Nie ma bata na Indiego!

Darek Arest

Kino Nowej Przygody nie jest rozdziałem zamkniętym – filmy Lucasa i Spielberga były ledwie początkiem przemian, których skutki odczuwamy do dzisiaj

Jeszcze 3 minuty czytania

Kino Nowej Przygody nie doczekało się dotąd w Polsce pomników – ani w spiżu, ani na papierze. Może nie uznano go za rozdział historii kina równie doniosły, jak francuska Nowa Fala, a może po prostu wydawało się, że jest zjawiskiem zbyt świeżym, by silić się na krytyczne opracowania. Dlatego książka wydana przez słowo/obraz terytoria powinna być miłą niespodzianką dla współczesnych 20- i 30-latków. Jasne, że mogli się oni na pewnym etapie życia zarazić Godardem czy dać uwieść Felliniemu, ale nie oszukujmy się – jeśli jakiekolwiek zjawisko mogło na nich oddziałać bezpośrednio, to właśnie nowoprzygodowe szaleństwo, które kaprysem historii ominęło żelazną kurtynę i towarzyszyło nam, gdy ta rozpadała się na kawałki. Przebłyski „Gwiezdnych wojen” oglądanych pod koniec lat 80. na telewizorze (marki, nomen omen, Neptun), to część polskiej popkultury, i część moich własnych wspomnień.

Gdy klasyki trójkami szły

W najwęższym ujęciu termin Kino Nowej Przygody odnosi się do grupy dużych filmowych widowisk, wyprodukowanych w Stanach Zjednoczonych między końcówką lat 70. a początkiem lat 90. Lekceważyć je łatwo, ale i głupio, bo na zawsze zmieniły popkulturę. Najgodniejszą reprezentacją wydają się tu zwłaszcza trzy trylogie trójki zaprzyjaźnionych panów – „Gwiezdne wojny” George’a Lucasa, filmy o Indianie Jonesie Stevena Spielberga (Lucas był współautorem scenariusza) i „Powroty do przeszłości” Roberta Zemeckisa (współprodukowane przez Spielberga). Fakt, że filmy chodziły trójkami, to jeden z nowoprzygodowych wyróżników. Inne to fantastyczno-awanturnicza tematyka, łączenie gatunków, odwołanie do klasycznych wzorców przygodowych, a także humor i ironia, pozwalające na prowadzenie wymyślnej gry z odbiorcą. Najbardziej spektakularnym wyróżnikiem pozostaje jednak ich widowiskowość i zupełnie nowa jakość efektów specjalnych. Wiele z ówczesnych przebojów doskonale broni się do dziś, zbierając milionową widownię przed ekranami telewizorów i wracając przy okazji wznowień na kolejnych formatach wideo. Pozostają wzorcem dla współczesnych widowisk i żywym biznesem, zdolnym produkować kolejne pierwszoligowe produkty.

Trudno wskazać mi autora, którego równie chętnie widziałbym za sterami takiego opracowania, jak Jerzego Szyłaka – od lat wytrwale przecierającego w Polsce drogę teorii komiksu, współautora (do spółki z Mirosławem Przylipiakiem) doskonałego opracowania „Kino najnowsze” podsumowującego filmowe lata 90. I tu pierwsze nieprzyjemne zaskoczenie: „Kino Nowej Przygody” to typowa uniwersytecka zbiorówka, łącząca kilka odrębnych esejów. Jerzy Szyłak we wstępnym tekście określa tylko „cechy i granice” zjawiska, w których poruszać się będą kolejni autorzy. Katarzyna Kaczor pisze więc o motywach fantasy w kinie Nowej Przygody, Tomasz Pstrągowski o związkach z grami wideo, Marcin Adamczak o aspekcie ekonomicznym, Sebastian Jakub Konefał o motywach religijnych, Paweł Sitkiewicz o związkach z animacją, a Krzysztof Kornacki o polskim Kinie Nowej Przygody (!). Siłą rzeczy, tekst Szyłaka jest bardzo ogólny, bo pogłębiać i poszerzać temat mają kolejni autorzy. I chociaż sam zestaw tematów wydaje się obiecujący, pogłębianie wypada dość blado. Jak to w zbiorówkach tego typu bywa, poziom tekstów jest nierówny, a poszczególne eseje ignorują się nawzajem (wyjątkiem jest tekst Szyłaka, który jest bazą i podstawowym odniesieniem); sporo tu też powtórzeń. 

