Szukając, może nawet znajdując

Zbigniew Mikołejko

Mam wrażenie, że rysunki (ale przecież i wiersze) Marcina Świetlickiego poszukują egzystencji na granicy konania i płodzenia, zimy i wiosny, pełni i kalectwa, nasycenia i głodu, przemocy i zaniechania

Jeszcze 2 minuty czytania

Marcin Świetlicki, „Rysunki zabrane”.
Wydawnictwo www.czteryoczy.pl,
Poznań 2009, 172 strony. Książka dostępna
na stronie wydawcy od maja 2009
Jest jakaś bezradność – mózgu, trzewi, wrażliwości (bo ja wiem, czego?) – kiedy przychodzi do spotkania z czymś, co rodzi się i mieszka poza elegancko urządzonym kosmosem. A zwłaszcza tym kosmosem, który gotują nam tacy artyści, co to chcą koniecznie być artystami z dużych liter, mistrzami świata, mistrzami życia. I w ten sposób wodzą nas na pokuszenie…

To, że to „coś” rodzi się i mieszka poza dobrze skrojonym ładem, nie znaczy jednak, iż natychmiast – uciekając się do cepów prostackiej dialektyki, do odruchowego dualizmu – należałoby gadać o chaosie. Kosmos i chaos w jednym wszak stoją domu, przeglądają się w sobie jak w lustrach. I podobnie z inną dwoistością, z innym sprzężeniem: porządku, na który (ponoć) trzeba odpowiedzieć buntem. A dalej – tak samo – z sacrumprofanum, z wiarą i niewiarą, pustką i pełnią, metafizyką i zwyczajnością, duszą obłoczną i krzepką, trywialną materią, jasnym i mrocznym, ruchem i bezruchem…

Po cóż zresztą wyliczać te dualizmy, po cóż mnożyć w jakimś natręctwie opozycyjne byty, skoro pytanie mam proste (czyli bezczelnie trudne). No więc w jakie miejsce wodzą te rysunki Marcina Świetlickiego, które z religijnym poświęceniem słusznie zabrał (zdobył, wyprosił, wycyganił) z różnych kolekcji Jarosław Borowiec? Na jakie spotkanie?

Najlepiej by było, żebym nie tylko na to pytanie nie odpowiadał, ale po prostu go nie stawiał. I pohulał trochę wśród asocjacji: a to przypomniał stwory Boscha („zwinne, mordercze i całkowicie nienaturalne”, jak gdzieś pisze Michael Levey), a to estetykę japońską (no bo pcha mnie w tę właśnie stronę amor vacui, miłość pustki, którą Tomasz Fiałkowski bardzo dobrze wytropił w obrazkach Świetlickiego), a to fruwających Żydów Chagalla, albo coś z literatury (choćby Kafkowskie parabole albo opowiadanie Cendrarsa o lewitujących mężach pobożnych, ze świętym Józefem z Copertino na czele)…

Fajnie by tak było, nader fajnie…

A właściwie – tak naprawdę – niefajnie. No bo tak naprawdę byłoby to tylko zaklajstrowanie (cóż z tego, że porządnym i „kulturalnym”) mocnym gipsem tej mojej bezradności, o której powiedziałem na progu.

Trzeba zatem pójść w jakąś najzupełniej inną i najzupełniej suwerenną zonę. Wolną od asocjacji i kulturowych przywołań, wolną od dwoistości.

rys. Marcin ŚwietlickiOczywiście tak do końca to niemożliwe: są wszak jacyś patroni tego impulsywnego rysowania, jacyś jego przygodni i nieprzygodni mistrze (o których mówią i sam Marcin Świetlicki, i Tomasz Fiałkowski, i Jarosław Borowiec; których podpowiada także ów jasny układ, jaki nadał zbiorowi Teodor Jeske-Choiński). Choćby Bohdan Butenko, Zbigniew Lengren albo Franciszka Themerson.

A ja dorzuciłbym do nich jeszcze – z innej, literackiej krainy wyobraźni – młodzieżowe powieści Edmunda Niziurskiego. Bo odkąd łapczywie odarłem z folii ten biało-granatowy tom, nawiedzają mnie (Bóg raczy wiedzieć, dlaczego?) fantasmagoryjne figury Wieńczysława Nieszczególnego, Gustawa Cykorza, Ciamci, Cymeona Maksymalnego, Okulli, nie mówiąc o zawsze stadnie pojawiających się Czwororękich.

Myślę teraz sobie, trochę „na brudno”, że nie przez przypadek nawiedzają mnie te właśnie osoby i imiona od Niziurskiego. Myślę też, że nie przez przypadek przypominam sobie nadto, przeglądając zbiór Świetlickiego, stare numery „Przekroju”, które namiętnie wertowałem w dzieciństwie i taszczyłem ze sobą przez kolejne swe „pomieszkania” z tamtych lat – strychy, kuchnie, korytarzyki. I tak samo jest (czemuż by nie?) z Kabaretem Starszych Panów.

