INNE PRZYJEMNOŚCI:  Rozprawa o pieczonym prosięciu
rys. rubyblossom. / Flickr CC

INNE PRZYJEMNOŚCI:
Rozprawa o pieczonym prosięciu

Charles Lamb

Ze wszystkich delikatesów prosię z rusztu jest najdelikatniejsze. I nie mówię tu o podrośniętych tucznikach, ale o młodziutkich, milutkich oseskach, co nie doświadczyły jeszcze chlewa – esej w tłumaczeniu Magdy Heydel

Jeszcze 8 minut czytania

Ludzkość, powiada chiński rękopis, który mój przyjaciel M. był łaskaw przeczytać, a następnie mnie go objaśnić, przez pierwszych siedemdziesiąt tysięcy stuleci jadała mięso na surowo, odrywając je lub ogryzając wprost z żywego zwierzęcia, tak jak to po dziś dzień czynią w Abisynii. Do czasów tych bez wątpienia nawiązuje wielki Chińczyk Konfucjusz w drugim rozdziale swoich „Przemian powszednich”, gdzie swego rodzaju Wiek Złoty określa mianem Cho-fang, co w dosłownym przekładzie znaczy: Wakacje Kucharzy. Rękopis nasz mówi zaś w dalszym ciągu o tym, iż sztuka smażenia, czy raczej opiekania (którą gotów jestem uznać za starszą z dwu siostrzyc) wynaleziona została przypadkowo w następujących okolicznościach.

Pastuch świń Ho-ti, wyszedłszy pewnego ranka, jak to miał w zwyczaju, do lasu w poszukiwaniu paszy dla swych wieprzy, pozostawił chatę pod opieką najstarszej swej latorośli Bo-bo, wielkiego niezguły, który, przejawiając nierzadkie wśród podrostków jego wieku zamiłowanie do zabawy ogniem, wypuścił parę iskier na wiązkę słomy; ta wnet się rozżarzywszy, rozniosła płomienie na całą ich mizerną siedzibę, by w mgnieniu oka zamienić ją w garstkę popiołu. Wraz z chatą (żałosną, jak należy przypuszczać, przedpotopową, byle jak skleconą budą) przepadł, rzecz dla nas dużo istotniejsza, liczący sobie sztuk najmniej dziewięć, zdrowy miot dopiero co na świat wydanych prosiąt. Chińskie prosięta od najdawniejszych czasów, o jakich zaświadczają źródła pisane, uznawane były na całym Wschodzie za towar luksusowy. Bo-bo popadł zatem, jak nietrudno się domyślić, w straszliwą konsternację i to nie tak z powodu utraconej siedziby, którą jego ojciec i on sam mogli wszak w każdej chwili bez trudu odbudować, poświęcając na to nie więcej niż kilka suchych gałęzi oraz dwie czy trzy godziny pracy, jak z powodu utraty świń. Kiedy rozmyślał, co powie ojcu i załamywał ręce nad dymiącymi szczątkami jednej z tych młodocianych męczennic, w nozdrza jego uderzyła woń niepodobna do niczego, co by kiedykolwiek wcześniej podrażniło mu zmysł powonienia. Skąd też unosił się ten zapach? Nie ze spalonej chałupy – taki odór zdarzało mu się już wąchać – nie był to zaiste pierwszy tego rodzaju wypadek spowodowany niedbałością owego nieszczęsnego młodocianego zapalczywca. Mniej jeszcze przypominała woń któregokolwiek ze znanych mu ziół, roślin polnych czy kwiatów. Równocześnie Bo-bo poczuł, jak na dolną wargę występuje mu obficie ostrzegawcza wilgoć. Zaraz więc pochylił się i pomacał prosię, by sprawdzić, czy nie tli się w nim jeszcze resztka życia.

