Gangsterska historia,  medialny szum
zdj. Monolith

Gangsterska historia,
medialny szum

Jakub Socha

Oto ćwiczenia z cierpliwości przy użyciu gatunku, w którym wszystko zwykle dzieje się za szybko. „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” to postkino albo po prostu postne kino, w którym tylko forma nagradza wyczekiwanie

Jeszcze 2 minuty czytania

Lump wychodzi z cienia i wkracza na otwartą przestrzeń – otwarta przestrzeń jest w wyraźnym kryzysie, to republika rozpadu: wczorajsze gazety, opuszczone budynki, połamane krzesła, rozbite latarnie, rdza pokrywa każdy metal. Nad jego głową wiszą ogromne plakaty wyborcze, po prawej – John McCain, po lewej – Barack Obama. Niedługo jeden z nich zasiądzie w fotelu prezydenckim, na razie przekonują przyszłych wyborców, że znają recepty na wyjście z recesji. Lump wychodzi z cienia, żeby spotkać się z drugim lumpem, za chwilę ruszą do małego, pyzatego gangstera o imieniu Johnny Amato. Amato ma dla nich robotę – namawia ich, żeby obrobili lokal, w którym gra się nielegalnie w pokera.

Jest napad, są konsekwencje napadu – w roli konsekwencji występuje niejaki Jackie Cogan, egzekutor na usługach mafii, wyjęty jakby prosto z kina: czarna skóra, czarne dżinsy, koszulka w tym samym kolorze, włosy zaczesane do tyłu, okulary przeciwsłoneczne, w ustach fajka, za pasem pistolet, twarz Brada Pitta. Spektakl jednak nie chce się zacząć, a głosy polityków nie cichną. Andrew Dominik w „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” stosuje podobną taktykę jak w swoim arcydziele sprzed kilku lat, „Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” – uderza w fabułę, gruchocze jej kościec. Bawi się z widzem w kotka i myszkę, wiesza marchewkę na kiju, z premedytacją odwleka nieuchronne. Jego filmy mówią sporo o materialności czasu, o tym przykrym zajęciu, którym jest jego zabijanie, o kręceniu się w kółko i czekaniu. Oto ćwiczenia z cierpliwości przy użyciu gatunku, w którym wszystko zwykle dzieje się aż za szybko. Postkino albo po prostu postne kino, w którym tylko forma nagradza wyczekiwanie.

Dominik myśli scenami, praktycznie każda musi wyglądać u niego inaczej niż standardowo – inaczej i efektownie. Masakrowanie gangstera ustawia w deszczu, na tle czarnego chryslera, i przeciąga je do niemożliwości. Egzekucję filmuje w serii spowolnionych ujęć, pokazując to, czego oko ludzkie nie mogłoby zarejestrować: majestatyczne zwolnienie spustu, kulę gwałtownie wychodzącą z lufy, roztrzaskującą się w drobny mak szybę samochodową, formowanie się rany w policzku, wylewającą się z niej powoli krew, odskakującą pod wpływem uderzenia głowę. Scenę rozmowy między lumpami, z których jeden przyjął właśnie dożylnie dawkę heroiny, przedziela szarymi planszami, znaczącymi te momenty, gdy narkoman – raz za razem – zapada się w swój trip. Te wszystkie atrakcje nie są jednak pustym popisem, raczej próbą ucieczki z pola, na którym dokonuje się w kinie nieustannej wymiany handlowej – gotowych znaków na gotową treść.

Australijczyk wydaje się reżyserem wręcz kompletnym, poza tym pisze sceny dialogowe, jakich nie powstydziłby się sam Tarantino. W „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” dochodzi do istnego pomieszania słowników i rejestrów. Ludzie gadają tu trzy po trzy, bełkoczą, kompromitując się na każdym kroku, ale ta kompromitacja ich jeszcze napędza do gadania; z wyraźną inteligencją cedzą słowa, z premedytacją nie kończą zaczętych fraz, nieustannie badają językiem przeciwnika; wyrzucają z siebie wszystkie frustracje, jednocześnie rozpadając się na własnych oczach; wreszcie monologują na temat amerykańskiej tożsamości, podpierając się Thomasem Jeffersonem.

