Lukier i mięso
Joanna Rajkowska, Dotleniacz w Warszawie

Lukier i mięso

Rozmowa z Jarosławem Trybusiem i Grzegorzem Piątkiem

Lukier – spektakularne budynki, modne pracownie, głośni architekci. Mięso – architektura, z którą obcujemy na co dzień, tysiące budynków, placów i pomników. Przedpremierowy fragment wywiadu rzeki o polskiej architekturze po 1989

Jeszcze 5 minut czytania

MARCIN KWIETOWICZ: Czy wejście naszego kraju do Unii Europejskiej zmieniło polską architekturę?
GRZEGORZ PIĄTEK: Sądzę, że realne skutki procesów, które uruchomiła akcesja, poznamy za 10–20 lat. Oczywiście, jest większa swoboda podróżowania, pracy i studiowania za granicą, ale na razie nie widać, żeby z tego wynikał jakiś przewrót. Najbardziej namacalny efekt jest taki, że zagraniczne pracownie biorą udział w polskich konkursach. Według mnie polska architektura znajdzie się w międzynarodowym obiegu dopiero wtedy, kiedy zmienią się polskie uczelnie. Jeśli Politechnika Warszawska nie mieści się w rankingu pięciuset najlepszych uczelni na świecie, to trudno sobie wyobrazić, że nasze wydziały architektury będą miały wymiany z MIT czy innymi dobrymi szkołami zagranicznymi. Bo to jednak na uczelniach mebluje się ludziom głowy, czego świetnym przykładem jest casus Andrzeja Dudy i Henryka Zubla, którzy zostali „umeblowani” w Holandii, wrócili do Gliwic i sami „umeblowali” superpokolenie śląskich architektów: wychowali Medusę, Marlenę Wolnik i Roberta Koniecznego, Aleksandrę Grzonkę i tak dalej.

„Lukier i mięso. Wokół architektury w Polsce
po 1989 roku”, Jarosław Trybuś i Grzegorz Piątek,
rozmawia Marcin Kwietowicz.
40 000 Malarzy,
Warszawa, 316 stron, w księgarniach od końca
stycznia 2012.
A co z pieniędzmi, które przekazała nam Unia? To dzięki unijnym projektom budujemy drogi, muzea, filharmonie, sale koncertowe... One by bez tych pieniędzy nie powstały.
GP: Tak, tylko że obok wybitnych lub przyzwoitych i od dawna potrzebnych budynków, powstaje dużo budynków podrzędnych i o dyskusyjnej przydatności. Nie wiem, czy miasta średniej wielkości potrzebują filharmonii. Nie wiem, czy Gorzów Wielkopolski znajdzie dla swojej filharmonii publiczność.

Szczególnie, że to jest stolica polskiego reggae.
GP: Jednak co do zasady, to rzeczywiście zaczęto realizować budynki publiczne i rewitalizować przestrzeń publiczną, czyli coś, czego przez pierwszych 15 lat transformacji właściwie się nie robiło, bo cała para szła w zabudowę komercyjną, mieszkania, ewentualnie podstawową infrastrukturę. Także tu się zgadzam.

Dobrze, że padło pojęcie przestrzeni publicznej, bo nie pytałem o Unię bez przyczyny. Przez jakiś czas Polska była porównywana do Hiszpanii – mówiono, że skok cywilizacyjny, który rozpoczęło wejście Polski do UE, można przyrównać do sytuacji Hiszpanii sprzed 20 lat. I dotyczy to także jakości przestrzeni publicznej.
JAROSŁAW TRYBUŚ: Stopień ogólności, na którym teraz rozmawiamy, jest dość kłopotliwy, ale jeśli pozostaniemy na poziomie wrażeń, to mam wrażenie, że Hiszpania jest jednym z bardziej zepsutych krajów – zepsutych przez próby tworzenia idealnej, „pięknej”, przyjaznej przestrzeni publicznej, która stała się nieznośna. A jeśli mówimy o konkrecie, to czasami śni mi się Cuenca, w której robiliśmy wystawę dwa lata temu. Piękne, średniowieczne miasto, które zostało w całości wyczyszczone i odremontowane. Jakby to powiedzieć… Grześ, jak to ująć?

GP:
Przeczyszczone i sztucznie uatrakcyjnione, chociaż i bez tego było atrakcyjne.

