Nielegal to stan ducha
fot. Paweł Sroka / materiały promocyjne

Nielegal to stan ducha

Rozmowa z Łoną

Główną siłą, która mnie napędza, jest przekora. Choć też uczę się powoli przyjmować świat ze wszystkimi jego wadami, do dzisiaj przynajmniej raz w tygodniu dostaję kawę z mlekiem, mimo że wyraźnie proszę o czarną

Jeszcze 4 minuty czytania

MAŁGORZATA FRYMUS: Łona, Adam Zieliński – jak wolisz?
ŁONA
: Pojęcia nie mam. Wymyśliłem sobie kiedyś, że to da się rozdzielić; że można być Adamem Zielińskim prywatnie i Łoną publicznie. Okazało się, że to mrzonka. Trudno, godzę się teraz już na wszytko, nawet na to przeklęte wpisywanie w amerykańskim stylu „Łony” między imię i nazwisko.

Mnie, jako szczeciniance, długo wystarczał pseudonim. Usłyszałam cię pierwszy raz na scenie w 2008 roku, na koncercie trzech pokoleń bardów – śpiewałeś obok Wójtowicza i Kukiza. Zaskoczyło mnie wtedy, że używasz tak mało przekleństw.

Czasem przekleństwa bywają niezbędne, ale rzadko i – paradoksalnie – w rapie staram się być powściągliwy, na co dzień operuję dużo bardziej plugawym językiem. Zawsze zależało mi na tym, żeby słowo w muzyce było żywe – ale z drugiej strony, kiedy w żywym języku jest za dużo wulgaryzmów, język traci moc. A kiedy włochate słowo pojawia się co jakiś czas i jest używane mądrze, to nie powinno razić. Są takie słowa, zwłaszcza czasowniki, których nie da się zastąpić łagodnym substytutem.

ŁONA

czyli Adam Zieliński. Ur. 1982 w Szczecinie, raper i producent muzyczny. Rapować zaczynał w szczecińskiej audycji radiowej WuDoo autorstwa Joanny Tyszkiewicz, najczęściej kojarzony jest z nieistniejącą już szczecińską grupą muzyczną Wiele C.T. (wtedy jeszcze znany był jako Do You Wanna, z tej nazwy wyewoluował jego dzisiejszy pseudonim artystyczny), z którą wydał nielegal zatytułowany „Owoce miasta” (1999). Szerszemu gronu zaprezentował się na albumie O$ki „Kompilacja K2”, na którym wykonał utwór „Złota rybka”. Następnie we współpracy z Webberem (Andrzej Mikosz), który pomagał już przy produkcji „Owoców miasta” (jeszcze jako członek Wiele C.T.), nagrał płytę „Koniec żartów”. Po wydaniu albumu Łona wystąpił na kompilacji Kodex (utwór „Piękny dzień by zadzwonić”). W 2004 ukazał się drugi album Łony, „Nic dziwnego”. W 2007 z Webberem wydał album „Absurd i nonsens”. W wersji na płycie winylowej uzupełnia go druga płyta z instrumentalnymi wersjami wszystkich utworów oraz utworem „Rzuć To” z gościnnym udziałem Afro Jaxa. W 2011 wydał płytę „Cztery i pół”, którą promują teledyski do utworów „Nie pytaj nas”, „To nic nie znaczy” i „Kaloryfer”.

Łona jest absolwentem V Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Asnyka w Szczecinie. Ukończył prawo na Uniwersytecie Szczecińskim i pracuje w kancelarii prawniczej. W 2011 roku został zaklasyfikowany na 16. miejscu listy trzydziestu najlepszych polskich raperów wg magazynu „Machina”. Także w 2011 wraz z Webberem powołał wytwórnię muzyczną pod nazwą Dobrzewiesz Nagrania. Ze względu na swoje teksty Łona jest uważany za przedstawiciela tak zwanego rapu inteligenckiego.

Oficjalna strona: dobrzewiesz.net.

Na twojej ostatniej płycie – „Cztery i pół” – zdarzają się utwory, w których w ogóle takich słów nie ma.
Może język mi po prostu wiotczeje. Staram się korzystać z niego z namysłem. A moi koledzy operują często bardzo żywym i ciekawym językiem, choć niekiedy z polszczyzną łączy go tylko składnia. W ich słowniku są niezliczone neologizmy, brzmiące może egzotycznie dla nieobytego słuchacza, ale za to cholernie prawdziwe, bo używane na co dzień. Słabo zresztą znam się na języku. Raczej coś przeczuwam, podejrzewam; z wiedzą nie ma to wiele wspólnego. Czasy, w których żyjemy, przyspieszyły i świetnie to słychać na przykładzie języka, którym się posługujemy w sieci, na co dzień, w rozmowach ze sobą, przez telefon.

