Wakacyjne zobowiązania: opowieść 1

Redakcja Dwutygodnika

Wakacje minęły, a wraz z nimi czas, który daliśmy sobie na heroiczne wyczyny czytelnicze, kulinarne i muzyczne. Kajamy się więc i chwalimy, rozliczając się z wakacyjnych zobowiązań

Jeszcze 5 minut czytania

Pisaliśmy końcem czerwca tak: Pragnąc udowodnić sobie i naszym Czytelnikom, że jesteśmy zdolni do aktów heroicznych, a nasza miłość do kultury cierpliwa jest i niczego się nie lęka, postanowiliśmy w te wakacje poczynić wobec Was liczne zobowiązania. Przeczytamy, wysłuchamy, obejrzymy i nauczymy się rzeczy, o których dotąd myśleliśmy z lękiem. Precz z wakacyjną gnuśnością i letniskowym lenistwem! Złote plaże, uzdrowiska i kurorty zamieniamy w poligon, na którym testować będziemy naszą estetyczną, intelektualną i nerwową wytrzymałość. Co z tego wyniknie? O tym dowiecie się jako pierwsi. Dowiadujcie się więc!



Tomasz Cyz (Redaktor naczelny)
Pod znakiem Virginii Woolf

rys. niczeroGeneralnie: coś się udało, coś nie, a coś uległo zmianie. Teraz szczegóły.

Miałem w czasie urlopu nie odbierać maili ani esemesów. Nie byłem – jak zawsze – ortodoksyjny, ale nie byłem też nadgorliwy. A ci, z którymi korespondowałem, niech zachowają to dla siebie i nie puszczą pary z ust nawet przed komisją śledczą.

Chciałem szkolić włoski, tłumacząc madrygały Gesualda. Oto próbka:

„Moro, lasso” (VI księga, 1611)
„Moro, lasso, al mio duolo, / E chi può dar mi vita, / Ahi, che m'ancide e non vuol darmi aita! / O dolorosa sorte, / Chi dar vita mi può, / Ahi, mi dà morte!”, czyli:
„Śmierć, tak, tak, z moim cierpieniem, / A ktoś, kto życie mi może darować, / Ach, zabija mnie i pomocy nie chce dać! / O bolesny losie, / Ktoś, kto życie mi może darować, / Ach, śmierć chce dać!”.

Oczywiście, madrygały Gesualda mają związek z kolejnym – tym razem podwójnym – zobowiązaniem. Miałem słuchać tylko jednej opery Sciarrina i jednej opery Dvořáka. Com zrobił, zrobiłem, co jeszcze zrobię, to moje, a efekty tych „słuchowisk” być może komuś uda się sprawdzić już niedługo.
[Oczywiście, nie słuchałem tylko „Luci mie traditrici” Sciarrina i „Rusałki” Dvořáka, co Czytelnik „Dwutygodnika” może sprawdzić po tekstach pisanych przeze mnie w tzw. wakacje (słynne pytanie Kasi Tórz: od kiedy do kiedy są wakacje?). Ale na pewno nocą, kiedy rozum śpi, w uszach (i w głowie) szumiała mi tylko muzyka tych dwóch kompozytorów].

Wreszcie: miałem czytać Tabucchiego. Bo – tak naprawdę – szukałem literatury, która by mnie „rozpędziła”. Ale nim zabrałem się za Tabucchiego, wziąłem do ręki Virginię Woolf. I tak już zostało. Przez całe wakacje przeczytałem (albo jeszcze czytam, jak „Dziennik”) prawie wszystko, co udało mi się zdobyć. Czytałem i robiłem wypisy na marginesach. Na przykład: „Pani Dalloway” [„Kiedy się kocha, jest się samotnym, pomyślała”]; „Dziennik 1915–1941” [„…koncert po prostu boski. Jeden z wniosków, do których doszłam, słuchając (trudno jest nie myśleć o innych sprawach), brzmi, że wszelkie opisy muzyki są w zasadzie bezwartościowe, a nawet nieprzyjemne. Jest w nich skłonność do histerii i do stwierdzeń, których wygłaszania autorzy mogliby się później wstydzić”].

Czytam dalej. Słucham dalej. Nie ma mnie.