JT:
Właściwie ono mogłoby uchodzić za dekorację dość słabego, ale drogiego filmu: z tymi wszystkimi równymi chodniczkami, uliczkami, granitową obudową kratek ściekowych, słupeczkami, kwiatkami i podświetlonymi elewacjami... Ta przestrzeń została zdisneylandyzowana, czyli zmuzealizowana i utematyczniona.

GP:
W wielu miejscach w Hiszpanii doszło do urealnienia naszego wyobrażenia o idealnej przeszłości, która nigdy tak nie wyglądała. I to jest wielka krzywda, którą wyrządzono temu krajowi. I to jest właśnie efekt zbyt szerokiego strumienia pieniędzy, ale także wyobrażenia o przeciętnym turyście i jego potrzebach. Jeżeli więc zaproponowałeś to porównanie, to u nas hiszpańska jest rozrzutność i modernizacyjny rozmach, który czasami powoduje, że wylewa się dziecko z kąpielą. Bardzo bym chciał, żebyśmy byli drugą Hiszpanią, jednocześnie starannie obserwując błędy, które tam popełniono. W Hiszpanii powstała masa dobrych budynków i przestrzeni publicznych, ale za tymi kilkudziesięcioma przykładami, które są powszechnie znane i uznane, ciągnie się cały plankton, cała ławica takich…

JT:
…takich Cuenc.

Kładka nad ulicą Chłodną upamiętniająca warszawskie getto

W Polsce wybitnych przestrzeni publicznych wciąż jest o wiele mniej niż kilkadziesiąt.
JT: Ale ta „cuencizacja” zaczyna się i u nas, wystarczy pójść na zrewitalizowaną Chłodną w Warszawie. To jest niebywałe. To bardzo hiszpański przykład tego, co można zrobić z przestrzenią.

A jak oceniacie nowy plac Grzybowski?
JT: Plac Grzybowski ma w sobie jakąś rozwagę i nie jest tak skoncentrowany na celebrowaniu wymyślonej przeszłości. Więc w istocie nie jest groźny, jest rozrzutny, ale nie jest groźny. Chociaż być może wystarczyło wyrównać chodniki i zostawić Dotleniacz, czego zresztą domagali się mieszkańcy.

GP: Jest dość spójny, tam jest mało tych obowiązkowych w „unijnych” przestrzeniach publicznych gadżetów. Sędziowałem konkurs na plac Grzybowski i uwierz mi, mogło być znacznie gorzej, łącznie z ustawieniem pawilonu kawiarnianego w starym tramwaju.

JT: I wtedy z historycznego materiału wychodzi kicz. I tu klinicznym przykładem jest zrewitalizowany odcinek Chłodnej, zapatrzony w przeszłość, której nigdy nie było. Piękną, czystą i wspaniałą. W dodatku w miejscu, w którym już w ogóle nie ma jej śladów, to jest niesamowite. Zaznaczono nawet numery przedwojennych posesji i obrysy kamienic, które tam stały. Szedłem po tym, ale nie wiedziałem, skąd wzięły się te cyfry – to jest kompletnie niekomunikatywne, pomijając oczywiście to, że także zbędne i koszmarnie kosztowne.

GP: Te linie i numerki przypominają wykroje z „Burdy”. Może mają ułatwić reprywatyzację?

JT: Na Chłodnej są wszystkie triki – może poza fontanną.

GP: Tak, bo jest i pomnik, czyli „duch kładki”, i podświetlenia, i strzyżona zieleń, i po prostu festiwal kamiennych posadzek. Miał być tramwaj konny, na razie nie ma.

JT: Ale są „stylowe” latarnie. Jaki jest sens układania kolejnego rodzaju granitu?

Może graficzny. Na Chłodnej mamy cały arsenał środków, który kojarzy się z „eleganckim” kreowaniem wielkomiejskiej przestrzeni publicznej. Zostały chyba wykorzystane wszystkie możliwości, jakie dają unijne pieniądze.
JT: Poza fontanną.

GP: I pomnikiem w kształcie ławeczki.

JT: Za to jest kładeczka. Też dość upiorna.

GP: W dodatku sugerująca, że jest autentycznym reliktem.

JT: Jest w tym jednak pewna nieprzyzwoitość. Brak wrażliwości w podejściu do tematu. Zrobienie ulicznego gadżetu z kładki getta. Właściwie to jest bliskie usypaniu na ulicy efektownego grobu, przy którym można się sfotografować. To jest na granicy dobrego smaku. No, ale mniejsza o smak, rzeczywiście – cały repertuar jest. Tyle że sam repertuar nie wystarcza, żeby zapewnić sukces.