Sparzywszy sobie palce, dla ochłody wetknął je dziecinnym obyczajem do ust. Parę okruchów spalonego mięsa zostało mu na opuszkach, zatem po raz pierwszy w życiu (po raz pierwszy w życiu świata, żaden bowiem człowiek przed nim nigdy jeszcze tego nie kosztował) Bo-bo posmakował chrupkiej skórki pieczystego! Raz jeszcze pomacał i pogmerał w prosięciu. Teraz już tak nie parzyło, a jednak, jakby z nawyku, znów oblizał palce. W końcu do jego niezbyt lotnego umysłu przebiła się prawda, że to ów wieprzek tak pachnie, że to ów wieprzek tak wybornie smakuje; a wówczas poddał się całkowicie nowonarodzonej rozkoszy, rzucił się garściami drzeć kawały przypalonej skóry wraz z przyległym do nich mięsem i wpychać je sobie w gardło całkiem po zwierzęcemu, kiedy to, w tej samej chwili, rodziciel, uzbrojony w karcącą lagę, wkroczył pomiędzy żarzące się krokwie, a spostrzegłszy, jak się sprawy mają, począł kropić grzbiet młodego rzezimieszka razami ciężkimi niczym uderzenia gradu, które jednak Bo-bo lekce sobie ważył, jak gdyby były niczym więcej niż przysiadającymi na nim muchami. Łechcząca rozkosz, która wypełniła dolne rejony jego ciała, uczyniła go całkiem nieczułym na jakąkolwiek niedogodność dotykającą części tak od nich odległej. Ojciec nie ustawał, ale nie zdołał razami odpędzić Bo-bo od prosiaka aż do chwili, gdy chłopak całkowicie się z nim uporał, a wówczas dopiero, odzyskawszy nieco świadomość całej sytuacji, syn i ojciec podjęli taki oto mniej więcej dialog:
– Ty szczenię niewdzięczne, a cóż to pożerasz? Czy nie dość ci, żeś mi już trzy chałupy przez swe zbytki z dymem puścił, niech cię czort! Ale jeszcze mi się ogniem obżerasz i nie wiadomo czym innym – bo co ty tam jeszcze masz, co?
– Ojcze, ach ojcze, prosię! To prosię! Skosztuj, ojcze, i zobacz jak dobrze jest jeść spalone prosię!

Frederick Stuart Church, ilustracja do „Rozprawy o pieczonym prosięciu”, 1884

Ho-ti ze zgrozy aż poczuł mrowienie w uszach. Przeklął syna swego i przeklął samego siebie, że oto spłodził był dziecię, które jada spalone świnie. Bo-bo tymczasem, którego powonienie od samego świtu było cudownie pobudzone, rychło wygrzebał z żaru kolejne prosię, zgrabnie rozdarł je na dwoje, mniejszą część siłą wcisnął w dłonie Ho-ti i wykrzykując bez ustanku:
– Zjedz, ojcze, zjedz, zjedz spaloną świnię, o, spróbuj tylko, o mój Panie – z takimi oto barbarzyńskimi wykrzyknieniami na ustach, pakował sobie mięso w gardło, że aż się krztusił.

Ho-Ti drżał na całym ciele, kiedy brał w dłoń owo obrzydlistwo, wahając się, czy nie powinien uśmiercić swego syna jako przeciwnego naturze młodego potwora, jednakże w tym właśnie momencie chrupka skórka sparzyła mu palce, tak samo jak przed chwilą stało się to z palcami dziecka, więc skoro zastosował to samo co syn remedium, także i Ho-ti poczuł ów smak, który, niezależenie od kwaśnej miny, jaką starał się dla pozorów zachować, nie wydał się mu bynajmniej przykrym. W efekcie (manuskrypt nasz bowiem jest w tym miejscu nieco nużący) obaj, jak syn, tak i ojciec, zabrali się do dzieła i nie opuścili pogorzeliska tak długo, aż spałaszowali wszystko, co tylko pozostało z wieprzego miotu.

Bo-bo został święcie zaprzysiężony, że nie wyda sekretu, sąsiedzi bowiem z pewnością ukamienowaliby ich jako parę budzących odrazę nędzników, którym przyszło do głowy poprawiać dobre dary Boże ludziom na stawę dane. Niemniej jednak zaczęły po okolicy krążyć dziwne historie. Zauważono, że chałupa Ho-ti idzie z dymem częściej, niż kiedykolwiek przedtem. Od pewnego momentu nic tylko pożar za pożarem. Jedne z nich wybuchały w jasny dzień, inne znów ciemną nocą. Kiedy tylko maciora się oprosiła, chata Ho-ti musiała się spalić; a sam gospodarz, zamiast gromić syna, robił się dla niego jakby coraz bardziej pobłażliwy. W końcu proceder został podpatrzony, straszliwa tajemnica odkryta, a ojciec i syn zabrani na rozprawę do Pekinu, wówczas jeszcze niewielkiego miasteczka trybunalskiego. Przesłuchano świadków, przedstawiono wysokiemu sądowi ów odrażający pokarm, a kiedy już, już miał zapaść wyrok, przewodniczący ławy przysięgłych poprosił, aby zechciano mu podać do loży kawałek owej spalonej świni, o której mowa była w akcie oskarżenia. Przewodniczący wziął ów obiekt w ręce, wszyscy kolejno brali go w ręce, a ponieważ parzyli sobie przy tym palce tak samo, jak przedtem Bo-bo i jego ojciec, a natura skłaniała każdego z nich kolejno do zastosowania tego samego remedium, to wbrew wszelkim faktom i wbrew najoczywistszym zarzutom, jakie przedstawił był sędzia – ku zdumieniu całego sądu, mieszkańców miasteczka, przybyszów, reporterów i wszystkich obecnych – mnie opuściwszy nawet swej loży i nie podjąwszy najzupełniej żadnych narad, jednomyślnie przedstawili wyrok: SĄ NIEWINNI!

INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte

Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.

Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miastAgnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie VillasTomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym AllenieBartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.

Sędzia, człek bystry, przymknął oko na ewidentną nieprawomyślność tej decyzji: a kiedy rozprawa została zakończona, udał się chyłkiem i nabył drogą kupna wszystkie prosięta, jakie tylko można było dostać za skarby tego świata. Po paru dniach okazało się, że rezydencja jego wysokości stanęła w ogniu. Sprawa nabrała rozgłosu i teraz już z każdej strony widać było niezmiennie pożar za pożarem. W całej okolicy opał i prosięta strasznie wzrosły na wartości. Agencje ubezpieczeniowe, jedna po drugiej zwinęły się stamtąd. Ludzie z dnia na dzień budowali coraz marniej i marniej, aż padł strach, że w niedługim czasie świat całkowicie utraci sztukę architektury. I tak trwał ten obyczaj palenia domów, aż, jak podaje nasz rękopis, z biegiem czasu narodził się mędrzec, ktoś jakby nasz Locke, który dokonał odkrycia, że mięso świni, a w zasadzie i każdego innego zwierzęcia, można piec (palić, jak to wówczas określano) bez konieczności zużywania przy tym w charakterze przyprawy całego domu. Wtedy to po raz pierwszy w dziejach posłużono się prymitywną formą rusztu. Pieczenie z użyciem sznura czy rożna wprowadzono jakieś dwieście lat później, nie pomnę dziś za której dynastii. I tak oto, drobnymi kroczkami, jak konkluduje nasz rękopis, najprzydatniejsze i zdawałoby się, najoczywistsze wynalazki, zwolna wkraczają w życie ludzkości…

Nie obdarzając powyższej relacji zbyt daleko idącym zaufaniem, zgodzić się jednak należy, że jeżeli pretekstu godnego eksperymentów tak ryzykownych, jak podpalanie domów (zwłaszcza w tamtej epoce) szukać w dziedzinie kulinariów, to pretekst ów i usprawiedliwienie odnajdzie się właśnie w PROSIĘCIU Z ROŻNA. 

Ze wszystkich delikatesów jakie zna mundus edibilis, to ono właśnie, utrzymywał będę, jest najdelikatniejsze – to princeps obsoniorum.

I nie mówię tu o podrośniętych tucznikach – tych etapach pośrednich pomiędzy prosięciem a wieprzowiną – tych spasłych wieprzach – ale o młodziutkich, milutkich oseskach – nie starszych niż miesiąc – co nie doświadczyły jeszcze chlewa – bez widocznego śladu skazy czy zmazy owej amor immunditae, dziedzicznego grzechu pierwszego ich rodzica – o głosie jeszcze nie złamanym, lecz trwającym gdzieś pomiędzy dziecięcym dyszkantem i cichym pomrukiem – o owym poprzedniku, owym preludium chrząknięcia.

Musi być upieczone na rożnie. Nie jestem nieświadom faktu, że nasi przodkowie jadali je, bywało, duszone bądź gotowane, jaka to jednak strata dla powłoki zewnętrznej!

Król Artur i gigant, XIV w. / British Library, LondynŻaden smak, gotów jestem twierdzić, równać się nie może z chrzęszczącą, przybrązowioną, dobrze doglądaną, nieprzesuszoną, chrupką – jak się ją słusznie nazywa – skórką – już same zęby odczuwają rozkosz z owej uczty, jaką jest przełamywanie nieśmiałego, kruchutkiego oporu – kleiście oleistego – o, nie nazwiemy tego tłuszczem! – nie! lecz nieopisywalną, a dążącą niejako ku niemu słodyczą – subtelnym rozkwitaniem tłuszczyku – tłuszczykiem zebranym jeszcze w pąku – w samej wręcz łodyżce – w swej pierwszej niewinności – o, śmietanką i kwintesencją wciąż jeszcze czystego pokarmu wieprzego dziecięcia – chudym mięskiem, nie mięskiem nawet, ale jakby zwierzęcą manną – czy raczej, tłuszczykiem i mięskiem (jeśli już tak być musi) zmieszanymi z sobą na taką modłę i tak się wzajem przenikającymi, że oboje razem tworzą efekt ambrozji, wspólną substancję.