Zofia Król (Wicenaczelna)
W stronę haiku i muzyki

„Dwójki” słuchałam przez cały lipiec, także tego pamiętnego dnia, kiedy nadawali tylko odgłosy ptaków. Czy udało mi się wykształcić w sobie choć odrobinę słuchu muzycznego – nie wiem. Ale na pewno elementarną muzyczną wrażliwość. Naczelny, który od dawna z miernymi skutkami próbuje nauczyć mnie słuchać, powinien być zadowolony.

„Fenomenologii ducha” nie przeczytałam i już nie przeczytam. Miał rację Julek, mówiąc, że całości przeczytać się nie da. Jak w przyszłym roku w zobowiązaniach pojawi się „Estetyka” Hegla po francusku, którą dostałam kiedyś na urodziny, to mi nie wierzcie – tego też na pewno nie przeczytam.

Potrawy z Bogusiowej „Literatury od kuchni” też nie udało mi się ugotować. Obiecuję zrobić to we wrześniu. W Japonii, gdzie spędziłam sierpień, nie ma niestety grasicy cielęcej ani warzyw z warszawskich działek. Są za to surowe ryby, marynowane świńskie uszy, makaron barwiony tuszem ośmiornicy i inne dziwactwa, które mogłyby redaktora-kucharza zainteresować.

A dlaczego haiku są nieprzetłumaczalne? Już prawie wiem. Na jesieni napiszę o tym w „Dwutygodniku”.



Jarosław Borowiec (Poezja)
S-krypty

Jak powiadał w „Jasminum” Jana Jakuba Kolskiego – zestawiając obok siebie dwie trumny i rozwiązując w klasztornej krypcie zagadkę zapachu – brat Zdrówko: „Czasami coś mieści się między jest a nie ma”.

No cóż. Pewnie nie mieści się to w standardzie wakacyjnym przeciętnego Polaka,  pocieszająca pozostaje jednak świadomość ciężaru własnych upodobań. W trakcie dwutygodniowych wakacji udało mi się bowiem odwiedzić kilka krypt. Do jednych powracałem ze względu na sentyment, do drugich z obowiązku, jeszcze inne stały się wyzwaniem. No tak.

Krypta jest zarazem miejscem dziwnym i szczególnym. Refleksja i powaga spotyka się tu ze śmiechem. Te z reguły podziemne części kościoła przeznaczone dla pochówków, były także we wczesnym średniowieczu miejscem eksponowania ciał osób świętych. Czym są dziś? Myślę, że nie tylko miejscem uczenia się przeszłości, mapą kultury, sprzeciwem wobec śmierci, ale również przestrzenią, która obnaża nasze bezradności.

Ale także jest czymś nieoczywistym – i to na wielu płaszczyznach. Ilekroć zaglądam bowiem do krypty warszawskiej bazyliki archikatedralnej św. Jana Chrzciciela, zdecydowanie mniej interesują mnie sarkofagi Stanisława Augusta Poniatowskiego, prezydenta Gabriela Narutowicza, warszawskich arcybiskupów i prymasów, czy wreszcie Henryka Sienkiewicza, niż pomijana z reguły, stojąca zupełnie na uboczu, malutka trumienka.

Pochowana w niej dziewczynka żyła zaledwie miesiąc. Urodziła się 8 stycznia, zmarła 7 lutego 1642 roku. Wiadomo o niej niewiele. Odeszła, jak powiada poeta, „zanim zdołała dowiedzieć się, że żyje, zanim mogła porzucić bądź powziąć nadzieję”. Jej ojciec był ważnym animatorem kultury, fundatorem, rozumnym mecenasem artystycznym i naukowym. W życiu osobistym nie zaznał jednak wiele szczęścia i dość długo zwlekał z zawarciem małżeństwa. Ostatecznie poślubił w wieku czterdziestu dwóch lat o szesnaście lat młodszą od siebie arcyksiężniczkę. Z tego związku na świat przyszło dwoje dzieci: owa zmarła przedwcześnie dziewczynka  i jej o dwa lata starszy brat Zygmunt Kazimierz, urodzony 1 kwietnia 1640 roku, a pochowany siedem lat później. Jej matka, Cecylia Renata Habsburżanka, zmarła dwa lata po jej śmierci: 24 marca 1644 roku. Ojciec, Władysław IV Waza, zmarł w maju 1648, w Mereczu, wracając z Wilna – jego serce spoczęło w wileńskiej katedrze, ciało zaś w katedrze na Wawelu, gdzie wcześniej pochowano matkę.

