INNE PRZYJEMNOŚCI:  Palenie
rys. Viktor Hertz / Flickr CC

INNE PRZYJEMNOŚCI:
Palenie

Andrzej Stasiuk

Palenie to przede wszystkim gest, teatr, przedstawienie. Ścisła rytualna forma wypełniana rozmaitą treścią. Pantomima identyczna na całym świecie

Jeszcze 4 minuty czytania

Dzisiaj jest sylwester, więc nie palę od ośmiu lat. Osiem lat temu zbudziłem się po paru godzinach pijackiego snu, był Nowy Rok, przypomniałem sobie, co zrobiłem i zaczął się jeden z najgorszych dni w życiu. Wszyscy wokół jakoś się zbierali, popijali barszczyk, rosołek, ktoś bardziej uparty sączył jeszcze piwo, ktoś odnalazł w zaspie zapomnianego szampana, ktoś wychodził na werandę zapalić. Jak to po sylwestrze. Patrzyłem na to wszystko, patrzyłem na przyjaciół i wszystko wydawało mi się obce. Ani przyjaciele, ani to leniwe południe nie należało do mojego świata. Mój cały świat to była jedna myśl: już nigdy?

Paliłem 29 lat z dwiema miesięcznymi przerwami, gdy w więzieniu siedziałem za karę w izolatce, gdzie się nie pali. Paliłem więc na dobrą sprawę 29 lat bez przerwy. Nie paliłem w nocy, a znałem takich, którzy budzili się kilkakrotnie – właśnie by zapalić. Też zresztą w więzieniu. Chyba nawet podziwiałem u nich ową niezłomną wolę i nieokiełznaną namiętność. Bo palenie jest namiętnością. Higieniści i hodowcy zdrowego pogłowia ludzkości mogą opowiadać swoje bajędy, ale palenie to uczucie. Palenie to miłość.

INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte

Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.

Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miastAgnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie VillasTomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym AllenieBartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.

Paliłem regularnie od jesieni 1974. Ale próbowałem wcześniej. Pierwszy raz? Mam sześć, może siedem lat. Niedaleko naszego domu w Choszczówce elektrycy naprawiają linię. Jeden z nich wspiął się za pomocą specjalnych słupołazów na drewniany słup. Jest lato, powietrze pachnie kreozotową impregnacją i niebieskim tytoniowym dymem, bo ten, który się wspiął, oczywiście palił. Tak jak palili wtedy wszyscy. Stoję w dole i obserwuję jego tajemnicze zajęcie na wysokościach. Raptem tuż obok upada niedopałek. Zerkam, czy nikt nie patrzy, natychmiast go podnoszę i szybko się zaciągam. Zaciągam się niejako odruchowo. Oczywiście krztuszę się, kaszlę jak potępieniec i niewykluczone, że na sekundę tracę przytomność. Jednak ten odruch, ta natychmiastowa gotowość sięgnięcia po zakazany owoc wróży mojemu przyszłemu nałogowi jak najlepiej.

Życie daje nam znaki, ale na szczęście nie potrafimy ich odczytać. Odczytujemy je po latach, wstecz, i dopiero wtedy, poniewczasie, możemy się cieszyć, że nasze życie zawierało w sobie jakieś okruchy sensu.

Pierwszym gatunkiem, który zacząłem regularnie kupować, były arberie. Miały białą paczkę z pomarańczowym kołem na środku i wpisaną w to koło literą „A”. O ile mi wiadomo, nikt przy zdrowych zmysłach nie palił tych papierosów. Ja w każdym razie nikogo takiego nie znałem, nie widziałem też tego gatunku u nikogo obcego. Ani nigdzie nie poczułem. Cuchnęły bowiem te papierosy wyjątkowo. Nigdy mnie jednak nie zdradziły, bo paliłem w samotności, w mroku, na wieczornych spacerach. Jesienna mgła wchłaniała ich woń. Były z Albanii. Wiedziałem, gdzie tego kraju szukać na mapie i nic ponadto. Równie dobrze mógł leżeć w Afryce. Dlatego okropny zapach arberii był dla mnie zapachem egzotycznym. Zapachem dalekiego portu.

Miałem 14 lat i ktoś mi te papierosy sprzedawał. Pamiętam lekkie drżenie, gdy zbliżałem się do okienka w kiosku, ściskając w ręku pieniądze, bodajże 12 złotych. Trochę jak oszust, trochę jak złodziejaszek. Wymawiałem zaklęcie „arberie proszę” i arberie nieodmiennie zjawiały się na stosie gazet. Może były aż tak egzotyczne, że sprzedawcy z wielkim trudem kojarzyli je rzeczą dla podrostka zakazaną? A może byłem jedynym klientem, który prosił o ten tytoniowy badziew i tylko dzięki mnie mogli się go pozbyć? Musiało to trochę trwać, bo wówczas paczka starczała mi na 3-4 dni.

