Wit Szostak, „Fuga”
rys. Maciej Sieńczyk

Wit Szostak, „Fuga”

Paweł Kozioł

Szostak ma smak do polszczyzny odrobinę niedzisiejszej. Jego „Fuga” to gra w literaturę. Im dłużej czytam, tym wyraźniej dociera do mnie, że jednym z zawodników tej gry jest Bruno Schulz

Jeszcze 2 minuty czytania

Zacznę może od ilustracji, bo pierwszą kwestią, na którą zwróciłem uwagę, były niespodziewane dla mnie ambicje kolorystyczne Macieja Sieńczyka, którego komiksy w „Lampie” są zwykle utrzymane w tonacji raczej pastelowej. Identyczną kreską rysowane ilustracje do „Fugi” Wita Szostaka zaskoczyły mnie gamą zdecydowanych fioletów i  – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – intensywnych brązów. Zaskoczony niespodziewanym rozwojem artystycznym, wypytałem o tę sprawę u źródeł; okazało się, że to skutek pracy na znacznie lepiej skalibrowanym monitorze.

Rzeczone fiolety i brązy powtarzają się na wielu spośród jednoplanszowych ilustracji. I choć plastycy zwykle przed takimi repetycjami ostrzegają, to tym razem można rzeczonemu zabiegowi przypisać sens jakiś głębszy. Fuga to forma muzyczna oparta na powtórzeniach. Wit Szostak rzeczywiście swoje akapity często otwiera identycznymi zdaniami. Że zaś akapity są krótkie, a powtórzenia gęste, to forma utworu przypomina niekiedy poezję rozpisaną na długie wersety.

Wit Szostak, „Fuga”. Lampa i Iskra Boża, Warszawa,
230 stron, w księgarniach od listopada 2012
„Fuga” może mieć jednak także inne znaczenie, które znam za sprawą zatytułowanego tak samo tomiku poetyckiego Katarzyny Hagmajer. Po łacinie to słowo oznacza ucieczkę, zaś w klasyfikacji psychiatrycznej fuga dysocjacyjna oznacza zaburzenie, za sprawą którego pacjent udaje się w podróż, której jednakże po jej zakończeniu nie pamięta. Z Bartłomiejem Chochołem jest podobnie, tylko na odwrót, bo z jego pamięcią dzieją się dziwne rzeczy, parę zaburzeń dysocjacyjnych i parę traum jego wspomnieniom także można przypisać, tyle że jego podróż opisywana jest raczej w kategoriach powrotu do domu niż ucieczki. Chociaż czy na pewno? Jest i taka scena, gdzie wracającego starca nie rozpoznaje ani dozorca, ani sąsiedzi, którym się tamten kłania.

Chyba wystarczy tych informacji, by wiedzieć, że Bartłomiej Chochoł jest narratorem skrajnie niewiarygodnym. Sam o tym zresztą mówi w poetyckiej i najbardziej chyba repetytywnej Fudze IV, tej o likwidacji mieszkania:

Jedno wspomnienie chcę ocalić, ale najpierw muszę je odnaleźć. Wybrać z tych, które mam, czy znaleźć zupełnie nowe?

Padają też sugestie, że narrator obudowuje wspomnienia wokół swojej samotności. Najładniejszą z nich zawiera chyba następująca bajka:

Mój dziadek opowiadał, że pan Chodnikiewicz po śmierci Józafata Dumanowskiego, który zmarł w zapomnieniu niedługo po zakończeniu I wojny światowej, przyszedł na pustą działkę przy ulicy S., która wówczas była jeszcze ulicą Z., i usiadł na wielkim kufrze, gdzie zgromadził cały swój dobytek. Niedługo potem pojawili się murarze, którzy zaczęli wznosić naszą kamienicę, budując ściany wokół zamyślonego i pogrążonego w żałobie pana Chodnikiewicza.

Skoro zaś już wspomniałem o wspomnieniach, to te niekiedy są tyleż absurdalne, co wybitnie malownicze. W Fudze I Bartłomiej Chochoł opisuje, jak to był ostatnim królem Polski – takim, o którym nikt nie wiedział, nawet lekarze opiekujący się nim w szpitalu. A jednak rządził on krajem za pomocą listów do prezydenta, wkładanych za sarkofag marszałka Piłsudskiego, dyplomację zaś prowadził, wykorzystując swoje stanowisko kustosza na Wawelu:

Koperty z listami starannie adresowałem i zabierałem na Wawel. Kiedy tylko w tłumie wypatrzyłem osobę, będącą obywatelem danego kraju, upominałem ją surowo pod pozorem przekroczenia zasad zwiedzania i dyskretnie wsuwałem kopertę do kieszeni. Oczywiste było, że osoba ta, po odnalezieniu tajemniczej koperty w swej garderobie, uczciwie wyśle ją lub osobiście doręczy swemu premierowi lub prezydentowi. Każdy obywatel, znalazłszy nagle wśród swych rzeczy list zaadresowany do głowy jego państwa i opatrzony adnotacją: „doręczyć niezwłocznie!” musi zrozumieć, że to jest ten moment, kiedy musi służyć swej ojczyźnie.

I nie tylko dla absurdalnej historyjki przytaczam ten fragment – pokazuje on bowiem, że Szostak ma smak do polszczyzny odrobinę niedzisiejszej (jakże dawno nie widziałem na przykład imiesłowu przysłówkowego uprzedniego!). Zawiera on także szyfr dla wtajemniczonych. Otóż w „Morfinie” Szczepana Twardocha występuje kolega Kostka z wojska, rotmistrz Chochoł, ogłaszający się po wrześniowej klęsce „ostatnim królem Polski”, W „Fudze” natomiast wspominany został Kostek Willemann, kolega starego Chochoła z wojska, a to samo nazwisko nosił bohater Twardocha.

I to jest dobry moment, aby powiedzieć, że „Fuga” to gra w literaturę. Bo oprócz tej koleżeńskiej wymiany ukłonów w którymś momencie okazuje się, że książką, którą ku zgorszeniu babci zaczytywał się dziadek, był napisany przez niego „Dumanowski”; bo bohater pochodzi przecież z klanu „Chochołów”; bo historie o tajnym bractwie dzieciaków z podwórka z daleka przypominają Związek Zbieraczy Kitu z „Chłopców z Placu Broni”. Przykłady można by zapewne mnożyć, ja tu na koniec powiem jedynie o najważniejszym.

Im dłużej czytam, tym wyraźniej dociera do mnie, że jednym z zawodników tej gry jest Bruno Schulz. Wskazuje na to obraz ojca-demiurga, stwarzającego świat i przegrywającego w tym przedsięwzięciu, ojca-malarza (autora fresków, których w przeciwieństwie do tych z Drohobycza nie da się wywieźć). Obraz narratora, starca budującego swoją rzeczywistość z pałub, z aluzji literackich i fałszywych wspomnień, jest w pewnym sensie jego karykaturą. Skojarz to, drogi czytelniku, albo z „Traktatem o manekinach”, albo z bocznymi odnogami czasu, o których Schulz tak lubił pisać. Już nie umiem powiedzieć, która wersja jest słuszniejsza. Bo pisząc tę recenzję, przysiadłem sobie nogę, i – jak to wielokrotnie powtarzał Bartłomiej Chochoł – noga mnie boli coraz bardziej.

 Cykl, w ramach którego prezentujemy twórczość młodych artystów, publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury i Galerią Kordegarda.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.