Przyjrzyjmy się mu w trakcie „szykowania” – poddawany jest, zdawać by się mogło, raczej odświeżającemu ciepełku niż palącemu żarowi. Z jakąż łagodnością kręci się na swym drucie! – Ale oto już gotowy. Tylko popatrzeć na ogromną wrażliwość tego młodzieńczego wieku! oto wypłakał swe piękne oczęta – lśniące galaretki – spadające gwiazdy…

Przyjrzyjmy się mu na półmisku, w jego drugiej kolebce, jak potulnie leży! – czyż umielibyśmy zgodzić się na to, żeby takie niewiniątko wzrosło w otyłość i niedelikatność, jakie nazbyt często towarzyszą dojrzalszej wieprzowatości? Daję dziesięć do jednego, że okazałby się żarłokiem, leniem, uparciuchem, zwierzęciem nieprzyjemnym, nurzającym się we wszelkiego rodzaju nieprzyzwoitych rozmowach – od takich grzechów został wszak szczęśliwie uchroniony –

Nim grzech go splamił, ból zasmucił,
Śmierć czuła przyszła doń na czas –
(Coleridge „Epitaph of an Infant”)

 – pamięć o nim jest wonna – tu nie klnie żaden klaun, którego żołądek ma chęć zwrócić smrodliwy bekon – nie okłada go cuchnącymi kiełbaskami żaden węglarz – znajduje on bowiem piękny grobowiec we wdzięcznym żołądku roztropnego smakosza – a za możliwość spoczęcia w takim nagrobku chętnie by przecie i umarł.

Prosię to najwyższy ze smaków. Ananas jest cudowny. Ananas jest niemal nazbyt transcendentalny – rozkosz daje jeśli nie grzeszną, to tak grzechowi bliską, że osoby o czułym sumieniu powinny raczej jej sobie odmawiać – nadto jest bowiem zniewalający, jak na zmysł smaku śmiertelnych; wargi, które się doń zbliżą, poczują zaraz, że pierzchną i krwawią – jak od pocałunków kochanka, od ukąszeń – to przyjemność granicząca z bólem, tak żarliwa i szalona jest lubość, jaką daje – a jednak zatrzymuje się na podniebieniu – nie wchodzi w sprawę z apetytem – a brutalny głód bez wahania wymieni go na barani kotlet.

Prosię – niech mi wolno będzie śpiewać jego chwałę – w stopniu równie wysokim prowokuje apetyt, co zaspokaja wymagania owego srogiego krytyka, podniebienia. Człek silny pożywi się nim, a słabeusz nie odmówi sobie jego łagodnych soków.

Odmiennie niż ludzki charakter, owa wiązka na niepojętą modłę splątanych cnót i wad, których bez groźby niebezpieczeństwa rozplątać nie sposób – prosię jest dobre do samego szpiku. Żadna jego część nie okazuje się lepsza lub gorsza od pozostałych. Służy ono pomocą, na ile tylko pozwalają mu jego skromne możliwości, wszystkim. Z uczt wszelkich to ono najmniejszą wzbudza zawiść. Jest strawą każdego bliźniego.

Isaac van Ostade, „Rozcięte prosię” / Muzeum
Sztuk Pięknych w Budapeszcie
Sam należę do tych, którzy chętnie i bez narzekania do udziału w dobrych rzeczach, jakie im się w życiu przytrafią (nawet jeśli, jak w moim, jest ich niewiele) nieodmiennie dopuszczają przyjaciela. Zapewniam, że o przyjemności mego druha, o jego rozkosze i poczucie zadowolenia troszczę się równie mocno, co o swoje własne. „Prezent – powiadam często – zbliża ludzi w czas absencji”. Zające, bażanty, bekasy, kurczęta z zagrody (ów „łagodny wiejski drób”), kapłony, siewki, salceson, beczki ostryg – wszystko to rozsyłam z równą łatwością, z jaką je przyjmuję. Uwielbiam kosztować ich, by tak rzecz, ustami swego przyjaciela. Gdzieś wszakże musi przebiegać granica. Człowiek nie może przecie, niczym Król Lear, „oddać wszystkiego”. Ja zatrzymuję się na prosięciu. Zdaje mi się, że niewdzięcznością wobec Dawcy wszelkich smaków byłoby (pod pretekstem przyjaźni czy czego tam jeszcze) relegować poza domicilium czyli bez szacunku wydalać z własnego domu błogosławieństwo w tak szczególny sposób dobrane, tak wyraźnie przeznaczone, można by rzec, dla mego osobistego zmysłu smaku – o, to dowodziłoby braku wrażliwości.