Dochodzą do tego jeszcze kapitalnie pomyślane postaci, z których wzorowo prowadzeni aktorzy wyciągają niespotykane w tego typu historiach tony. Mafijny księgowy w interpretacji Richarda Jenkinsa przypomina dobrze wychowanego, zastraszonego, pozbawionego jakichkolwiek możliwości decyzyjnych pracownika korporacji. James Gandolfini, jako nowojorski płatny zabójca, wygląda jak spasiony zwierzak w ciężkiej depresji, który nie potrafi poradzić sobie ani ze swoim ciałem, ani ze swoją biografią. Jest jeszcze oczywiście Brad Pitt. W „Zabójstwie Jesse’ego Jamesa…”, gdzie też grał główną rolę, był owładniętym paranoją szakalem, wychowanym na Biblii, zaplątanym we własnym odbiciu, które stworzyła popkultura, bawiącym się w Chrystusa, szukającym zdrajców, oznak słabości i strachu u innych. Tutaj patrzy na świat z cynicznym spokojem i z lekką pogardą. Chodzi po brudnych amerykańskich ulicach jak znudzony dandys, który już wszystko wie i udaje, że dziwi się kolejnym formom ludzkiej głupoty. Nie cofa się jednak przed niczym, żeby zrobić to, do czego został zatrudniony i wyciągnąć z tego taką stawkę, na jaką się umówił.

„Zabić, jak to łatwo powiedzieć”,
reż. Andrew Dominik. 
USA 2012,
w kinach od 7 grudnia 2012
Gangsterska historia toczy się swoim torem, ale raz puszczony w ruch medialny szum nie cichnie. Przez cały czas w „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” rozlegają się głosy dziennikarzy, którzy mówią o zapaści, słyszymy doniesienia medialne, mowy polityków, pojawia się nawet Goldman Sachs Group. Ktoś złorzeczy na kapitalizm, ktoś nawołuje do międzyludzkiej solidarności. Poprzez te głosy Dominik sugeruje widzowi, że tak naprawdę opowiada nie o świecie przestępczym, ale o ekonomicznym kryzysie. Zbyt nachalna to jednak sugestia, zbyt desperackie jest w niej zaznaczenie, że rynki kapitałowe i działalność mafijna to w gruncie rzeczy to samo. Analogia to niebezpieczna broń; mówią, że najczęściej sięgają po nią półgłówki. 

Dominik jednak nie jest półgłówkiem, jego nieudana próba budzi szacunek: wreszcie ktoś odważył się użyć filmu gangsterskiego do czegoś więcej niż serwowania nostalgicznej przyjemności i podbijania tęsknoty za kinem, którego już nie ma. W ruchach Cogana, zainteresowanego przywróceniem dawnego ładu w biznesie – czemu służyć ma ukaranie tych, którzy zaburzyli działanie systemu hazardowego – rzeczywiście łatwo odnaleźć podobieństwa działań, które swego czasu przedsięwzięto, by wyjść z kryzysu. Budowanie jednak całej machiny metaforycznej dla podkreślenia, że każdy jest zdany tylko na siebie, że ludzie są z gruntu chciwi i dążą jedynie do zaspokojenia swoich potrzeb, wpisuje niedawny kryzys finansowy w powtarzający się schemat dziejów ludzkości. Siłą rzeczy pozostajemy więc na poziomie uniwersalnych diagnoz – jeśli diagnozy są uniwersalne, to po co podpierać się aktualnymi i konkretnymi wiadomościami ze świata? Czy tylko po to, by podkreślić, że Obama nie spełnił przedwyborczych obietnic? „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” pokazuje wyraźnie, że zwyczajnie nie mogło mu się udać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.