Historyczne imitacje przybierają też monstrualne rozmiary: weźmy outlet w Piasecznie, który wygląda jak makieta jakiegoś pałacu.
GP: Operator tych outletów stosuje ten sam chwyt w całej Europie. Pod Gdańskiem jest wioska rybacka z szachulcowymi elewacjami, a pod Rzymem jest starożytny Rzym. To jest druga strona tego samego medalu – tu historyzujący detal, tam outlet, który stoi przecież na znaczeniowej pustyni, bo gdzieś na przedmieściach. Czysty absurd. Jest taki esej Adolfa Loosa „Miasto potiomkinowskie”. Esej jest z około 1900 roku i mówi się tam o Wiedniu jako o mieście, które przez architektów, urbanistów i urzędników cesarskich zostało zaprojektowane właśnie jako reprezentacyjna dekoracja, tło do spacerów, zastępcza scenografia, które skrywa przykrą prawdę o mieście i jego prawdziwe problemy. Minęło 100 lat i cały czas rządzą te same schematy. I to nie jest tylko polski problem, że władza koncentruje się przeważnie na tych projektach, które dają poczucie, że coś zostało upiększone.

JT: „Upiększone” – to jest trafne określenie.

Ale jednak władza robi to po to, żeby przypodobać się konkretnym gustom albo swojemu wyobrażeniu o gustach popularnych.
GP: Ale ja nie mam pretensji do gustu mas. To znaczy też, ale jeśli chodzi o problem miasta potiomkinowskiego, który dotyka naszych miast, to jest to ten sam mechanizm przykrywania problemów estetyką. Likwiduje się szkolne kuchnie, bo daje to w budżecie dzielnicy dwa miliony oszczędności rocznie, a jednocześnie wypieprza się wielokrotność tej sumy na jakąś powierzchowną „rewitalizację”. To słowo bardzo nadużywane i zdewaluowane. Bo rewitalizacja to, no właśnie, ożywienie czegoś. A tu najpierw wszystko się okłada kamieniem, a potem trzeba wydać kolejne miliony na konserwację tych wszystkich gadżetów czy animowanie przestrzeni – jakieś kiermasze, festyny.

JT:To jest niezwykłe, bo przecież burmistrz Śródmieścia też powoływał się na rewitalizację, błogosławiąc wyprowadzce baru mlecznego z Marszałkowskiej. On po prostu wyobraził sobie inne, lepsze życie, które to wyobrażenie pochodzi zupełnie nie z tego stulecia. Układanie wielokolorowej granitowej posadzki na Chłodnej i usuwanie barów mlecznych to jest to samo zjawisko, tylko jedno przybiera ściśle urbanistyczne, architektoniczne, a może nawet wnętrzarskie działanie, a drugie społeczne.

Marek Dunikowski/ddjm Biuro Architektoniczne, Muzeum – Miejsce Pamięci w Bełżcu, Bełżec, 2001

Czytałem niedawno opinię Mirosława Bałki na temat Muzeum – Miejsca Pamięci w Bełżcu. I on strasznie skrytykował Marka Dunikowskiego za disneylandyzację tego, co tam się działo. Kortenowskie rude blachy, pręty zbrojeniowe, stosy kamulców – symboliczny, ale kompletnie nieautentyczny obraz ruiny.
GP: Z fizjologicznego, fizycznego dramatu zrobiono operę. To jest złożony problem publicznych miejsc pamięci. Ostatnio pokazywałem zdjęcia z Bełżca w Izraelu i nagle zdałem sobie sprawę z lekkiej niestosowności tego, co mówię: „O, a to wąskie przejście między betonowymi płytami symbolizuje dramat Holocaustu, samotność jednostki i tak dalej”. W trakcie wykładu przestawałem wierzyć we własne słowa. No bo czy rzeczywiście przez to, że zrobi się wąskie przejście, można jakoś przekazać to, co się tam działo? No chyba nie. Ale jak to pokazywać? To uniwersalny problem upamiętniania.

JT: Ale ta patologia „inkluzywnego” upamiętniania nie zaczęła się wczoraj. Wydaje mi się, że modę na spektakle – bo tak to trzeba nazwać – które mają w jakiś sposób przybliżyć widzowi doznania ofiar, rozpoczął Daniel Libeskind, który w berlińskim Muzeum Żydowskim za pomocą architektury stworzył teatr odczuć. To dotyczy również Muzeum Powstania Warszawskiego, w którym zostały „odtworzone” kanały. To jest bardzo poważne pytanie, czy architektura do tego służy. I czy to nie ociera się o intelektualny kicz. A nawet jeśli nie intelektualny, to emocjonalny.