Przypominam sobie podobnej natury ukłucie sumienia, jakiego doświadczyłem w czasach szkolnych. Moja dobra stara ciotka, która nie potrafiła rozstać się ze mną na koniec wakacji, by nie wetknąć mi do kieszeni jakichś słodyczy lub innego smakołyku, któregoś razu obdarowała mnie na pożegnanie dymiącym jeszcze, świeżo wyjętym z pieca plackiem ze śliwkami. W drodze do szkoły (która to wiodła mnie przez Most Londyński) napotkałem siwowłosego, starego żebraka (dzisiaj nie mam najmniejszych wątpliwości, że był oszustem). Nie miałem ani pensa, by go pocieszyć, więc z próżnej chęci samo-wyrzeczenia i błazeńskiej dobroczynności, po sztubacku, ofiarowałem mu w prezencie – cały ów placek! Przeszedłem kawałek, unoszony, jak to bywa przy tego rodzaju okazjach, słodką wewnętrzną satysfakcją; jednakże zanim dotarłem do końca mostu, zwyciężyły we mnie uczucia wyższe i zalałem się łzami na myśl, jakim niewdzięcznikiem okazałem się wobec mej dobrej cioteczki, żem poszedł i jej szlachetny dar ofiarował jakiemuś obcemu człowiekowi, którego nigdy przedtem nie widziałem na oczy, a który, tego byłem świadom, może równie dobrze okazać się człowiekiem podłym; a potem zamyśliłem się nad radością, jaką poczuje ciotka moja dumając o tym, że to ja – ja sam, a nikt inny – zjem jej pyszny placek – i o tym, co będę musiał jej wyznać, kiedy zjawię się w jej domu następnym razem – jakże byłem niedobry, żem tak rozstał się z jej darem! – woń tego korzennego placka powróciła do mnie we wspomnieniu, a z nią także rozkosz i ciekawość, która towarzyszyła mi, gdym przyglądał się ciotce przygotowującej go i jej radości, kiedy włożyła go do pieca, a także i myśl o tym, jaka będzie, biedaczka, zawiedziona, kiedy dowie się, że oto nigdy przenigdy nie wziąłem do ust nawet kawałeczka tego placka – i jąłem się łajać za swą niecierpliwość przy rozdawaniu jałmużny oraz za jakże niestosowną hipokryzję kryjącą się pod maską dobroci; a nade wszystko pragnąłem nigdy już nie oglądać oblicza tego podstępnego nicponia, tego starego siwego oszusta.

Epidromos, „Ofiara ze świni” / Muzeum w Luwrze

Nasi przodkowie mieli przyjemne metody składania w ofierze tych delikatnych ofiar. O prosiętach wychłostanych na śmierć czytamy nie bez pewnego wstrząsu, podobnie jak i o innych starodawnych obyczajach. Wiek dyscypliny przeminął, choć ciekawie byłoby zbadać (jedynie w aspekcie filozoficznym), jaki efekt proces ów mógłby przynieść w dziedzinie wysubtelniania i dulcyfikacji substancji z natury tak miękkiej i słodkiej, jak mięso młodych wieprzków. Oto zamiar równy temu, by udoskonalać fiołki. A jednak, kiedy potępia się zachowanie nieludzkie, należy dbać o ostrożność w sposobie, jakim krytykujemy mądrość owej praktyki. Ona wszak może nadawać smak.

Pamiętam pewną hipotezę, o którą spierali się młodzi studenci, kiedy byłem w St. Omer’s College, a obie strony debaty wysuwały argumentację wysoce uczoną i dowcipną: „Zakładając, że smak prosięcia, który poniósł śmierć przez chłostę (per falgellationem externam) dostarcza podniebieniu człowieka rozkoszy większej niż wszelkie cierpienie, które, jak można sobie przedstawić, znosić musiało zwierzę, to czy usprawiedliwione jest zadawanie mu śmierci taką metodą?”. Nie pamiętam, jakie było rozstrzygnięcie.

Rozważyć należy także sos. Zdecydowanie garść tartej bułki rozrobiona z wątróbką i móżdżkiem prosięcia oraz szczypta łagodnej szałwii. Ale strzeż się, szanowna Pani Kucharko, zaklinam cię, całego rodu cebulego. Opiekaj swe wieprze do smaku, mocz je wśród szalotek, nadziewaj całymi zagonami obrzydliwego i grzesznego czosnku; nie da się ich zatruć, ani uczynić mocniejszymi, niż są – zważ jednak: o, prosię jest delikatniusieńkie – to kwiatuszek.

Przeł. Magda Heydel 

***

„Rozprawa o pieczonym prosięciu” Charlesa Lamba

(komentarz Magdy Heydel)

„Wielka to dla mnie satysfakcja, że, jak słyszę, prosię tak znakomicie się udało – w pewnym wieku to są bardzo interesujące stworzenia – jaka szkoda, że z takich pączków wykluwa się dojrzałość pospolitego bekonu! Czy wszyscy skosztowaliście skórki – i sosu z móżdżku – czy pamiętaliście by natrzeć prosię masełkiem i delikatnie je spryskać tuż przed momentem przełomowym? Czy oczka wypłynęły łagodnie, bez Edypowych awulsji? Czy skóreczka była w kolorze dojrzałego granatu? Nie poprzedziliście go duszonym baranim karczkiem, co mogłoby stępić ostrze delikatnej żądzy? Zanurzyliście weń dziewicze zęby?”