Twoja wrażliwość muzyczna jest wrodzona czy raczej wyuczona?

Z domu wyniosłem słabość do dobrej piosenki – pamiętam stamtąd raczej Irenę Kwiatkowską śpiewającą „Tango kat”, niż taką, powiedzmy, Violettę Villas.

Kim są twoi rodzice?

Oboje są po studiach – mama po filologii polskiej, ojciec po prawie. Moich rodziców, oprócz pewnie burzliwej miłości, połączyło olbrzymie zamiłowanie do literatury. Oboje są dla mnie niedoścignionym wzorem, czytam znacznie mniej niż oni. Jeżeli chodzi o stosunek do rapu, to ojciec miał raczej ambiwalentny, z różnych przyczyn, mama była przerażona. Im bardziej ona usiłowała mnie od tego odwieść, tym bardziej w to wchodziłem jako krnąbrny nastolatek. Krótko mówiąc – to mama sprawiła, że rapuję. Potem trochę jej przeszło, może doszła do wniosku, że już sobie jakoś w życiu poradzę, a może uznała, że nie ma najmniejszych szans, żeby mnie od tego odwieść. Dziś ma do mnie tylko pretensje, że bełkoczę na tych płytach, że niechlujnie wszystko wymawiam.

Ale przecież rzadko który raper tak ładnie mówi jak ty.

Usiłuję się tym argumentem nieśmiało posługiwać w rozmowach z mamą. Ale ona wie swoje.

Wróćmy do początków: jak to się zaczęło? Pamiętasz pierwszy impuls?

To pytanie, na które odpowiedź jest zawsze taka sama, bez względu na to, czy odpowiadam ja, czy któryś z moich kolegów po fachu. Myśmy się po prostu tym zajarali mając 15 czy 16 lat. Usłyszałem rap u mojego kolegi z ulicy – Czekona. W głośnikach leciała jakaś świetna muzyka. Zapytałem: „co to jest człowieku, co to leci tam u ciebie?”. A on mi odpowiada, że to Polskie Radio Szczecin i audycja WuDoo. W ten sposób weszliśmy wiele lat temu w grono słuchaczy audycji Joasi Tyszkiewicz. Jej zasługi dla szczecińskiego i polskiego rapu – zwłaszcza w tamtym okresie – są nie do przecenienia. Chwilę potem pojawił się Liroy z singlem „Scyzoryk”, którym odniósł spektakularny sukces, podobnie było z całą płytą. Jeżeli chodzi o techniczny aspekt rapu, Liroy nigdy nie był mistrzem świata, ale przyniósł do polski rap z całym jego – tutaj trudno o polskie słowo –  vibe'em, rapowym feelingiem, całym swingiem i groove’em. Zwłaszcza w warstwie muzycznej. To było zupełnie inne niż to, czego próbował Kazik parę lat wcześniej. Kazik to robił trochę po omacku, a Liroy przeszczepił do nas rap niemal nowojorski. Pewnie, że czasami cytaty na jego pierwszej płycie są zbyt obfite, pewnie, że byli przed nim inni i lepsi – jak na przykład warszawski 1 kHz. Ale to on jako pierwszy zaistniał na tyle mocno, że usłyszał o nim piętnastolatek ze Szczecina.

Twoje początki to 1995 rok. Internet dopiero w powijakach, a i komórki dopiero wchodzą w życie... Pisaliście listy do Joasi Tyszkiewicz?
Rzeczywiście korespondencja między Joasią a słuchaczami odbywała się za pomocą tradycyjnych listów. My nie pisaliśmy, my po prostu wpadaliśmy do radia. Asia lubi zapraszać gości do siebie. To też zaowocowało paroma świetnymi strzałami, jak choćby freestyle na Boże Narodzenie w jej audycji. Nasz kolega z zespołu Stare Miasto, Kret, freestyle'ował z Warszawy przez telefon, a myśmy byli w studiu: Szafał, Tony Jazzu, Rymek i wielu innych. Dobre rzeczy z tego wychodziły. Kiedy kilka lat temu chciano zlikwidować tę audycję, to słuchacze, wielbiciele rapu, ostro protestowali i ją uratowali. Mocno w tym pomógł Krzychu, szczeciński raper. Zebraliśmy wtedy 5-6 tysięcy podpisów. I udało się.