Coś bowiem spina, coś łączy rysunki Świetlickiego z tym drobnym stadkiem. Niestarannie i po trosze na próbę można by to chyba nazwać Peerelem jako negatywnym warunkiem wyobraźni pewnego typu. Wyobraźni, która bez owego negatywnego i paradoksalnego w sumie warunku nie mogłaby się wyzwolić. Nie mogłaby uciec w nadrzeczywistość, nie tracąc przy tym jakiegoś tajemnego, poufnego wiązania z tym, co dookolne i aż do bólu rzeczywiste. Nie mogłaby tworzyć tak niezbędnych dla jej istnienia nowych wymiarów bytu, nowych przestrzeni egzystencji – czwartych, siódmych, szesnastych – w których wnętrzu to właśnie niemożliwe staje się możliwe, kształty wymykają się sobie i przepływają nieustannie w mydlane bańki albo bezkształty (i oczywiście na odwrót), ironia wciąż destabilizuje i nadweręża formy, a metafory i alegorie nabierają cielesnej mocy, choćby to miała być cielesność z papier mâché.

Trzeba było zatem temu wszystkiemu pożywki i wywrotowego w istocie zakorzenienia – w bylejakości nadwiślańskiego komunizmu, w jego durnych represjach i formalizmach, w jego zgrzebnych i kalekich postaciach życia, w jego śmiercionośnej beznadziei zwykłego dnia i niechlujnej dystopii, w jego szarych blokowiskach i koczowiskach rozsypanych pod brudną szmatą niebios, w jego doskwierających niedoborach i brakach.

I dziś nawet, mam wrażenie, rysunki (ale przecież i wiersze) Świetlickiego poszukują – pod powierzchnią nowego plastikowego świata złudzeń – podobnej aury, podobnych miejsc i klimatów, podobnych egzystencji, egzystencji na granicy konania i płodzenia, zimy i wiosny, pełni i kalectwa, nasycenia i głodu, przemocy i zaniechania. I odkrywają to, co z konieczności muszą odkryć, co z konieczności muszą namacać, wynicować, obnażyć – wiekuiste nienasycenie, wiekuiste broczenie z ran, niedające się zaludnić pustkowia, płynność, hybrydalność i złudę bytów:

„I wszystko cieknie. Wszystko cieknie.
Niszczeją wszelkie trwałe formy.
Budzi się z zimy rozedrgany ustrój”.

[z tomu „Zimne kraje 2”, Kraków 1995]

rys. Marcin ŚwietlickiRoją się więc w rysunkach Świetlickiego – wśród jałowej pustki papieru – kształty zawsze niedopełnione, odarte z oczywistego kontekstu, wyjarzmione z „naturalnego” porządku i „właściwego” sensu: wszystkie te księżyce bez ciemności, wszystkie owe ryby bez wody, wszystkie fruwające ludziki bez skrzydeł, wszystkie twarze bez nosów albo ust, wszystkie dziwolągi i monstra, które nie budzą ani śmiechu, ani tym bardziej grozy, wszystkie te drolerie z marginaliów, które zdają się zapominać o swym średniowiecznym rodowodzie.

Muszę wreszcie, na koniec, powiedzieć o jednym. Oto w rozmowie z Jarosławem Borowcem Świetlicki nieustannie próbuje umknąć – niczym owad z jego własnych przedstawień przed zachłannym i starannym entomologiem, uzbrojonym w odpowiednie narzędzia interpretacyjnych łowów – od mówienia o swych obrazkach, o ich znaczeniu czy artystycznym wyrazie, o ich przynależności tu lub tam. Ba, zdaje się odmawiać im istotności albo też miana „twórczości” czy „sztuki”. I wciąż stara się podkreślić ich przygodność, okazjonalność.

Ale ja mam dla niego inną interpretacyjną szpilę – szpilę, jak paskudnie sobie schlebiam, wcale przez Świetlickiego nieoczekiwaną, niepodejrzewaną. A to znaczy – niech będzie! – że widzę w jego rysunkach przede wszystkim rozpisaną na rozrzucone po świecie obrazki opowieść moralisty, rzecz o dobru i złu (albo, inaczej, o życiu i nicości), o zmaganiu się ich z sobą w pokiereszowanym na amen pejzażu, w czasie zawsze marnym, nie tylko dla poety. I mam przy tym nadzieję, że Marcin Świetlicki, jeśli znowu spotkamy się gdzieś w drodze, wybaczy mi podobną banalną, choć dla mnie ważną, supozycję.