Maria Anna Izabella, z dala od rodziców, w swojej niewielkiej trumience, została w Warszawie.



Magda Buczek (Pudelit)
Fantazje

U mnie wakacje to stan przewlekły i lekarstwa na to nie ma.

Trzy utwory z mszą w tytule, których miałam wysłuchać – Mozart, Bach i Behemoth. I pozostałam przy sakralnej z nazwy Santogold.

Obejrzeć wszystkie filmy Zanussiego – albo chociaż jeden. Już miałam się przywitać z gąską, ale powstrzymał mnie wpis na blogu Jakuba Żulczyka o przedziwnym śnie, w którym na półce leżała u niego kolekcja Z., ale jak się obudził, to okazało się na szczęście, że to Pan Kleks.

Na wernisaże nie na czarno. Tak, udało mi się, a nawet mam dowód, że to prawda. Na stronie obiegu w rubryce towarzyskiej można znaleźć i moją głowę w tłumie z otwarcia Delikatesów. Miałam też wyborne towarzystwo pewnych Boskich Pięćdziesięciu Trzech Kilogramów Na Platformach Michaela Korsa.

Akty tradycyjnie sporządzone, a przedstawiające wszystkich członków redakcji. Oczywiście, nie udało się, redakcja w rozjazdach, u mnie brak motywacji. Na razie tylko sobie o nich fantazjuję.



Bogusław Deptuła (Sztuki wizualne)
Sukcesy i klęski

Jak to zawsze w planach planowanych bez oglądania się na real, real mocno je zmienia, czyli weryfikuje.

Zacznę od kuchni, bo pewnie to miejsce lubię najbardziej ze wszystkich przestrzeni realnych i mitycznych. Błąd popełniłem na wstępie: źle dobrałem obiekt kulinarnych eksperymentów. Rosół to jednak danie pory chłodnej; w upale więc słabo się przechowuje, więc przyznaję, że raz, mimo ostrożności, spotkało mnie niemiłe zaskoczenie…
Pomysłów na rosół jest pewnie tyle, co gotujących. Z jednej strony puryści, którzy smaków nie mieszają i pozostają przy swoich wołowych czy kurzych wywarach, z drugiej eksperymentatorzy. Mieszanie mięs i przypraw daje nieskończone wprost warianty tej dość fundamentalnej dla naszej szerokości geograficznej zupy. Mam jednak swojego faworyta i za nic z niego nie zrezygnuję: cielęcinę.
Rosół cielęcy jest królem wszystkich rosołów w mojej kuchni. Można go wzbogacić – i chętnie tak czynię – dodatkiem kury. Ale podstawą nieodmiennie pozostaje cielęcina, właściwie wszystkie jej części, ale najlepsza jest gicz. Sam chętnie dodaję jeszcze ogon, a nawet tak zwane kolanka, czyli chrząstki. Redukcja takiego wywaru może być doskonałą bazą dla powstania galarety i to bez najmniejszego nawet dodatku żelatyny. Oczywiście włoszczyzna, na pewno bez kapusty, za to z dużą ilością czosnku, cebuli, liści laurowych i dwóch albo trzech suszonych grzybów. W cebulę warto wbić ze cztery goździki, będzie tylko lepiej. To może być już finał – albo początek wielu innych zup: grzybowej, cytrynowej, groszkowej…

Z Herr Wagnerem poszło nieco gorzej. Zabrałem się za jedną tylko z jego oper, ale za to w dwóch wykonaniach. „Lohengrin” to niewątpliwe arcydzieło mistrza, ze sławnym marszem weselnym. Miałem do dyspozycji znakomitą rejestrację z Gran Teatre del Liceu w Barcelonie pod dyrekcją Sebastiana Weigle'a (w reżyserii słynnego Petera Konwitschnego), entuzjastycznie przyjętą przez publiczność. Mój entuzjazm pozostał jednak w stanie uśpienia. Ta muzyka pozostawia mnie dokładnie obojętnym. Doceniam skalę, jej niektóre momenty, ale generalnie mam wrażenie, że otworzyła ona wraz z Czajkowskim bramy XX-wiecznego kiczu muzycznego. Przemiana się nie udała, nie zostałem wagnerzystą.