GP: I jest też pytanie: co w zamian? Bo nasza kultura straciła wiarę w uwspólnione symbole, które dla wszystkich są czytelne. Uniwersalne jest chyba już tylko to, co mogą poczuć nasze ciała i zmysły – chłód, ciemność, przerażenie…

JT: Pytanie, czy to musi iść w stronę emocji. Informacja idzie w stronę emocji, architektura idzie w stronę emocji, upamiętnianie idzie w stronę emocji. Co z tych emocji będzie?

GP: Raczej nie będzie już powrotu do uniwersalnych symboli, co widać na przykładzie sporów o krzyż – czy to na Krakowskim Przedmieściu, czy w Sejmie. Przyjęcie takiego a nie innego symbolu nieuchronnie będzie wiązało się z opresją i manifestacją tego, kto ma kontrolę nad sferą symboliczną. Ale jeśli nie emocjonalny, sensoryczny wstrząs, to co w zamian? Ważkość tego pytania odsłonił konkurs na Pomnik Holocaustu w Berlinie, dwukrotny przecież. Pierwszy wynik nikogo nie zadowolił, ale drugi też nie wszystkich… W rezultacie mamy pomnik Petera Eisenmana. Ten konkurs pokazał, że po upadku uniwersalnych symboli nic nie jest do końca satysfakcjonujące. Bo przecież tam były i bardzo tradycyjne przedstawienia figuratywne, i połamane gwiazdy Dawida, i roztrzaskane menory, i abstrakcyjne, ponadkulturowe propozycje, które odwołują się do odczuć zmysłowych, do ciała – jak ta zwycięska.

JT: Ale ten pomnik akurat nie jest przykładem emocjonalnego kiczu.

GP: Nie, nie jest. Chociaż w tym labiryncie masz się czuć zagubiony.

JT: Ale możesz również czuć się przyjemnie. I to ratuje go przed kiczowatością.

GP: Tak, ale też pokazuje, że przekaz się wymyka.

JT: Tak.

GP: Labirynt Eisenmana jest używany nawet jako miejsce uprawiania seksu na wolnym powietrzu, co oznacza, że przekaz ewidentnie się wymknął.

JT: Ale on właśnie za to jest doceniany – za wymykanie się, wielowymiarowość. Dokładnie tak, jak Dotleniacz Joanny Rajkowskiej i jej Pozdrowienia z Alei Jerozolimskich, czyli popularna „palma”.

GP: Tak.

JT: Ale być może to jest właśnie przyszłość pomników. Pomników, które są czytelne na bardzo różnym poziomie odbioru. Pamiętajmy, że ciągle jesteśmy w przestrzeni publicznej, a więc wspólnej. Rajkowska idealnie w to trafia. Z jednej strony mamy zabawkę w przestrzeni publicznej, gadżet, z drugiej – przyjemność patrzenia na coś, co ociera się o kicz, a zatem z jednej strony może być to odczytywane jako bardzo populistyczne – ludzie lubią palmy – a z drugiej strony jest interesujące jako pomnik drzewa w skali 1:1, pomnik, który w dodatku udanie kopiuje oryginał – gdyby nie klimat, moglibyśmy się nie zorientować. Ale to wszystko skrywa dramat, warstwę, do której sięgają ci, którzy zechcą sięgnąć. Nie jest to w żaden sposób opresyjne. I to wydaje się punktem porozumienia, który powinien zaistnieć w przestrzeni publicznej. Być może właśnie w tę stronę powinno pójść upamiętnianie przeszłości. Emocje mogą być kiczowate, a przez to śmieszne, więc wielowarstwowy przekaz jest naszą jedyną drogą.

GP: A jednak patrząc na palmę bardzo surowo, można powiedzieć, że ona jako coś więcej niż fajny gadżet jest porażką.