Jakiś czas potem pojawiły się w kioskach gauloisy. Edward Gierek był frankofilem. Sprowadził francuskie autobusy Berliet i francuskie papierosy. Papierosy były drogie. Kosztowały dwadzieścia cztery złote. Za najdroższe wówczas marlboro trzeba było dać dwadzieścia osiem. Błękitna paczka była kwadratowa. Papierosy miały grubość małego palca mężczyzny. Zawsze wybierałem wersje bez filtra. Tytoń był prawie czarny. Pierwszego wypalałem na przystanku, czekając na autobus. Gdy nadjeżdżał, z trudem trafiałem w drzwi. Czułem jak krew rozprowadza truciznę, a całe ciało przebiega słodki dreszcz. Żadne inne papierosy nie miały takiego kopnięcia. Ten pierwszy, piętnaście po siódmej, w mglistym przedmiejskim poranku działał narkotycznie. Paczka starczała mi na kilka dni. W drugiej kieszeni miałem ekstra mocne, też zresztą bez filtra. Miały żółty pasek. Te z filtrem – pomarańczowy. Sześć złotych czterdzieści groszy. Z jakiegoś względu zawsze chciałem palić najmocniejsze. Właściwie z pogardą patrzyłem na tych, którzy palili z filtrem. Ilekroć sam próbowałem, po dwóch-trzech sztachach filtr zaklejał się na amen i nie dało się dalej. Zaciągałem się głęboko, bez opamiętania, jakby każdy mach miał być ostatni. Trucizna była po to, by ją pochłaniać, a nie odgradzać się od niej filtrem. Filtr wydawał się obłudą. Ekstaza z filtrem, euforia z filtrem, śmierć z filtrem – kompletnie bez sensu. Przecież palenie było czymś w rodzaju wyzwania i bohaterstwa. Otwierało się oczy i sięgało po papierosa, wiedząc, że opętana rozsądkiem przeważająca część ludzkości zjada najpierw śniadanie albo wypija chociaż szklankę mleka. Tymczasem ja i bracia w tym czarnym kontemplacyjnym zakonie, jeszcze leżąc, ledwo wyglądając nadciągającego dnia, wpuszczaliśmy w arterie jad, by śledzić z rozkoszą, jak wędruje wzdłuż żył niczym gorąca igła.

Tak. Dym. Nieco złagodzona ostrość konturów. Z każdej sytuacji można było wybrnąć, zapalając. Palić znaczyło panować nad sytuacją. Palenie jako potwierdzenia istnienia. Jednak nieco umownego, bo palenie to gra. Palenie to przede wszystkim gest, teatr, przedstawienie. Ścisła rytualna forma wypełniana rozmaitą treścią. Pantomima identyczna na całym świecie. Wspólnota. Religia. Jesteś po drugiej stronie kuli ziemskiej, podajesz komuś papierosa i od razu wszystko wiadomo. Człowieczeństwo. Abstynenci są jak zwierzęta: nie wiedzą, jak się zachować na obcym terenie. Jak ateiści na mszy.

Ale najczęściej jednak sporty, a potem popularne. Najtańsze i najprostsze. Niczym się nie zalecały. Dwadzieścia sztuk raczej zawiniętych niż zapakowanych w szary papier z burym napisem. Zamykam oczy i wzdycham: pamięci, przemów! – chyba trzy czterdzieści. W każdym razie „dziesiątka”, mała paczka, w latach 70. kosztowała złoty siedemdziesiąt pięć. Było to przedmiotem nieustannych narzekań na złodziejstwo komunistycznego państwa, ponieważ pięciogroszówki nie występowały w obiegu i trzeba było płacić złoty osiemdziesiąt. Sporty i potem popularne. Kiepska bibułka, czarny tytoń pełen resztek łodyg i żyłek, opakowanie niczym antyteza marketingu. Czyste zaspokojenie głodu. Prostota. W tramwajach i autobusach zapach facetów wracających z pierwszej zmiany. Zapach dorosłości, męskości i proletariatu. W podmiejskich pociągach można było palić. Siadali we trzech, wyjmowali karty, a nad nimi snuł się szary dym. Przychodził konduktor, częstowali go, brał jednego, brał dwa złote i wkładał do kieszeni. Kierowcy palili w autobusach. Czasami ktoś się przysiadał i też palił. Siedziałem gdzieś z tyłu i czekałem, aż nadciągnie błękitny zapach.

