Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Policjant, surfer i komik

Jakub Socha

Jakub Socha

Filmowcy ostatnio znowu próbują przewalczyć kryzys męskiego podmiotu. Robią to w stylu z lat 90., podpierając się tanatosem i garścią mądrości. Jeden powiada: „Mam odznakę – zrobię wszystko, by cię złapać. Mam odznakę, ale krwawię jak wszyscy”. Drugi przelicytowuje: „Wszyscy pochodzimy z morza, ale nie wszyscy do niego należą!”. Pierwszy jest policjantem, drugi – surferem. Mężczyźni, jakich już nie ma, jakimi wypadałoby się w końcu stać: ścigają marzenia, pilnują prawa, kochają adrenalinę i tylko niektóre przedmioty, swoją postawą afirmują życie. 

Taylor jest policjantem, wraz ze swoim partnerem Zavalą patroluje ulice Los Angeles, na których: rozróba, zabawa, bałagan – wszystko, czego potrzebują prawdziwe chłopaki. Chłopaki piją napoje energetyczne, chłodzą się przy sklepowych lodówkach, wyciągają dzieci z płonących mieszkań, odkrywają miejsca zbrodni, urządzają zawody bokserskie z gangsterami, robią sobie żarty z kolegów z komendy, nie dają sobie w kaszę dmuchać. A po godzinach? A po godzinach: piją już coś mocniejszego, jeden drugiemu wyznaje braterską miłość, słuchają hip-hopu, utwierdzają się w poczuciu misji, spędzają czas ze swoimi damami, które martwią się, że ich stracą. I rzeczywiście: jeden pada. Pada, bo taki jest świat – okrutny. A praca policjanta – niebezpieczna, ale prawdziwa. Rachunki krzywd zostają jednak wyrównane – koledzy zabitego, bracia z policji, osaczają bandytów i otwierają ogień. Tę egzekucję David Ayer, reżyser „Bogów ulicy”, pokazuje podpierając się ostrym rockowym kawałkiem, który leci w tle, pewnie po to, żeby było jeszcze bardziej męsko. Potem jest pogrzeb dla bohatera – honory, salwy i przemowy, w których wszyscy mówią, że życie zabitego nie poszło na marne, jednocześnie sugerując, że życie tego, który jeszcze żyje jest też całkiem sensowne.

Frosty pracuje przy remontach, ale myśli tylko o falach – Frosty jest surferem, surferem-mistykiem-ascetą. Za chwilę przyjmie do swojego klasztoru pierwszego ucznia. Nie dla niego otwarte plaże, popisy przed dziewczynami, wcieranie olejków w umięśnione ciało. Frosty pływa tam, gdzie nie pływa nikt, gdzie nie widzi go nikt – w wodzie, do której schodzi się ze stromego klifu, ubrany w czarny kostium Frosty zmaga się z ogromną falą, którą nazywają Mavericks. Jest ona tak ogromna, że zagraża życiu – surfowanie na niej grozi utonięciem, roztrzaskaniem się o podwodne skały, zmiażdżeniem przez zettalitry wody. Jednakże mężczyzna nie może przestać o niej myśleć, ta fala to nałóg, która popycha do kłamstwa, do potajemnego wymykania się z domu, w którym czeka żona i dziecko – ta fala to jednak także nauczycielka godnego, grubego, autentycznego życia. Młody surfer o imieniu Jay właśnie na niej staje się mężczyzną, pomaga mu w tym właśnie Frosty, który bierze nowicjusza pod swoje skrzydła i uczy go cierpliwości, hartu ducha, trudnej sztuki eseju – tak, tak, okazuje się, że bez niej trudno wygrać z wodą i dojrzeć. Jay osiąga sukces, ale chwilę później tonie podczas nurkowania w zupełnie innym akwenie, i na tę śmierć patrzy się ze zrozumieniem, i w niej jest jakaś nadrzędna wartość – oto sklepienie autentycznego życia. Przyjaciele urządzają zmarłemu piękny pogrzeb na wodzie – nie jest to ponura uroczystość. Przewodzi jej Frosty: główny bohater „Wielkiej fali” jest uśmiechnięty, siedząc na desce surfingowej, rozpryskuje dłońmi spokojną wodę; burzy ją, uświęcając ryzykowne życie swojego podopiecznego, krzyczy: „Za Jaya” – jakby wznosił toast za tego, który w odróżnieniu od tych wszystkich tchórzy, miernot i cieniasów prawdziwie „należał do wody”.

Ten trzeci. Facet, który nigdy nie był na patrolu i nigdy nie surfował po falach. Ma czterdzieści lat, dwójkę dzieci, ze smutkiem patrzy na swój coraz większy bebech. Jest łysiejącym, rudym komikiem i nie w głowie mu mądrości ani mity na temat męskości. W telewizyjnym programie polemizuje z młodą neofitką, która założyła stowarzyszenie antymasturbacyjne. Szczerze wyznaje, że lubi masturbację, bo jest bezpieczna i przyjemna. Potem, zwracając się do przeciwniczki, pyta ją trzeźwo, czy nie wydaje jej się, że bóg także praktykuje masturbację? Jeśli jest wszechmocny i jego spojrzenie prześwietla wszystkie aspekty ludzkiego życia – ciągnie komik – to znaczy, że w swoim życiu ogląda sporo scen seksu, to znaczy porno, a co robią ci, którzy oglądają porno? Masturbują się, to chyba jasne.

Po ciężkim dniu pracy Louis C.K., bohater serialu „Louie”, wraca do domu, włącza radio z nastrojową muzyką, zdejmuje spodnie i ustawia sobie ładne zdjęcie przeciwniczki masturbacji na pulpicie. Zaczyna robić to, co jest bezpieczne i przyjemne. Gdy wydaje się, że już za chwilę dojdzie, życie znowu mu się komplikuje: muzykę w radiu przerywają gorące informacje – spiker zaczyna opowiadać o kolejnej klęsce humanitarnej w Afryce. Zwykły mężczyzna po czterdziestce ma trudniej od policjanta i surfera. Nie żyje spektakularnie, nie umrze spektakularnie. Nie urządzą mu pogrzebu z honorami, niekiedy nie będzie mu dane nawet przeżyć orgazmu, czyli, jak ostatnio ktoś wykombinował, „małej śmieci”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).