124 Nowe Przygody

I tu niespodzianka druga. Eseje zajmują ledwie 100 z liczącego 450 stron tomu i ta proporcja sprawia, że wydają się one dodatkiem do wypełniającego resztę stronic leksykonu – opisów 124 filmów i serii, które autorzy uznali za wyczerpującą reprezentację nowoprzygodowego dziedzictwa. Uporządkowano je chronologicznie. Zaczyna się po bożemu od roku 1977 – pierwszego epizodu „Gwiezdnych wojen” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” Spielberga – a kończy się na roku… 2009 i „Avatarze” Jamesa Camerona. Jeśli książce przyświeca jakaś myśl przewodnia, to właśnie ta – Kino Nowej Przygody nie jest zjawiskiem zamkniętym, które przeleciało przez ekrany jak meteor. „Gwiezdne wojny” rozpoczęły w amerykańskim kinie popularnym zasadniczą, wielostronną zmianę – w systemie kreacji, produkcji i promocji – której skutki odczuwamy do dzisiaj. Ta ciekawa perspektywa przenika do poszczególnych esejów i tu objawia swoje wady. Rozmywa się bowiem wyjątkowy kontekst, w jakim rodziły się i były odbierane pierwsze przeboje Spielberga i Lucasa.

„Kino Nowej Przygody”, pod red. Jerzego Szyłaka.
Gdańsk, słowo/obraz terytoria, 448 stron,
w księgarniach od października 2012 
Bywa, że zjawisko kompletnie wymyka się autorom, z których każdy dosiada swojego tematycznego konika, z pełnej palety kina rozrywkowego dobierając to, co mu pasuje do teorii. W niektórych tekstach Kino Nowej Przygody wydaje się wręcz bardziej pomocniczym kontekstem, niż właściwym tematem. I tak Paweł Sitkiewicz pisze w najlepsze o filmach Pixara, Sebastian Jakub Konefał przekonuje czytelnika, że w „Matrixie” istnieją ważkie tropy religijne, a Krzysztof Kornacki uważnie przygląda się nowoprzygodowym inklinacjom polskiego serialowego „Wiedźmina”. Sporo mówi fakt, że najciekawszym i najbardziej rzeczowym wydaje się esej Marcina Adamczaka, traktujący o ekonomicznym wymiarze zjawiska – narodzinach nowych strategii finansowych i marketingowych, testowanych przy okazji premier z lat 70. i 80.

„Polski aspekt” Nowej Przygody to w zasadzie temat na osobną książkę. Upadająca władza ludowa luzowała kontrolę tam, gdzie najmniej ją to kosztowało, a obecność eskapistycznych widowisk w polskich kinach wydawać się musiała znakomitym zaworem bezpieczeństwa. I pewnie w mało którym miejscu na świecie wrażenie kosmicznych podróży było tak mocne. Ostatecznie nawet historie z banalnej amerykańskiej codzienności musiały wydawać się w latach 80. opowieściami o odległej galaktyce. Krzysztof Kornacki stara się jednak w swoim tekście objąć całość zagadnienia i tropi polskie filmy inspirowane amerykańskimi produkcjami. Testuje pod tym kątem telewizyjne seriale, filmy Szulkina i Machulskiego, by raz po raz z rozczarowaniem stwierdzać, że nie przystają one do hollywoodzkich majstersztyków.