Władysław Dudka, Pomnik Ronalda Reagana,
Warszawa, 2011
Bo przekaz jest nieczytelny?
GP: Nieczytelny. Bo bardzo mało ludzi zdaje sobie sprawę jaka jest geneza tej pracy i o czym ona ma mówić. Ale jednak, upieram się, jest to bardziej skuteczne niż nowy pomnik Ronalda Reagana w Alejach Ujazdowskich, który uosabia tradycyjny monument jako taki, który musi operować tak czytelnym, że aż niewidocznym językiem. Takie rzeźby są jak kolejna reklama, którą się mija, ale której się nie czyta. Więc mimo że większość ludzi nie wie od czego zaczęła się palma, to jednak wywołuje ona zaciekawienie, które powoduje, że ileś tych osób się dowiaduje. I to jest cenne.

JT: Czego nie oferuje Reagan w Alejach Ujazdowskich.

Reagan tego nie oferuje także dlatego, że akurat ta rzeźba figuratywna jest kiepska estetycznie.

GP: Tak, na poziomie warsztatowym.

Ciekawe jest też to, że władza bardzo długo miała z pracą Rajkowskiej spory problem.
JT: No tak, ale nie należy zapominać, która to była władza. Ta władza była zakorzeniona w świecie Grottgerowskich symboli, podobnie jak jej elektorat. Oni żyją okopani w świecie bardzo czytelnych symboli, które kiedyś były zrozumiałe i akceptowalne dla ogółu – ale już nie są. I nie mogą uwierzyć w to, że te symbole mogą być i zużyte, i opresyjne. To jest XIX-wieczny świat. Ciekawe, że dosłowność tego języka jest często ograniczona przez możliwości prawne – a zatem kanał w Muzeum Powstania Warszawskiego musi mieć odpowiednią szerokość, twardość, wysokość, a nawet zapach, nie może śmierdzieć. To karykatura prawdziwego kanału. I w tym tkwi całe niebezpieczeństwo podobnych przedstawień.

Ale przecież wszyscy zgadzają się co do tego, że to jest atrapa. Jak rozumiem, chodzi o uruchomienie wyobraźni.
GP: To znaczy, że wszyscy umawiamy się na teatrzyk, korytarz strachów w wesołym miasteczku, w którym tak naprawdę nic złego nikomu się nie stanie?

JT: I tutaj wchodzi pojęcie smaku, dzięki czemu wracamy do Bełżca.

GP:Dlatego w kontekście muzeów i mauzoleów holokaustowych, które powstały w Polsce w ostatnich latach, palma jest najbardziej odkrywczą i niedewaluującą się propozycją. Zaraz potem, chociaż w zupełnie innym gatunku, jest plac Bohaterów Getta Piotra Lewickiego i Kazimierza Łataka w Krakowie, który jednak ma tę wadę, że z węzła komunikacyjnego, którym był przez dziesiątki lat, stał się martwym miejscem.

Plac Bohaterów Getta Piotra Lewickiego i Kazimierza Łataka w Krakowie

Bo trzeba lawirować między krzesłami.
GP: Można sobie wyobrazić, że w idealnym świecie ludzie będą tych krzeseł używać w sposób nieformalny, posługując się żargonem urbanistycznym, ale jednak nie używają. Bo istnieje tabu związane z „używaniem” pomnika.

JT: Grzesiu, czyli ty właściwie teraz opowiedziałeś o złym pomniku.

GP: Nie, nie. Na tle całego bogactwa holokaustowej architektury to jest bardzo dobry pomysł – chociażby dlatego, że bezpośrednio odwołuje się do historii tego miejsca, do konkretnych wydarzeń, a nie do zużytych symboli uniwersalnych. Tych wszystkich połamanych menor, otwartych ksiąg...

JT: Tylko sposób realizacji jest niezwykle tradycyjny, prawda? Mam na myśli materiał i to wydzielenie…

Zbigniew Wilma, Jan Bohdan Chmielewski,
Zbigniew Mikielewicz:
Pomnik Janusza Korczaka
, Warszawa, 2006
GP: No tak, to są rzeźby. Myślę, że to sprawia, że nie są używane jako plac. Tu przypomina mi się propozycja Pawła Althamera, który w odpowiedzi na konkurs na pomnik Korczaka w Parku Świętokrzyskim chciał po prostu zrobić plac zabaw. I wyobrażam sobie, że byłby to zwykły plac zabaw, nie odlany z brązu, tylko użytkowany przez dzieci. Niestety, Althamer nawet nie wziął udziału w tym konkursie, strasznie szkoda. I teraz zamiast placu zabaw mamy spiżowy, całkowicie martwy monument.

