Ryby bez głów
"Ryby bez głów. Okropności wojny" (1948), wł. Muzeum Lubelskie, fot. Piotr Maciuk

Ryby bez głów

Iwo Zmyślony

Wróblewski – genialny prekursor malarstwa Arsenału oraz warszawskiej Gruppy – tak to się zwykle czyta. W jaki sposób przełamać te klisze? Krakowska wystawa to krok w dobrym kierunku

Jeszcze 2 minuty czytania

„Obrazy przykre jak zapach trupa ” – tak o swoim malarstwie pisał Andrzej Wróblewski. Widziałem je po raz ostatni w Muzeum Narodowym przed pięcioma laty. I prawie nic nie pamiętam. To znaczy wiem, że „Rozstrzelania” bardzo mnie wtedy wzięły – chciałem je kontemplować. Oczywiście, mimo wysiłków (a może właśnie dlatego) nic do mnie nie dotarło – gapiłem się w egzaltacji. Za to, ku memu zdumieniu, w pamięć zapadły mi ryby – zielone, zmasakrowane korpusy. 

„Obraz na temat okropności wojennych (Ryby bez głów)” (1948) to – wbrew pozorom – abstrakcja; płaski kawałek płótna, na którym artysta pozwolił zadziałać dwóm siłom: malarstwu i okrucieństwu. Ryba nie jest tu rybą. To raczej bezradność wcielona – niemy krzyk, brak powietrza, bezsensowne cierpienie ubrane w kształt ryby. Rama tego obrazu jest jak drewniany potrzask – tłoczy bezbronne istoty w sam środek ciasnej pułapki. Banalność zła pokazana w syntetycznym skrócie: dekoracyjna rozeta, masowa egzekucja. Po lewej wyplute resztki, ostracyzm, zakłócona harmonia.

„Andrzej Wróblewski. Patrzeć wciąż naprzód”

Kuratorzy: Magdalena Ziółkowska i Wojciech Grzybała, Muzeum Narodowe w Krakowie, do 13 stycznia 2012

Prace Wróblewskiego można również zobaczyć do 31 grudnia w Galerii Zderzak w Krakowie na wystawie: „Bogini nieodpowiedzialności” (wspólnie z Jadwigą Maziarską).

Na wystawie w krakowskim Muzeum Narodowym tego obrazu akurat nie zobaczymy. Dlaczego więc o nim wspominam? Bo idąc na tę wystawę – a zdecydowanie iść warto – chyba dobrze tę pracę mieć gdzieś z tyłu głowy. Uzmysławia nam ona jasno: Wróblewski posługiwał się formami świata widzialnego, ale ich nie przedstawiał – malował świat niewidzialny. Realizm był dla niego kostiumem, który nadaje kształty czystym ideom moralnym. „Chcemy namalować obraz, który by pomagał odróżnić dobro od zła” – pisał, powołując Grupę Samokształceniową (1948) – „przez nasze obrazy zajrzycie do wnętrza człowieka i spostrzeżecie słabość, przed którą musicie się bronić”. W swej naiwności wierzył, że tworzy alternatywę dla socrealizmu – ofertę dla władzy ludowej. Mniej więcej z tego okresu (1949) pochodzą „Dwie mężatki” – czytelny pamflecik na temat podziałów klasowych oraz roli kobiet – jak również „Kobieta z umarłym dzieckiem” oraz seria „Rozstrzelań”.

Andrzej Wróblewski, Dwie mężatki, 1949,
Galeria Zderzak w Krakowie
W tym miejscu powinienem zacząć przypisywać artyście nieprzepracowaną traumę drugiej wojny oraz powojenną traumę notorycznych wykluczeń – ostracyzm ze strony artystycznych środowisk. To jednak już wszyscy wiedzą. Tak, Andrzej Wróblewski był stuprocentowym artystą osobnym, wyklętym i poszukującym. Mnie interesuje zupełnie inne pytanie: czy można jego obrazy zobaczyć na nowo? Wróblewski – genialny prekursor malarstwa Arsenału oraz warszawskiej Gruppy – tak to się zwykle czyta. W jaki sposób przełamać te klisze?