To Much Love Won't Kill You

Trudno nie zgłosić zastrzeżeń do części leksykonowej. Mimo rozszerzenia cezury czasowej, próżno szukać tu na przykład bardzo nowoprzygodowego „Serenity” Jossa Whedona z 2005 roku. Brak też tytułów z epoki: „Kaczora Howarda”, „Rocketeera”, „Dicka Tracy” czy „Hudsona Hawka”, a braki te szczególnie kłują w oczy na tle tak egzotycznych wyborów, jak „Lśnienie” Kubricka, „Coś” Carpentera, „Mucha” Cronenberga, „Dziwne dni” Bigelow, „Truman Show” Weira czy „Batman” Nolana – filmów uwzględnionych w podsumowaniu, choć mających się nijak do cech nurtu, które tak pieczołowicie wyliczono w esejach. Tym samym leksykon zamienia się w przegląd kina rozrywkowego po „Gwiezdnych wojnach”, arbitralny wybór blockbusterów (zjawisko blisko spokrewnione z Kinem Nowej Przygody, ale z nim nie jednoznaczne).

Do kogo więc adresowana jest książka? Jeśli „Kino Nowej Przygody” miało być pozycją filmoznawczą, to wypełniający większość stron leksykon jest pomysłem chybionym. W czasie szybkich i rzetelnych internetowych baz danych można znaleźć dla papieru dużo lepsze zastosowanie niż opis dziesiątek fabuł. Jak na pozycję, która miałaby ambicję objąć całokształt zjawiska, doskwiera brak podstawowych, narzucających się tematów – monografii ojców nurtu: Lucasa i Spielberga. Nie pokuszono się o weryfikację pokutującej od lat teorii, jakoby sukces „Gwiezdnych wojen” zaszkodził jakości hollywoodzkiego pisarstwa, które zaczęło upatrywać uniwersalnej recepty w głośnej pracy Josepha Campbella – „Bohater o tysiącu twarzy”. Próżno szukać tekstu poświęconego filmom i książkom, które dla nowego Hollywood stanowiły inspiracje, a dla amerykańskich widzów źródło odwołań. Brak analizy kluczowych postaci czy rodzącego się rynku gadżetów. Najbardziej jednak doskwiera brak… miłości. Dlatego książka nie sprawdza się też jako fanowskie kompendium.

Nie chciałbym zgłaszać pretensji do kota o to, że nie jest psem. Rozumiem konwencję, nie razi mnie naukowy język opracowania. „Kino Nowej Przygody” nie jest albumem wypełnionym kolorowymi zdjęciami i przedrukami z gazet – to wydany w niewielkim nakładzie uniwersytecki podręcznik. A jednak nie da się ogarnąć fenomenu fantasy, skupiając się na beznamiętnym wyliczeniu jego podgatunków. Okrutna jest fanowska zapalczywość, która łatwo znajduje dziury w całym i podpowiada, by mieszać z błotem każdego, kto pomyli nazwy fikcyjnych planet bądź źle napisze nazwisko statysty, który w drugim sequelu kultowego filmu pojawia się na trzecim planie. A jednak trudno objąć to kino bez odrobiny fanowskiego podejścia. W tym wypadku wyjątkowo: to nie miłość, ale jej brak oślepia i nie pozwala zrozumieć zjawiska i fundamentalnych zmian, jakie zaszły w stosunku między dziełem i odbiorcą.

Miłość filmowców do form narracyjnych. Spoufalenie z widzem, pozwalające na odwołania do wspólnych nostalgicznych lektur i otwarcie na nowe języki (choćby komiksu i gier). Miłość widzów do bohaterów, owocująca konwentami, przebierankami, kupnem figurek, wystawaniem w kolejkach na premierowy seans minutę po północy, przywiązaniem do szeroko pojętej otoczki filmu. To miłość ukryta w tych drobiazgach napędza kontredans ironii i powagi, który napełnia Kino Nowej Przygody energią i wciąż chroni je przed korozją. 

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).