryczne, z drugiej na mój sposób innowacyjne; aby nie okazało się tylko powielaniem pomysłów Mistrza. Wielka w tym również zasługa Filipa Berkowicza, który nie tylko doradzał mi przy produkcji, ale dzięki któremu udało się zaaranżować spotkanie z Krzysztofem Pendereckim. To wtedy Profesor zaproponował mi włączenie do albumu ostatniego już utworu – „Arii” z „Trzech utworów w dawnym stylu”. Bardzo mnie to zainspirowało.

Po czym wszedłeś do studia i wszystko poszło jak z górki?

Miałem bardzo dobre warunki do pracy. Studio mieści się na skraju niewielkiej miejscowości Ebersol w Szwajcarii. Na skraju, co znaczy, że tam poza studiem nie ma już nic. Koniec świata. Tylko fortepian i bardzo dużo czasu na przemyślenia. To były cztery przedziwne dla mnie dni, bo przez cały czas towarzyszyło mi wrażenie, że to nagranie jest czymś zupełnie nowym, ocieraniem się o nieznane.

fot. Adam Golec

To duży skok, bo przecież to nagranie było jedną z nagród, które otrzymałeś za zwycięstwo na konkursie w Montreux, gdzie grałeś w zupełnie innym, bardziej klasycznym stylu.
Zwłaszcza dla pianisty jazzowego, improwizującego. Co też czyniło ten czas wyjątkowym. Efekt końcowy był dla mnie po części zaskoczeniem, po części spełnieniem tego, co od wielu miesięcy planowałem. Na festiwalu w Montreux nagrodzili mnie za oryginalność. Z tą oryginalnością postanowiłem pójść dalej.

A ja myślałem, że po prostu tak szybko zmieniają się twoje muzyczne gusta...

Nie do końca, choć to rzeczywiście szybki rozwój. Ale Pendereckiego też nie wymyśliłem nagle. Jego muzyka fascynowała mnie od dzieciństwa. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że będę ją kiedyś grać. Zwłaszcza że poza „Koncertem fortepianowym” Penderecki nie napisał nic na ten instrument. Pomysł na płytę narodził się dopiero w chwili, gdy uwierzyłem we własny muzyczny język, że jestem w stanie podołać takim wyzwaniom. Teraz myślę o wielu projektach jednocześnie, inspiruje mnie wielu kompozytorów i muzyków.

A jazzowy guru?

Nie myślę w ten sposób. Mam idoli, ale w innych dziedzinach. Jeśli już miałbym wymieniać najważniejszych dla mnie pianistów jazzowych, byliby to artyści starszego pokolenia, jak Barry Harris czy Lennie Tristano. To artyści, których słucham niemal codziennie i najwięcej od nich biorę. To jest ten jazz, na bazie którego kształtuje się nadal mój styl. Współczesny jazz głównego nurtu staram się raczej omijać.

Dlaczego?

Bo nie podoba mi się ten kierunek. Zwłaszcza idealizowanie muzyków, którzy – zgodnie z jakąś nowo powstałą zasadą – powinni być perfekcjonistami, nieskazitelnymi powielaczami stylu „lepszych” od siebie; wiernymi sługami idei jazzu, w której wszyscy stoją w szeregu i mogą jedynie obserwować wschodzące gwiazdy. To płytkie założenia, bo przecież w muzyce chodzi głównie o emocje. W początkach jazzu muzycy przede wszystkim wyrażali siebie, a teraz nagle nastąpiło kretyńskie przewartościowanie i wszystkim zależy na doświadczaniu tego, co wypracowali inni. Wolę korzystać ze starszych źródeł i iść własną drogą, bo uważam, że nowa jakość to coś, do czego każdy „ofensywny” artysta powinien dążyć.

fot. Adam Golec

A może ten jazz doszedł już do ściany?
Cały czas szukam odpowiedzi na takie pytania, biję się z myślami. I czuję się trochę jak na rozstaju dróg. Wiem jednak, że nadrzędnymi ideami są osobowość i własny język. Jeżeli muzyk to osiągnie, a jednocześnie będzie słuchać i szanować historię, to dopiero wtedy można pokusić się o próby definicji – czy to jeszcze jest jazz, czy już nie.

Mówiłeś kiedyś, że czekasz na zespół, który zrealizuje twoje marzenia, twoje wyobrażenia o muzyce, który zagra dokładnie to, co masz w głowie. Co to jest?

Na razie mogę jedynie testować ten pomysł w grze solistycznej. Powstają też nowe utwory i wiele z nich odkładanych jest na inne czasy, innych muzyków. Jestem obecnie na etapie odkrywania siebie, więc pozostaje mi czekać. Ale na pewno nie jest to proces bierny.

To może lepsza byłaby droga kompozytora, niż instrumentalisty-jazzmana?

W moim przypadku te drogi już dawno biegną równolegle. Skłaniam się wyraźnie w stronę kompozytorską, to mnie fascynuje, ale na pewno nie będę chciał rezygnować z roli improwizatora jazzowo-klasycznego. Obecnie gram w jazzowej formacji High Definition, dla której piszę utwory – to również bardzo ciekawe doświadczenie.

Zresztą już próbowałeś innych rzeczy. W 2009 roku brałeś udział w małopolskim konkursie „To co ulepsza”, odbywającym się w ramach Festiwalu Filmów Andrzeja Wajdy. Tam za własny film, do którego napisałeś również muzykę, dostałeś pierwszą nagrodę. To była tylko przygoda, czy próba sił, sprawdzenie, czy istnieje alternatywa dla muzyki?

Kiedyś kręciłem filmy, więc ta możliwość była w pewnym sensie na wyciągnięcie ręki. Teraz nie mam już na to czasu, ta historia się urwała, choć pisanie muzyki do filmu, ruchu, obrazu wciąż mnie pociąga i zawsze będę otwarty na taką formę.

Najpierw zwycięstwa w Montreux i w Belgii, potem nagrody na konkursach Jazz nad Odrą, Jazz Juniors, Krokus Jazz Festiwal... Ostatnie dwa lata to nieustające pasmo sukcesów.

Bardzo się z tego cieszę, bo chcę wychodzić do ludzi ze swoją muzyką. Nie mam wrażenia, że to muzyka dla elit. I pomimo jej skomplikowania chcę ją jak najszerzej pokazywać. Te wszystkie sukcesy są dla mnie potwierdzeniem, że idę w dobrym kierunku.

To dlaczego wybrałeś pseudonim Pianohooligan?

Myślę, że to dobrze określa moją postawę wobec tej fali jazzu głównego nurtu, która nie do końca mi odpowiada. Chcę pokazać, że za pomocą zupełnie innych środków można wyjść z tą muzyką do ludzi, a nawet zrobić rewolucję. A do tego jeszcze poszukiwać w tym wszystkim samego siebie. Niewielu muzyków w to wierzy. Chcę udowodnić, że to możliwe.


Czytaj też na muzykotekaszkolna.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.