 – te pełne troski o intensywność ekstazy przy spożywaniu pieczonego prosięcia słowa Charles Lamb kieruje w liście z 9 marca 1822 roku do swojego drogiego przyjaciela Samuela Taylora Coleridge’a. Lamb to skromny urzędnik Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, który siedząc na wysokim stołku za pulpitem podlicza słupki cyfr, zamiast, jak jego przyjaciele, w poszukiwaniu natchnienia przemierzać Krainę Jezior i notować nieśmiertelne poetyckie strofy. Jednak od dwóch lat ma też drugie wcielenie, jest bowiem autorem esejów ukazujących się w „London Magazine” i podpisywanych przez niejakiego Elię. Niedługie teksty skromnego gryzipiórka, który pędzi pozornie spokojne i nie nazbyt interesujące życie, przygląda się światu i bliźnim, snuje wspomnienia oraz wyraża ostrożne i zawsze emanujące życzliwością (niepozbawiona wszakże ironii) sądy o otaczających go ludziach, podbiły serca czytelników. Ich uroczy, bo nie całkiem wiarygodny narrator, stał się postacią kultową, w 1823 roku nie przyjęto do wiadomości decyzji Lamba, że Elia nie żyje i już nic więcej nie napisze.

William Hazlitt, portret Charlesa Lamba, 1804
/ National Portrait Gallery, Londyn
I słusznie: „Essays of Elia” to literatura nieśmiertelna, chociaż, jak to z niezwykłymi a niekrzykliwymi dziełami bywa, dziś nieco zaniedbana. Szkoda, ale ostatecznie nie taka znów wielka, bo nie trzeba marnować tych pereł, rzucając je przed wieprze albo przed prosięta. Jak pisał w 1947 roku znawca dzieła Lamba, J.E. Morpurgo, eseje Lamba bywają na siłę wtłaczane w uczniowskie (anglojęzyczne) głowy być może bez skutku, choć dla wytrwałości pedagogów można znaleźć usprawiedliwienie „ponieważ tego, kto nie poznał «Pieczonego prosięcia» można równie dobrze w ogóle zwolnić z trudów nauki czytania”.

Przyjaźń przyszłego autora „Esejów Elii” z Coleridgem zaczęła się wcześnie. Jako kilkulatkowie spotkali się w Christ’s Hospital, szkole dla chłopców z dołów społecznych, której celem było kształcenie elity intelektualnej narodu i kościoła. Cel ten w wielu przypadkach udało się zrealizować ze znakomitym efektem, choć szkolna rzeczywistość, opisana m.in. przez Lamba w eseju „Szkoła Christ’s Hospital po latach trzydziestu i pięciu”, może dziś budzić grozę (spora część poświęcona jest panującemu tam głodowi). Lamb, podobnie jak Coleridge, ukończył Christ’s Hospital ze znakomitymi wynikami; podobnie jak on pisał wiersze, tak samo miał wielkie ambicje, które pracowicie realizował. Nigdy jednak nie miał trafić na uniwersytet, ponieważ się jąkał – droga kariery kaznodziejskiej, do której szykowani byli uczniowie w niebieskich kubrakach, była przed nim zamknięta.

W życiu Lamba nie było to jedyne i najdramatyczniejsze zamknięcie drogi. Wydarzenie, które najsilniej zaważyło na jego perspektywach nastąpiło w 1796 roku: jego siostra Mary w przypływie szału zabiła matkę i raniła ojca. Z diagnozą choroby psychicznej została zamknięta w zakładzie dla wariatów (nie mylić ze szpitalem psychiatrycznym w dzisiejszym tego słowa znaczeniu). Brat wyciągnął ją stamtąd i do końca życia otaczał opieką. Łącząca ich bliska relacja stała się legendarna, przyjaciele opisywali ich jako nierozłączną parę ptaków i drzewo o podwójnym pniu. Literatura angielska dzięki ich związkowi otrzymała klasyk, napisane przez nich wspólnie „Tales from Shakespeare” (Opowieści Szekspirowskie), zbiór narracyjnych wersji dramatów Barda.