Nikt nie wierzył, że to szkodzi. A nawet jak wierzył, to mu nie przeszkadzało. Ludzie po prostu godzili się ze szkodliwymi rzeczami i była w tym jakaś wielkość. Nie mogę sobie przypomnieć, by w tamtych czasach ktoś rzucał palenie. Raczej kto mógł, to zaczynał. Paliliśmy po dwa naraz, żeby po prostu zobaczyć, jak to jest. Paliliśmy, trzymając niedopałek na ostrzu szpilki, by sprawdzić, czy da się dopalić do końca tak, by nie zostało nic. Wszedłem nomen omen na Giewont, paląc. (Informuję młodzież, że istniały niegdyś papierosy o tej wysokogórskiej nazwie oraz morderczym smaku tudzież jakości…) Myślę, że nie ja jeden. Gdy byłem w wojsku, palący mieli w ćwiczeniach przerwę na papierosa. Niepalący nie mieli. Biegali w tym czasie albo ryli okopy. Tak było sprawiedliwie. Niektórzy z tego powodu zaczynali palić. Inni robili pompki albo podciągali się na drążku, nie wypuszczając papierosa z ust: wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, wydech...

Niepozorne rytuały, maleńkie obrzędy: wyszukać opuszkiem palca załamanie szarawej wyściółki i równo oderwać tak, by po prawej stronie banderoli powstał kwadracik, w którym pokaże się siedem prawie czarnych kółeczek obramowanych cieniutką kreską bibułki. Zrywanie banderoli i otwieranie paczki na całą szerokość wydawało się barbarzyństwem. Albo: wyjmowanie i obracanie w dwu palcach, między kciukiem i wskazującym, żeby nieco spulchnić mocno zbity tytoń. Ten delikatny chrzęst, którego się nie słyszało, ale czuć go było przez skórę, sprawiał że w ustach pojawiał się smak dymu, a wyobraźnia podpowiadała, jak smolisty aromat z łatwością toruje sobie drogę pomiędzy poluzowanymi źdźbłami. Zapalanie. Gaszenie. Zapalniczki. Popielniczki. Zapałki.

To wszystko minęło. Rzuciłem palenie osiem lat temu w sylwestra. Zaczął się Nowy Rok i najcięższe trzy miesiące w życiu. Wyjechałem na czerwonym prosto pod pędzącą furgonetkę. Facet na szczęście miał lewy pas wolny i mógł mnie ominąć. Zajechał mi drogę, wyskoczył, podszedł i bardziej zdziwiony niż zły zapytał: Co pan zrobił? Odpowiedziałem: Przepraszam. Rzucam palenie. Westchnął, machnął ręką i poszedł. Tydzień później wpadłem w poślizg i wydzwoniłem w barierę mostu. Gdy auto bezradnie obracało się w mokrym śniegu wokół własnej osi, w umyśle pojawił się obraz: Jak już wydzwonię, to wysiądę i spokojnie zapalę. Ale nie zapaliłem, ponieważ nie miałem papierosów. Zresztą już nigdy nie zapaliłem. Myślałem, że razem z nałogiem amputowałem sobie część osobowości, bo przecież palenie było dla mnie jak oddychanie, było jak samo życie. Myślałem, że już nigdy nie napiszę niczego sensownego. Akurat miałem napisać jakiś teatr za porządne pieniądze i w terminie. Cóż robi wtedy nałogowiec? Wygania diabła Belzebubem. Pisałem i piłem. Pisałem i wypijałem do wieczornego pisania trzy butelki czerwonego wina. Nigdy wcześniej nie piłem i nie pisałem jednocześnie. Później też nie. Napisałem. Pojechałem na premierę. Publiczność zachwycona, aktorzy wychodzili z dziesięć razy, znowu pomyślałem, że może chociaż marlboro light w ramach nagrody. Ale zdusiłem tę chęć w sobie niczym niedopałek w popielniczce.

Wiedziałem, że nie mogę, ponieważ jestem prawdziwym, namiętnym nałogowcem i popłynę. W ciągu paru tygodni powrócę do swoich trzech paczek dziennie, ale już nigdy do dziecięcej radości uzależnienia. Do wysokogórskich wycieczek z papierosem w ustach, do palenia dwu naraz. Do poranków, gdy nikotyna sprawiała, że dzień zaczynał się niczym piękna obietnica. To wszystko minęło na długo przed owym sylwestrem. Bo z nałogiem jest tak, że oddając się mu, poszukujemy  jedynie utraconej bezpowrotnie rozkoszy początków. Szukamy ciemnego blasku, który towarzyszył utracie niewinności. Po prostu zwiększamy dawki, bo doznania się zmniejszają. Tak samo jest z narkotykami, tak samo z alkoholem. Wzięliśmy coś, coś wypiliśmy i było fajnie. Więc teraz weźmy dwa razy więcej, żeby fajniej też było dwa razy. Niestety. Tak jak było, już nigdy nie będzie. To jest tajemnica nałogu i chyba życia w ogóle. Zawsze się natykamy na to, że „już było” i na „już nie będzie”.