Krakowska wystawa to krok w tym kierunku. Jej kuratorzy zwracają uwagę na związki Wróblewskiego z głównymi nurtami abstrakcji. Najbliżej jest mu tutaj do Kandinskiego, Paula Klee czy Chagalla – lirycznych inżynierów, dla których kolor i forma były przede wszystkim plastycznym narzędziem oddziaływania na psychikę widza. Różnica polegała na tym, że ten niepokorny wrażliwiec i niewierzący katolik z profesorskiej rodziny gorliwie wierzył w komunizm, który chciał propagować pośród „ludzi pracy”. Nic więc dziwnego, że plastycznych środków wyrazu szukał w malarstwie artystów „ludowych” – między innymi Diego Rivery  i Renato Guttuso. Stąd wziął się jego realizm – jako formalna metoda ideowej agitacji.

Ślepa à la Velazquez (Niewidoma), 1956 
Muzeum Narodowe w Krakowie
Na osobne uznanie zasługuje kuratorski zamysł wystawy. Niewielką przestrzeń ekspozycji rozegrano bezbłędnie – aż trudno uwierzyć, że się udało pomieścić tak wiele prac i poruszyć tak różne wątki. Znamienne okazuje się nawet jej usytuowanie – Wróblewski wbity klinem w sam środek sztuki polskiej XX wieku, między dwa środowiska, z którymi nie potrafił znaleźć płaszczyzny porozumienia – akademickich kolorystów na jednym biegunie, a Grupę Krakowską na drugim. Kuratorzy dołożyli starań, byśmy zobaczyli prace dotąd niepokazywane – między innymi niesamowitą „Ślepą à la Velazquez” (1956) oraz „Wiosnę na ASP” (niedatowany). Znakomitym ruchem jest też pokazanie transowego filmu zrealizowanego krótko po jego śmierci. Wiersze Tadeusza Różewicza – przyjaciela Wróblewskiego – czyta Tadeusz Łomnicki. Ta apokaliptyczna poezja zdaje się ściśle przylegać do malarskiej materii.

Bez tytułu (Głowa mężczyzny), 1957
Muzeum Narodowe w Krakowie
Wiecie, o czym mówię? Przyjrzyjcie się „Głowie mężczyzny” (1957) – zielono-niebieskiej ze smutku, na tle czerwonym od bólu. Wzrok martwo wbity w pustkę za naszymi plecami. To abstrakcyjne studium głębokiej depresji, na którą artysta cierpiał w ostatnich latach życia. Obrazów z tego okresu wręcz nie da się oglądać. Wdzierają się one zbyt głęboko. 

Wróblewski przez całe życie był abstrakcjonistą – malował świat idei, dla oczu niewidzialny. Zaprzestał tylko na chwilę – ze skutkiem opłakanym. W roku 1950 złożył samokrytykę, wyznając „błędy młodości”. „Po całkowitym fiasku pogodził się ze szkołą i zaczął zaliczać kolejne semestry” – jak nieco cynicznie wspomina Jan Tarasin. Lata 1951-53 to okres artystycznej zapaści, z której sam Wróblewski zdawał sobie sprawę: „od malowania trochę odwykłem, ponieważ czuję się wysłużonym bojownikiem o realizm” – zwierzał się w liście do Andrzeja Wajdy. Malował mało i coraz gorzej: „Wiec”, „Front narodowy”, „Tow. Matyka padł na stanowisku”, „Portret delegata” – malunki równie ohydne jak ich tytuły; zupełnie jakby się nimi karał. Paradoksalnie, to chyba właśnie prace z tego okresu wydają się najciekawsze – szkaradne, szokujące świadectwo życiowego dramatu jednego z najwybitniejszych twórców polskiej awangardy.


Redakcja serdecznie dziękuje Muzeum Lubelskiemu za udostępnienie reprodukcji obrazu „Ryby bez głów. Okropności wojny”. 

  

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.