JT: We współczesnym świecie, w zróżnicowanym społeczeństwie pełnym rozmaitych kulturowych zależności, pomnik musi być otwarty, i to na różnych poziomach. Obawiam się, że mamy tylko jeden taki pomnik, czyli palmę.

GP: I to też jest wyjątek. To jest ewenement w skali międzynarodowej.

JT: I dodajmy jeszcze, że on jest czasowy. To też idealnie trafia w potrzebę naszych czasów. Bo również pamięć, chociaż niewielu z nas tego chce, również pamięć jest czasowa, zmienna – i musimy się z tym pogodzić. To się zawiera w samym tym pojęciu. I poszczególne wydarzenia są różnie odczytywane w różnych okresach. Dlatego spiżowe pomniki nie są nam już potrzebne, należy przestać je budować, bo potem jest tylko kłopot z ich przerabianiem. I dlatego pomnik Lewickiego i Łataka ma gigantyczny potencjał, ponieważ historia o krzesłach jest historią niezwykle ujmującą, wzruszającą i trafną, tyle tylko, że utopioną w spiżu.

To dobry przykład pomnika, który zatrzymał się w pół drogi pomiędzy tradycją a współczesnością.
GP: Tak można powiedzieć. W tym sensie najlepszym pomnikiem papieskim były same wydarzenia, które działy się w Polsce podczas żałoby. Te wszystkie krzyże formowane ze zniczy, akademiki w Krakowie, gdzie na fasadzie każdego bloku układał się krzyż ze zgaszonych i zapalonych świateł, w końcu krzyż ze zniczy i kwiatów, który był układany na placu Piłsudskiego. Lepszych pomników papieża już nie będzie.

JT: Krzyż ustawiony na stałe na placu Piłsudskiego jest krzyżem opresyjnym, bo powoduje, że prozaiczne czynności stają się „świętokradcze”, trudno tam „bezkarnie” wygłupiać się, biegać, jeździć na desce itp.

GP: On jest wbity w ten plac.

JT: I dlatego jest morderstwem tej przestrzeni. W dodatku, co jest tragikomiczne, to nie jest dokładnie to miejsce, w którym papież odprawił mszę w 1979 roku. To miejsce jest paręnaście metrów na południe od miejsca, w którym stoi krzyż.

GP: I tam była tablica, na której ludzie składali kwiaty i układali krzyże. Sami z siebie.

JT: Powszechną, ogólnoludzką wartością jest chęć czczenia konkretnego miejsca. Od stuleci stawia się znaki upamiętniania, i to w przeróżnych miejscach.

GP: Tam, gdzie był wypadek drogowy, i tam, gdzie była bitwa.

JT: I tam, gdzie zginął święty Piotr. Bazylika Świętego Piotra, mimo nalegań ze strony wielu architektów, nigdy nie została przesunięta, chociaż miejsce, w którym stoi, było niezwykle niewygodne do rozbudowy. Ale żaden z gospodarzy tego miejsca nie zdecydował się na przesunięcie grobu świętego Piotra nawet o kilka metrów. Bo święte jest to konkretne miejsce. I oto w Warszawie okazuje się, że można coś takiego zrobić, w gruncie rzeczy nie wiadomo z jakich powodów. Tak samo było zresztą parę lat temu przy rearanżacji Katedry Gnieźnieńskiej, gdzie zdecydowano się na przesunięcie grobu świętego Wojciecha – tylko po to, żeby stół ołtarzowy stał w wygodniejszym miejscu. Kościół całkowicie zapomniał o świętości miejsca, był w stanie z niej zrezygnować na rzecz tyleż utylitarnych, co chwilowych potrzeb – przecież miejsce, w którym stoi stół ołtarzowy jest względne. Jedynymi, którzy ujęli się za świętością tego konkretnego miejsca, byli historycy sztuki, co jest przedziwne, prawda? Niestety nie odniosło to żadnego skutku, arcybiskup Henryk Muszyński przeniósł stół tam, gdzie chciał. I tutaj mamy to samo, tylko miejsce jest – jeśli można tak powiedzieć – radykalnie publiczne. Plac, który i tak jest już obarczony ciężarem Grobu Nieznanego Żołnierza, dobija się krzyżem, betonowym i niezwykle mało subtelnym. Nie chciałbym nikogo urazić, ale to jest wulgarne krzyżydło.


Fragment rozdziału „Przestrzeń publiczna: przestrzeń wspólna, przestrzeń władzy, przestrzeń pamięci” (str. 158 – 178).