„Sęp”, reż. Eugeniusz Korin

„Sęp”, reż. Eugeniusz Korin

Jakub Socha

Niektórzy krytycy piszą, że pracująca przy „Sępie” ekipa filmowa „swoją lekcję odrobiła bez zarzutu”. Ciekawe, o jaką lekcję im chodzi – bo chyba nie o tę, której tematem był sposób konstruowania dobrego kryminału

Jeszcze 1 minuta czytania

Jeszcze nie zdążą przelecieć napisy początkowe, a już jest jak w Hollywood: niczym Rocky Sęp biegnie przez miasto, jest blady świt. Sęp biegnie przed siebie pod mostem Poniatowskiego. Najpierw pokonuje stojące na jego drodze przeszkody. Widać, że wie, co to parkour, po francusku: le parkour bądź l'art du déplacement. Potem tłucze pięściami leżące sobie spokojnie na paletach Bogu ducha winne worki z cementem. Po treningu wraca zdyszany do domu – w czyściutkim wnętrzu, jakby z folderu Ikei, czeka na niego znudzony kot, poważny księgozbiór, spory teleskop i tablica kredowa, na której rozpisane zostały skomplikowane równania.

Dalej jest jeszcze lepiej niż w Ameryce: nabity na metalową rurkę policjant, żegnając się z życiem, odmienia angielski czasownik „to be” – gdy dochodzi do „I will be”, wydaje ostatnie tchnienie; grająca Nataszę Anna Przybylska mówi do wcielającego się w Sępa Michała Żebrowskiego, że widzi w jego oczach nieskończoność; Sęp wymiguje się od seksu z Nataszą tłumacząc, że musi wracać do kota. Natasza jest mistrzynią kick-boxingu, założycielką fundacji ratującej ludzkie życia, właścicielką stadniny koni, nie tak dawno przeszczepiono jej nowe serce; Sęp to genialnie inteligentny oficer policji, samotnik zakochany w gwiazdach, który w ogóle nie pije, nie pali i nie przeklina.

Komisarz prowadzi śledztwo w sprawie ucieczek z polskich więzień sporej grupy groźnych przestępców, odwiedza też w szpitalu śmiertelnie chorego rezolutnego chłopca, który jest jego genetycznym bliźniakiem. Eugeniusz Korin próbuje w swoim debiucie nawiązać do „Dziewczyny z tatuażem” Davida Finchera. W tym celu zatrudniono nawet zachodni zespół Archive, żeby zrobił ścieżkę dźwiękową do filmu. Miało być jak u Finchera, któremu od jakiegoś czasu muzykę pisze lider Nine Inch Nails, Trent Reznor. Różnica jest tylko taka, że Reznorem ekscytuje się cały świat, a Archive najwięcej fanów ma właśnie w Polsce. Zamiast elektryzującego podkładu mamy więc niestrawną partyturę trochę w stylu Pink Floyd, a trochę – Jeana-Michela Jarre’a. Zamiast twórczej inspiracji – podróbę, której chyba już najbliżej do „Wirusa” Kidawy-Błońskiego, chociaż i tego nie jestem pewien. „Sęp” bowiem jest filmem osobnym: sensacją bez pościgów i strzelanin; romansem bez scen łóżkowych; dramatem bez dramatu; dreszczcowcem bez dreszczy.

„Sęp”, reż. Eugeniusz Korin.
Polska 2012, w kinach od 11 stycznia 2013
„Idę na emeryturę, bo nic już z tego nie rozumiem”, mówi zrezygnowany komendant policji grany przez Piotra Fronczewskiego. To symboliczna scena – fantastyczny aktor, na którego polskie kino chyba nigdy nie miało pomysłu, wycofuje się z pola bitwy, na której rozpycha się dziś Michał Żebrowski – twarz reklamowa jednego z największych rodzimych dostawców energii elektrycznej. Żebrowski jest w „Sępie” równie przekonujący jak w spotach, zachęcających do korzystania z tego, a nie innego prądu. Zwraca uwagę nade wszystko jego gładko ogolona buzia, nienagannie wyprasowana koszula z kołnierzykiem i spora niechęć do wszystkiego, co związane jest z porywami ciał. Grana przez niego postać jest figurą z polskiego kina dla dzieci z lat 90. – psychologicznie dookreśla go w zasadzie jedna retrospekcja, w której widzimy ojca Sępa mówiącego do syna zaklęcie: „czasami od odpowiedzi ważniejsze są dobrze postawione pytania”. Ciekawe, kim byłby Sęp, gdyby zamiast tamtej frazy usłyszał wtedy od tatki, że „kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada”? Czy zdecydowałby się na pracę w wydziale wewnętrznym?

Niektórzy krytycy piszą, że pracująca przy „Sępie” ekipa filmowa „swoją lekcję odrobiła bez zarzutu”. Nie wiem, o jaką lekcję im chodzi – bo chyba nie o tę, której tematem był sposób konstruowania dobrego kryminału. Nie da się go nakręcić, jeśli ma się jedynie pomysł na bandziorów. Ci rzeczywiście u Korina prowadzą dość zmyślną grę, cóż z tego, skoro nie mają przeciwnika. Nie ma przeciwnika, więc nie ma intrygi i śledztwa – no chyba że za śledztwo przyjmiemy długie posiedzenia Sępa przed kredową tablicą, na której rozpisuje zawstydzająco banalne równania. Koniec końców otrzymujemy ponaddwugodzinną opowieść bez kulminacji, za to z wątpliwym morałem. Główny bohater ostatecznie jakby ulega sile perswazyjnej syndykatu zbrodni, jednocześnie przyznając, że ich racje są słuszne. Może dla niego – mnie przypominają raczej faszystowską propagandę. Nie będę jednak rozwijał tego tematu, żeby nie psuć i tak już wątpliwej zabawy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.