Felietony Andrzeja Stasiuka

Od sierpnia 2012 Andrzej Stasiuk jest stałym felietonistą dwutygodnik.com. Pisał między innymi o ptakach, o tym, co drapieżne, polskim wykopywaniu, wrześniu, drodze 816, rysiu, dziadach i Mao. Zapraszmy do czytania kolejnych tekstów.  

Ostanie lata palenia były jak picie na kaca: żeby tylko nie poczuć się źle. Mozół poranków, gdy z płuc do gardła podchodził gorzki smak smoły. Mozół, żeby się tego pozbyć. Mozół wypalania pierwszego, drugiego, trzeciego, zanim organizm raczył w ogóle zareagować. Chodziłem po Tatrach z papierosem w ustach. Teraz – nawet bez papierosa – dyszałem, wchodząc na drugie piętro. Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, papieros, który kiedyś tak bardzo należał do życia, był wręcz samym życiem, teraz zaczął należeć do śmierci. Tak. Wiem, że umrę. Ale czy to jest powód, by dawać jej jedną szansę więcej?

Lecz lubię, gdy ludzie przy mnie palą. Zwłaszcza młodzi. Patrzę, jak mrużą oczy i mieszają dym z powietrzem świata. Rano, w słońcu, na werandzie. Oczywiście jest w tym pewna zazdrość. Ale też satysfakcja, że nie wszyscy dali się opętać ideą hodowli zdrowego człowieka: żeby człowiek był coraz tańszy w obsłudze, dłużej żył, by więcej procować i coraz więcej konsumować. Lubię dyskretnie wciągać dym, który zostaje. Niegroźna perwersja. Z przyjemnością zbliżam się, by poczuć zapach ubrań przesiąkniętych substancjami smolistymi i nikotyną. Chętnie podaję ogień. Gdy komuś nie idzie, chętnie pomagam zrobić skręta. Jednak po ośmiu latach nie czuję już podstępnych ukłuć nałogu. Patrzę na palących tak, jakbym patrzył na swoją przeszłość: Lubię ją, ale wiem, że nie wróci.

Zdarzają się jednak chwile, gdy na moment tęsknota powraca.
Na przykład gdy przypominam sobie pierwszego papierosy kupione w Albanii, tuż po zejściu z promu w mieście Saranda. Nazywały się karelia i jakby tego było mało, wyprodukowano je w Grecji. Płaskie, staroświeckie, brązowo-żółte pudełko z wieczkiem. Jak kiedyś u nas wawele. Z jakiegoś względu wolę sobie wyobrażać, że papierosy były bez filtra. Miały ostry, przenikliwy i egzotyczny smak jak arberie w 1974 roku.

Albo pierwszy dzień w Pekinie: wszedłem do jakiegoś sklepiku szwarcmydłopowidło i zobaczyłem naraz kilkadziesiąt, a może i kilkaset rodzajów papierosów, których nie znałem. Dziesiątki czerwonych, czerwonozłotych, srebrnych, jaskrawych, radosnych pudełek. Wszystkie chińskie. I po prostu ogarnął mnie czarny żal, że nie będę mógł spróbować tych cudów, nie zanurzę się w odmęty setek zapachów, smaków i aromatów, nie utonę w tej tytoniowej baśni tysiąca i jednej nocy.

Albo parę dni temu w Gorlicach: w parterowej chałupinie między warzywniakiem a niewyraźnym sklepikiem z odżywkami i sterydami pojawił się nowy szyld: „Bułgarski Tytoń, Virginia, Burley”. Kilogram za ileś tam. Natychmiast wszedłem. Wnętrze było jak klasztorna cela. Ciasne i puste. Pod szarą ścianą stały worki. Za kontuarem siedziała smutna dziewczyna. Na blacie stał pojemnik i waga. W przedsionku masywny łysy wpuszczał liście do krajarki. Cały myk bowiem polega na tym, że bez akcyzy można sprzedawać liście. Klient po zakupie krojenie musi wykonać własnoręcznie.

Ale nie o melancholię wnętrza mi szło. Szło o zapach, który wypełniał bure pomieszczenie. O woń rozchodzącą się z jutowych worków. Była ciemna, ciepła i trochę gorzka. Przywodziła na myśl żaglowce, ich ładownie wypełnione korzeniami, aromatami, narkotyczną pokusą wiezioną z krain leżących gdzieś na skraju map. Pachniało po prostu żaglowcami dzieciństwa. Nawet gdyby to miały być żaglowce bułgarskie.