Uroczy Elia o ciętym, lekkim dowcipie, potrafiący z genialnym dystansem przyglądać się sprawom świata tego, to drugie oblicze człowieka, który dnie spędza nad znienawidzonymi księgami rachunkowymi, w trosce by związać koniec z końcem i zapewnić względne bezpieczeństwo niestabilnej psychicznie siostrze. Mary regularnie trafiała do domu wariatów, Charles szukał ukojenia w alkoholu, sam też przechodził załamania psychiczne; żyją biednie, w wynajętych pokoikach. A jednak znajdowali się w samym sercu elity pisarskiej swoich czasów, a ich skromne mieszkania regularnie zapełniał tłumek pisarzy: Sam Coleridge, William i Dorothy Wordsworth, William Godwin, Mary Shelley, Thomas De Quincey, Henry Crabb Robinson, William Hazzlitt, Edward Moxon, Robert Southley i inni. W listach zachowały się relacje z literackich dysput, ale częściej z cudownej, niezobowiązującej lekkiej konwersacji, której mistrzem był gospodarz. Wśród gości pojawiali się także aktorzy, malarze i muzycy. Na stół nieczęsto wjeżdżały potrawy w rodzaju pieczonego prosięcia, ale nie one były magnesem dla gości. Jak pisze Hazzlitt, „dowcip i dobra kompania: to było motto wypisane nad ich drzwiami”. 

Eseje Charlesa Lamba, świadczą nie tylko o jego darze obserwacji oraz piekielnie inteligentnym dowcipie, ale także o szerokim i dogłębnym wykształceniu. Podnieca to autorów opracowań jego dzieł do wykazania się, dlatego nierzadko pod jego tekstami znajdują się obszerne zestawienia źródeł lub domniemanych źródeł jego konceptów. Same eseje błyszczą erudycją, ale nigdy nią czytelnika nie oślepiają, komentarze tymczasem zagłuszają nieraz pedanterią poufały ton tekstu Lamba, w fałszywym z gruntu przekonaniu, że póki nie dowiemy się, skąd pochodzą przywołane cytaty, nie rozpoznamy wszystkich aluzji i nie umiejscowimy namalowanych scen w historycznej rzeczywistości, nie będzie nam dana rozkosz smakowania tej prozy. Pytania czy chiński rękopis, na który powołuje się autor, istniał, czy też jest dziełem jego fantazji, albo czy to możliwe, aby do szkoły chodził przez rzekę, a jeśli to którym mostem oraz ile miał ciotek i która mogła go obdarować plackiem ze śliwkami, pozostawmy szkolarzom.   

William Shiels, „Prosię z Berkshire, 1832-38, utuczone przez pana Louda”
/ National Museum of Rural Life, East Kilbride.

Jednak zakorzenienie powabnego eseju Lamba w kontekstach kulturowych jest nie bez znaczenia. Ten tekst to więcej niż urocza humoreska, zadaje bowiem pytanie o nieoczywisty styk najprymitywniejszego instynktu, jakim jest konieczność zaspokojenia głodu z wyrafinowaną sztuką, jaką jest gotowanie. Surowe mięso, sugeruje Lamb, jedzą dzicy, ludzie cywilizowani nie zniżają się do pierwotnego gestu pożerania godnego drapieżników. Gotowanie otwiera przed dzikusem przestrzeń kultury, jest momentem rewolucyjnej zmiany. Palone w ogniu prosię je się nie dla zaspokojenia głodu, ale dla towarzyszącej jedzeniu rozkoszy, nie dla ciała się je spożywa, ale dla duszy i zmysłów. Od życia do sztuki.

W tym samym co Lamb 1822 roku niemiecki historyk sztuki Karl Friedrich von Rumohr, w dziele „Der Geist der Kochkunst” (wydanym pod nazwiskiem swojego kucharza Josefa Koeniga) stwierdza: „W przeciwieństwie bowiem do mieszkańców Grenlandii, którzy pożerają surowe wieloryby i inne podobne wstrętne surowizny, wśród ludów cywilizowanych zaczęło się zaznaczać pewne uszlachetnienie sztuki kulinarnej”. Cytujący te słowa, szwajcarski kucharz-teolog, Josef  Imbach, którego książki o jedzeniu i gotowaniu są prawdziwym dowodem na związki ciała z duchem, nie bez niepokoju zauważa, że jego kuchnia mogłaby na Grenladczyku Rumohra, zrobić niemiłe wrażenie składu broni, a nie miejsca gdzie szykuje się rozkosze dla podniebienia: „komplet noży, widelców i innych przyrządów do sprawdzania pieczeni, tłuczek do ziemniaków, żeliwne patelnie, które przypominają tarcze i wreszcie topór rzeźniczy”. Imbach jak mało kto zdaje sobie sprawę z paradoksalnych a głębokich związków kuchni i stołu z wyższymi wymiarami kultury, w tym z religią. Może dlatego wśród jego przepisów – bynajmniej nie wegetariańskich –  nie ma wielkich pieczeni, których przygotowanie kojarzyłoby się z opisem krwawych praktyk wojennych czy myśliwskich.

