„Bejbi blues”,  reż. Kasia Rosłaniec

„Bejbi blues”,
reż. Kasia Rosłaniec

Bartosz Żurawiecki

Rosłaniec niewiele różni się od reżyserów polskiego kina komercyjnego lat 90., którzy podbajerowywali wygląd ojczyzny u progu kapitalizmu, by dać upust swej fascynacji gadżetami i przywiezionymi z Zachodu błyskotkami. Zmieniają się dekoracje, mentalność pozostaje ta sama

Jeszcze 2 minuty czytania

Witajcie w krainie kretynek! Mieści się ona w samym sercu – a właściwie powinienem napisać: w samej macicy – Polski, czyli Warszawie. To tutaj nieletnia Natalia, pewnie była „galerianka”, postanawia urodzić dzidziusia, bo chce mieć coś do pieszczot i coś do lansu. Mieszka przecież w wylansowanym mieście, nie może być od niego gorsza. Paraduje na obcasach jego ulicami, pchając oldskulowy wózeczek z bobaskiem w środku.

Żegnajcie szare miraże! W filmie Kasi (ach, te lansiarskie zdrobnienia!) Rosłaniec „Bejbi blues”, nawet czary PRL-u zmieniają się w warszawski vintage. Tramwaj typu parówka ozdobiony intrygująco szmaragdowymi fotelami i przedpotopowymi kasownikami pomalowanymi na granat to cudo, którego na oczy nie widziałem, jak długo tu żyję. Żegnajcie meblościanki i tureckie sweterki! Bezrobotni bohaterowie mają mieszkania urządzone nie standardem IKEI, lecz artefaktami ze sklepów Flo. U Natalii wiszą np. Marilyny Monroe autorstwa Andy’ego Warhola i jeden obrazek zielonego volkswagena, który widnieje na ścianie i mojej kawalerki. Jest się z czym utożsamić.

Szata wreszcie zdobi człowieka. Małoletnia matka ubiera się z pełną premedytacją obciachowo – niczym królowa disco-polo, ale potrafi też zrobić się na laskę. Jej partner, skejt z długą grzywką, zmienia co rusz hipsterskie czapeczki, podczas gdy jego rodzice, polska klasa średnia, noszą się prosto, godnie i markowo. Rosłaniec wiele uwagi poświęca ciuchom oraz fryzurom swoich postaci. Taka, na przykład, koafiura gościa z butiku (sorry, teraz się chyba mówi – z fashion shopu, czy jakoś tak), granego przez Mateusza Kościukiewicza, stanowi dzieło sztuki samo w sobie.

Mnie zresztą ta próba uchwycenia przemiany estetycznej Polski (załapał się także w kadr Dworzec Centralny podczas remontu) nawet się podoba, tyle że cała para idzie tutaj w dizajnerski gwizdek. Rosłaniec niewiele się więc różni od reżyserów polskiego kina komercyjnego lat 90., którzy podbajerowywali wygląd ojczyzny u progu kapitalizmu, by dać upust swej fascynacji gadżetami i przywiezionymi z Zachodu błyskotkami. Zmieniają się dekoracje, mentalność pozostaje ta sama. Bo, z jednej strony, chce nas autorka przekonać, że młodzież stolicy megakatolickiego kraju bawi się w starych kościołach przerobionych na dyskoteki techno (siedzący obok mnie w kinie przyjaciel szepnął, że to chyba scena obliczona na rynek niemiecki). Z drugiej – nie pada ani razu na ekranie zakazane słowo „aborcja”, o której zapewne była mowa w domu Natalii, gdy ta zaszła w ciążę. Nastolatkowie bez oporów nawijają o seksie i prezerwatywach, a zarazem ci wszyscy metroseksualni kolesie i pozbawione zahamowań dziewczęta są restrykcyjnie hetero, nie pozwalają sobie na płciowe dwuznaczności, nawet w żartach. Robi Rosłaniec film o dzieciach, które mają dzieci i jednocześnie podkreśla w wywiadach, że – jak to w Polsce – starała się w scenach erotycznych nie przekraczać granic. Heloł! Sto tysięcy razy odważniejsze „Dzieciaki” Larry’ego Clarka i Harmony Korine’a – gdzie również mamy skejtów, małoletni seks i jeszcze na dodatek hiva – powstały osiemnaście lat temu!

Formalnie film Rosłaniec też rozjeżdża się w różne strony, niczym skejci ze swoimi deskami. Mimo  wspomnianej wyżej rewii mody nie uświadczymy w „Bejbi Blues” czegoś, co nazwać by można totalnym przegięciem, campowym cudzysłowem itp. Drepcze reżyserka pokornie udeptanymi ścieżkami realizmu psychologicznego (np.  Natalia robi sobie brzdąca, bo sama była dzieckiem niechcianym i niekochanym). Niektóre sceny (jak tę w sklepie mięsnym) rozgrywa z teatralną przesadą, w innych zachowuje maniery teledysku, jeszcze w innych stara się być naturalistycznie dosłowna (epizody z Kościukiewiczem na zapleczu). Ma także Rosłaniec problemy z utrafieniem w ton i ze złapaniem rytmu. Jest to blues jednocześnie rozlazły i nerwowy. Ujęcia przerywane są znienacka zaciemnieniami lub trwają ponad miarę (jazda tramwajem, party w kościele), choć nic nie wnoszą do opowieści. Aktorzy grają sztucznie, fałszują dialogi i gesty, co odnosi się zwłaszcza do Magdaleny Berus w roli Natalii. Najpierw drętwej, potem bez wyczucia szarżującej. Ale tak to bywa, gdy się młodym ludziom każe udawać młodych ludzi.

„Bejbi blues”, reż. Kasia Rosłaniec,
Polska 2012, w kinach od 4 stycznia 2013 
Najgorzej jednak, że to film podszyty mizoginią, bo przecież w polskim kinie nawet reżyserki podporządkowują się męskiemu spojrzeniu. Pomijam już fakt, że Rosłaniec rozbiera wyłącznie pannice, męskiej nagości tu nie uświadczysz. Ale co kobieta, to koszmar. Najpierw Natalia z małym móżdżkiem i żarłoczną macicą, aspirująca modliszka, która w napadzie macierzyńskiej chcicy właściwie gwałci swego chłopaka, by uzyskać od niego kilka kropel spermy. Dalej: jej matka – zimna dziwka (nie cofnie się przed uwiedzeniem własnego „zięcia”); pieprznięta sąsiadka; sztywna i zasadnicza „teściowa”; koleżanka-zołza; wiedźma ze żłobka etc.  Najcieplej przedstawiona została postać nieletniego tatusia, który – mimo iż bezradny i niedojrzały – to chociaż się stara.

I chyba owa mizoginia sprawia, że brakuje w „Bejbi blues” dokładnie tego samego, czego zabrakło Rosłaniec w debiutanckich „Galeriankach”. Zrozumienia, współczucia, empatii… Nazwijcie to jak chcecie. Tego czegoś, co potrafiłoby przemienić irytujące od początku do końca głupie gęsi przynajmniej w brzydkie kaczątka.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.