Co zaś tyczy się badań nad ambiwalencją, to, niestety, pozostały w stadium początkowym. Zabrakło nudnych wakacji pod palmą, służących odrabianiu czytelniczych zaległości. Dlatego, mimo rozpoczęcia procesu poznawczego, do jego ukończenia pozostało jeszcze sporo. Pewnie ten owoc poszukiwań spadnie w jesieni, czego sobie i „Dwutygodnikowi” życzę.

Co zaś do samej idei: warto się zobowiązywać, bo czasami coś się udaje. Dokonać.



Juliusz Kurkiewicz (Literatura)
Czytelnik

Przeczytałem na plaży „Platformę” i „Możliwość wyspy”. Świat dookoła dziwnie przypominał świat powieści. Silikonowe biusty topless (widziałem blizny) i napompowane sterydami klaty były obnoszone z dumą. Ich posiadaczki i posiadacze przystawali samotnie na brzegu, pozwalając się kontemplować zmęczonym upałem plażowiczom. W beach barze po południu dogorywała wczorajsza impreza. Przy housie – zbyt głośnym, by usłyszeć cokolwiek poza beatami – podrygiwała złota młodzież. Byli piękni, pobudzeni i osobni. Można patrzeć z wyższością, ale czy na pewno nie chciałoby się być jednym z nich?

Ci, którzy zarzucają Houellebecqowi reakcyjność, efekciarstwo, banał, pornografię, na ogół pomijają fakt, że właśnie jemu udało się opisać banalny świat, który jest również naszym światem – społecznej atomizacji, erotycznej konsumpcji, ostracyzmu wobec starych i brzydkich, nudy. Niby banał, ale o  specyfice Houellebecqa decyduje połączenie wtajemniczenia i dezynwoltury uczestnika (stawiającej pod znakiem zapytania zarzuty o reakcyjność) z rozpaczliwym smutkiem i narracyjnymi strategiami dystansu (stawiającymi pod znakiem zapytania zarzuty o pornografię).

„Impreza trwała jeszcze cały dzień, około piątej po południu Pablo wrócił z bułkami nadziewanymi czekoladą. Kilka dziewczyn tańczyło, poruszając powoli rękoma niczym wielkimi skrzydłami. (…) Istniejący od wieków męski projekt, doskonale wyrażony przez filmy pornograficzne, polegający na odarciu seksualności z jakichkolwiek uczuciowych skojarzeń, by sprowadzić ją do płaszczyzny czystej rozrywki, w końcu, w tym pokoleniu, został zrealizowany”. Fikcja czy rzeczywistość?



Paulina Kwiatkowska (Film)
Bez zobowiązań

Wakacje były/są niezobowiązujące. Zasadniczo – i jak się po raz kolejny okazało nieprzekraczalnie – przekonują mnie tylko te zobowiązania, które wypełnia się (lub wypełniają się same) już w momencie ich podjęcia. Zobowiązanie odroczone, rozciągnięte w czasie staje się już tylko obowiązkiem.

- Nie przeczytałam „Anny Kareniny” na plaży nudystów. Po pierwsze, na plażę nudystów należy zabierać zdecydowanie cieńsze i bardziej przewiewne książki. Po drugie, nie byłam w tym roku na plaży nudystów. Po trzecie, nie byłam w tym roku na żadnej plaży.
Za to pewnej nocy – całkiem bez zobowiązań – przeczytałam „Radość życia” Zoli. Główny bohater, Łazarz, wielka i niespełniona miłość Pauliny Quenu, jak przystało na ucznia Schopenhauera, „chciał zniweczyć życie, aby zniweczyć strach. Dochodził zawsze do takiej formy wyzwolenia: wyzbyć się wszelkich pragnień w obawie przed czymś gorszym, unikać ruchu, który jest bólem, później zapaść całkowicie w śmierć. Prześladowała go myśl, jak doprowadzić do powszechnego samobójstwa, całkowitego i nagłego zniknięcia, przyjętego przez wszystkich ludzi”.
Wakacje bez Zoli to wakacje bez prawdziwego dystansu.