Czyli zacząłeś słuchać rapu i pomyślałeś: „ja też bym tak chciał”?

Od słuchania w gronie znajomych do nagrywania pierwszych kaset demo czy pierwszych nagrań na jamniku droga jest tak naprawdę krótka. Wszyscy to wtedy robili, to było naturalne. Przekazywaliśmy kupowane w sklepach muzycznych kasety. Kiedyś w Szczecinie były sklepy muzyczne.

Masz jeszcze takie kasety w domu?

Niewiele, większość pożyczyłem, nawet nie pamiętam komu...

A swoją pierwszą kasetę masz?

Tak. Wydaną w 1999 roku z zespołem Wiele C.T.: „Owoce miasta”. Klasyczny nielegal.

Co to znaczy nielegal? Nie ukradliście przecież kaset, kasę na ich zakup pożyczyliście.

Muzyka też była nasza, słowa nasze... Z punktu widzenia prawa autorskiego obyło się bez naruszeń. Nagranie zostało zrobione dosyć profesjonalnie. Zamówiliśmy nagranie tysiąca kaset, normalnie to wszystko było ofoliowane, kasety z okładką, wszystko jak należy.

To dlaczego nazywasz to nielegalem?

Nielegal to bardziej stan ducha. Poza tym wydaliśmy tę kasetę zupełnie sami, poza oficjalnym obiegiem.

Czy któryś z utworów z tamtej kasety śpiewasz czasami?

„Kawę”, ale bardzo rzadko. Po cichu liczę, że kiedyś się ten zespół jeszcze zejdzie, choćby na jeden koncert.

Ale nie pamiętasz już, co to znaczy „Wiele C.T.”?

Nie, już nie pamiętam. Kiedyś wiedzieliśmy to doskonale, ale pamięć jest zawodna. Chociaż gdzieś w zakamarkach umysłu czai się odpowiedź. Chłopaki chyba też nie pamiętają.

A samo „Wiele”?

Było nas najpierw trzech, potem zespół się rozrósł o trzech następnych, więc na wszelki wypadek zostawiliśmy „Wiele”, sygnalizując otwarcie na nowe twarze.

fot. Kobas LaksaCały nakład sprzedaliście, to były więc pierwsze zarobione przez ciebie na muzyce pieniądze...
Chyba pierwsze pieniądze były wcześniej, na koncercie promującym to wydawnictwo, który odbył się w nieistniejącym już klubie Europa, nieopodal również nieistniejącego już „grzybka”. Zagraliśmy koncert i zarobiliśmy ze dwie stówy na głowę. Istne szaleństwo. W 1999 roku mieliśmy po 16-17 lat.

Potem była kolejna grupa z Andrzejem Webberem. Jak się poznaliście?

Pod moim liceum. Dołączył do naszego zespołu. A że dobrze nam szło w ramach Wiele C.T., to zaczęliśmy to robić też we dwójkę.

Jak to działa? On na przykład przychodzi i mówi: „mam muzykę”?

Albo ja przychodzę i pytam, czy ma muzykę. Na ogół jest tak, że Andrzej daje mi jakiś zarys bitu, nagrywamy do tego szkieletu, po czym on to miksuje. Niekiedy przy okazji tego miksu zupełnie to wywraca do góry nogami, niewiele zostawiając z pierwowzoru. Powiedzieć zatem, że piszę do muzyki, byłoby grubym uproszczeniem.

Wracamy do twojej historii. Robisz maturę i idziesz na studia prawnicze? Czy to kontynuacja tradycji rodzinnej?

Nie, w domu akurat prawo nie było szczególnie obecne. Prawdę mówiąc, wiele o tym nie myślałem, to były po prostu jedyne studia, na jakie chciałem się wybrać.

A nie chciałeś wyjechać ze Szczecina?

Nie, bo mi się tu dobrze żyje i nie widzę specjalnego powodu, żeby stąd wyjeżdżać.

Pytam o to prawo, bo kiedy rozpoczyna się kariera muzyczna, wielu młodych ludzi myśli, że studia już im są niepotrzebne.

To nigdy nie była kariera przez wielkie K, nie mieliśmy takich zarobków. Byliśmy jakoś obecni, ale jednak w kompletnej niszy. Nigdy nie odnieśliśmy wielkiego sukcesu, i dobrze. To daje szansę na resztki normalności.