Związek zabijania i pożerania tego, co zabite na surowo, a następnie z ognia, z początkami naszej cywilizacji  jest stwierdzony. Jedzenie zwierząt to nie tylko początek naszej cywilizacji, ale warunek ewolucji. Upieczone mięso dostarczało naszym przodkom więcej energii, dzięki czemu mogły się rozwinąć większe mózgi; poza tym, jak czytam na poświęconej grillowaniu stronie www.amazingribs.com, jedzenie ugotowanego mięsa było łatwiejsze i mniej czasochłonne, dzięki czemu, jak piszą autorzy „zostawało więcej czasu na polowanie, życie społeczne, tworzenie plemion i społeczności oraz prokreację”. Na potwierdzenie mamy badania uczonych z uniwersytetu w Hajfie, którzy w 2007 roku odkryli w okolicach góry Karmel ślady osad sprzed 200 tysięcy lat: „Jak wynika ze znalezionych kości i narzędzi, myśliwi tej wczesnej epoki preferowali  duże, dorosłe zwierzęta i wybierali kąski, na których było sporo mięsa. Głowy i kopyta porzucali. […] Ze śladów przypalania wokół stawów oraz zadrapań na kościach można wnosić, że mieszkańcy tych jaskiń znali się na gotowaniu”.   

Historia pieczystego jest długa i barwna, a esej Lamba stanowi jeden z jej dokumentów. Wszak, jak wiadomo, wszystko zaczęło się do niesfornego, leniwego niezguły Bo-Bo... W liście do Bernarda Bartona z 11 marca 1823 roku Lamb przyznaje, że pomysł na ten esej pochodzi od jego przyjaciela Thomasa Manninga, pioniera europejskiej sinologii. Komentatorzy utrzymują jednak, że inspiracją dla Lamba był poemat Tigrinto Bistonio (pod którym to nazwiskiem ukrywał się opat Giuseppe Ferrari) „Gli Elogi del Porco” czyli „Pochwała prosięcia” (Modena, 1761). Jest to napisana terza rima ekstatyczna pochwała rozkoszy, jakie daje wieprzowina. Z drugiej strony za prawdopodobne źródło eseju podaje się tekst reprezentujący całkowicie odmienną tradycję, a mianowicie traktat „De Abstinentia ab esu animalium” Porfiriusza z Tyru, filozofa neoplatończyka z trzeciego wieku. W celu sprowadzenia swego przyjaciela Firmusa z powrotem na dobrą drogę diety jarskiej, Porfiriusz w czterech księgach zbiera argumenty filozofów przeciwko spożywaniu mięsa oraz zakazy składnia ofiar religijnych ze zwierząt, wraz z wyjątkami. Przypadkowe odkrycie pieczystego miało nastąpić na Cyprze, za czasów Pigmaliona. Wprawdzie kapłan, który dokonał odkrycia smaku pieczonego mięsa i wykazać się zaraźliwym dlań entuzjazmem oraz jego żona, współuczestniczka grzesznej uczty, zostali straceni przez zrzucenie ze skały, jednak na skutek powtarzających się incydentów oraz wyraźnej woli ludu, zakaz spożywania pieczonego mięsa został przez władcę cofnięty.  

„Rozprawa o pieczonym prosięciu” każe przemyśleć kwestię okrucieństwa, która jest ceną za rozkosze podniebienia oraz za postęp cywilizacyjny, a działa na czytelnika zwłaszcza dzięki językowi łączącemu opisy straszliwej przemocy z czułością i serdecznością. Na myśl przychodzi oczywiście o stulecie wcześniejsza „Skromna propozycja” dziekana Swifta, ale XX-wieczny czytelnik uruchamia sobie od razu spory obszar makabrycznych skojarzeń. A jednak, czytając eseje oraz listy Charlesa Lamba, co do jednego nie można mieć wątpliwości: on sam dla cudownego smaku wieprzowej pieczeni byłby gotów zaryzykować proces przed chińskim sądem albo surową karę wymierzaną przez srogiego Pigmaliona. Wystarczy przeczytać taki fragment podziękowań za przysłane prosię:

„Świnka przerasta moje marne dzięki. Jakiż to był kochany pigmejek. Nastąpiła  nawet sprzeczka, komu mają przypaść uszka; jednak pomimo jej oporu (te małe stworzenia są jakby głuche na dobrą radę) udało mi się dorwać do jednego z nich. […] Musiała być najmniejsza ze swego rodu. Te małe nóżki mieściłyby się w srebrny pantofelek. Zakładam, że pochodziła z Chin i że to dziewczynka. […] Chrupała tak delikatnie. Zostawiłem nieco miejsca u góry listu, bo nie mogłem się zdecydować, do kogo go adresować: zatem nich rolnik i jego żona zechcą podzielić się podziękowaniem. Niech wasze spichlerze będą pełne, a szczury puste, kurczęta tłuste, a zazdrośni sąsiedzi chudzi, niech wasi robotnicy pracują, a wy leniwie i wesoło spędzajcie swe dni”.