- Nie znalazłam pięciu argumentów na korzyść Europy Środkowej, ponieważ ich nie szukałam. Nie uwierzyłam również w sensowność i specyficzność tej właśnie kategorii geopolityczno-kulturowej i nawet nie próbowałam udawać, że wierzę. Może dlatego, że byłam tylko na północy Europy?
Za to przez kilka dni i kilka nocy – całkiem bez zobowiązań – odkrywałam uroki Warszawy Środkowej. Na pewnym przypadkowym zdjęciu zauważyłam nawet, że mam wspólne korzenie z Pałacem Kultury. Tak właśnie odnajduje się w sobie i odrzuca małe ojczyzny.

- Podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty nie obejrzałam dziesięciu filmów, ale obejrzałam kilka, z których tylko jeden (czego żałuję) był filmem Tsai Ming-Lianga. Po raz kolejny – i zapewne nie ostatni – przekonałam się, że w moim przypadku festiwale filmowe nawet jeśli nie uniemożliwiają, to skutecznie utrudniają oglądanie filmów. I nie chodzi tu wcale o nadmiar filmów/ludzi/wydarzeń, o niemożność lub przypadkowość wszelkich wyborów, nie chodzi nawet o męczący przymus oglądania, który wiąże się z samym faktem bycia na festiwalu – to wszystko skłonna jestem uznać za z lekka masochistyczny, ale jednak uroczy element atmosfery. Najbardziej paraliżująca pozostaje dla mnie fundamentalna ambiwalencja samego doświadczenia kinowego, która podczas festiwalu ujawnia się w sposób najbardziej radykalny i nieznośny. Czy widz w kinie jest bardziej sam, czy bardziej z innymi? Czy ta specyficzna przestrzeń działa alienująco czy przeciwnie – skłania do współprzeżywania? W festiwalowym odbiorze filmów uderzająca jest właśnie ta wymuszona kolektywność, która powoduje, że filmy rozpraszają się na naszych oczach.

Jednak ostatniego dnia, wcześnie rano – i całkiem bez zobowiązań – obejrzałam film Vardy „Plaże Agnès”. Varda pokazała fale wspomnień, fale taśmy filmowej, Nową Falę. Każdy obraz rozpadał się na ekranie. Było to doświadczenie wyrwane z kontekstu.



Paweł Soszyński (Teatr)
Opera Durna

Co czai się w operowych librettach? Jakie dramaty przyobleczone w jakie związki frazeologiczne, obrazowania i metafory tworzą frazy wyśpiewywane w takt muzyki Moniuszki, Verdiego, Wagnera czy Berga? Czy rację miał Pierre Augustin Caron de Beaumarchais, gdy stwierdził, że „to, co zbyt głupie, by je powiedzieć, śpiewa się jak libretto operowe”? Podobne problemy zaprzątały moje myśli w trakcie mijających właśnie wakacji (i aż chciałoby się tu zaśpiewać: „Ach, gdzież odchodzisz słoneczko ty moje, kwiatków zapach, pszczółek roje…”).

Weźmy przykładowo fragment, który w usta Janusza wkłada Włodzimierz Wolski w „Halce” Moniuszki (1858): „Twarz jej zabłysła z warkoczów płowych / Spod rzęsów długich źrenice dwie”. Opis ten – licujący (nomen omen) z estetyką japońskiej mangi – ma w sensie informacyjnym wartość zerową (Halka, bo o niej tu mowa, ma włosy i parę oczu), jest jednak kluczem do zrozumienia funkcji libretta w operze. W tej samej operze znajdujemy dość rozsądną uwagę wyśpiewywaną przez chór (mądrość ludowa jest tu znów niezastąpiona): „Dziwna jakaś dziewka / Smutna jakaś śpiewka!”. Chór w tym fragmencie streszcza – pragnę zaryzykować roboczą tezę – wydźwięk większości oper polskich, włoskich, francuskich oraz niemieckich. Opinia krzywdząca? Zapewne, bo – ktoś powie – opera to nie libretto, to muzyka i nią mierzy się wybitność dzieła. Prawda to i nie prawda zarazem. Bo też dlaczego mamy uczynić zarzut Dodzie czy Kasi Kowalskiej z wyśpiewywanych idiotyzmów, skoro w gruncie rzeczy chodzi o dobrą zabawę, beat i barwny riff gitarowy? Nie raz w historii muzyki rozrywkowej wybitne, legendarne utwory opierały się w warstwie semantycznej tekstu na banalnych i bzdurnych wynurzeniach. Czy jednak siedząc w teatralnym fotelu, obserwując dramat rozgrywający się w monumentalnej scenografii, rozkoszując się wyrafinowaną orkiestracją i podążając za muzycznymi motywami, można uniknąć konfrontacji z tekstem libretta? Ja nie mogę. Jednak z jakichś przyczyn utarło się, że libretto w operze nie podlega dyskusji, nie jest istotne, jest pretekstem.