Jak doszło do powstania tego waszego „intelektualnego rapu”?
Niech już będzie „rap intelektualny”. Główną siłą, która mnie napędza, jest chyba przekora. Plus wewnętrzny impuls, bez którego nic prawdziwego by nie wyszło. Jak zaczynaliśmy, wokół rap był mocno jednorodny i robiony na jedno kopyto. Ograniczał się do ośmiu sztandarowych tematów i nie miał odwagi poza nie się wychylać. Szukałem jakiejś własnej, innej drogi. Może to też wynik egocentryzmu, chęci, żeby się wyróżnić. Alergicznie reaguję na schematy i sztampę.

To dlatego wkurzasz się też na przykład na brak polskich liter? Tak jak w tym kawałku z „Absurdu i nonsensu", w piosence „ĄĘ”.

Do gniewu mi jeszcze daleko. Ale założę się, że oboje mamy ten sam problem, czytając czy – o zgrozo – pisząc esemesa. Mniejsza zresztą o esemesy, dostaję dziesięć maili dziennie bez żadnego polskiego znaku. Muszę to sobie tłumaczyć na polski. I na pewno rozwijam szare komórki przy tej, że tak powiem, interpretacji. Choć z przyjemnością śledzę narodziny nowych skrótów, jak „dozo” czy „pzdr” – to wszystko wzbogaca język pod warunkiem, że jeszcze potrafimy operować tradycyjną polszczyzną.

A utwór „To nic nie znaczy” też chyba powstał ze zdenerwowania na świat. Teledysk zrobił furorę w internecie. A ty mówiłeś w radiu, że 300 tysięcy wejść w niecały tydzień to nie jest tak dużo.
Bo to naprawdę niedużo. Moi koledzy miewają tych wejść znacznie więcej. Nie jesteśmy z Webberem gigantami, jeżeli chodzi o YouTube. A „To nic nie znaczy” z płyty „Cztery i pół” jest naszym największym bodaj osiągnięciem – obecnie ponad 2,5 miliona wyświetleń. Ale cóż to jest w porównaniu do takiego „Gangnam Style” z miliardem wejść?
Do dzisiaj toczy się na YouTube wielki spór o to, czy ja w tej piosence „w każdym bądź razie” powiedziałem celowo i czy „bynajmniej” użyłem świadomie. Co jakiś czas ktoś apeluje: „ludzie, na miłość boską, opanujcie się i przeczytajcie, co piszą niżej”. I tłumaczy, że te błędy są oczywiście celowe. A podczas nagrywania ktoś zwrócił mi uwagę, że w tekście jest błąd: „wyłancza”, że muszę to jeszcze raz nagrać. To też sporo mówi o tym, jak słuchamy tekstów; coś tam słyszymy, ba, nawet błąd wychwycimy, ale wciąż słabo ze „słuchaniem ze zrozumieniem”.
Uczę się powoli przyjmować ten świat ze wszystkimi jego wadami; do dzisiaj przynajmniej raz w tygodniu dostaję kawę z mlekiem, mimo że mówię wyraźnie: „proszę czarną kawę bez mleka, czarną”. Uczą mnie dystansu do siebie w tych knajpach.

fot: Bartosz Hołoszkiewicz

A propos dystansu: na scenie można cię zobaczyć w za dużych portkach i bluzie, a poza sceną marynarka i czasami nawet krawat...
Mam prowincjonalny umysł: jak już zakładam garnitur, to wyłącznie z krawatem. Albo tak, albo tak.

A może dałoby się to jakoś połączyć?

W sensie, że góra od garnituru, a na dole bagi dżinsy? To miałoby chyba najwięcej stylu. Ale tak jeszcze nie potrafię. To jest jak z językiem, o którym mówiliśmy na początku. Inaczej rozmawiam z osobą, na rzecz której wykonuje usługi prawnicze, a inaczej z moim ziomusiem na melanżu. To dwa różne języki, który z nich jest nienaturalny? A czy my teraz rozmawiamy naturalnym językiem? Czy jest w ogóle jakiś naturalny język, czy to zawsze kwestia konwencji? Z ubraniem podobnie, potrafię ubierać się jak ostatni dziad. Tak się zresztą najlepiej czuję. A garnitur ma tę egalitarną cechę – wszyscy wyglądają w nim tak samo.

Jest jednak parę osób, które znają cię tylko ze sceny, i garnitur by ich zdziwił.
Słyszysz czasem coś w rodzaju: „zobacz, ale facet podobny do Łony”?
Odpowiadam wtedy, że wszyscy mi to mówią.


Cykl, w ramach którego prezentujemy twórczość młodych artystów, publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury i Galerią Kordegarda.