Libretto powinno być proste i neutralne, w większości przypadków poprzestaje na obiegowych metaforach wyrażających mocno zakreślone, rozpoznawane emocje (śpiewający jest smutny, wesoły lub coś pomiędzy). Eksperymenty językowe i intelektualne niejednoznaczności surowo wzbronione. Nie jest to zresztą zawsze wina librecistów. Puccini kazał uprościć i ujednoznacznić wymowę dramatów zawartych w tekście „Toski” Illiki-Giacosy, bo „ciężko mu się komponowało”. Melodia języka nie może narzucać kompozytorowi rozwiązań muzycznych – z tym chyba się wszyscy zgodzimy i niejednokrotnie zmieniano szyk słów, wymieniano przymiotniki oraz budowano całe partie pod gotową kompozycję. Trzeba duetu na miarę Szymanowskiego i Iwaszkiewicza, by śpiewano mądre rzeczy w takt porywającej muzyki. I tu docieram do konkluzji. O ile Iwaszkiewicza chętnie wymienia się jako współtwórcę „Króla Rogera”, o tyle librecistów Pucciniego, Moniuszki czy Verdiego pomija się milczeniem. Nie ma bowiem wśród nich wybitnych poetów, pisarzy, a często choćby sprawnych rzemieślników. Ocenia się więc raczej fabułę, kwintesencję libretta, a nie jakość poezji i językową wyobraźnię ludzi pióra. Rzecz smutna, ale w gruncie rzeczy słuszna, bo skoro librett nie piszą wybitni twórcy, to i nie ma nad czym się zastanawiać. Weźmy słynne „Żyłam dla sztuki, żyłam dla miłości” śpiewane przez Toscę. „Śpiewka jakaś smutna”, ale muzyka wspaniała.



Katarzyna Tórz (Produkty Uboczne)
Byt i Coś

Wakacje toczyły się swoim rytmem, nie zważając na plany ambitnych menedżerów projektu i dyżurnych meteorologów. Dużym i po raz kolejny oczarowującym odkryciem była Warszawa, w apokaliptycznym lipcu i w ogólnym rozgorączkowaniu sierpniowym. Zredukowana ilość samochodów i mieszkańców pozwalała spojrzeć na miasto jako godnego szacunku gospodarza, który wytrwale przygarnia miliony losów, odsłaniając wybranym swoje zaskakujące zakątki (sensacja: ulica Ananasowa i ugory wokół niej, polifoniczne koncerty ptactwa w Parku Morskie Oko – kulminacja o świcie).

NiNi – niestety nie. Nie udało się z Sartre'em, choć w pokrętny sposób, pomijając trud lektury, nadrzędna tematyka B&N była podejmowana na bieżąco. Na przykład w pustynnych okolicznościach przyrody, które doskonale udają egzystencjalne otchłanie.

Punkt kolejny: 2000 stron powieści europejskiej XX wieku skurczyło się do około 1000. Zresztą, wyznaczone ograniczenia: powieść + Europa okazały się zbyt restrykcyjne już na wstępie. W efekcie: przede wszystkim Perec – próba dokumentacji lektury własnej w tym numerze.

Punkt trzeci: jeśli industrial, to wchłaniany po staremu, niesystematycznie, lecz intuicyjnie i aktywnie – muzycznie i poprzez wycieczki piesze po miastach.

A telefony dzwoniły jak zwykle, czasem bez odbioru.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).