Jerzozwierz i kamerdynerzy
Jerzy Lewczyński, Autoportret 2001 r., © Muzeum w Gliwicach

Jerzozwierz i kamerdynerzy

Adam Mazur

Portret wielokrotny Lewczyńskiego w wykonaniu Olgi Ptak jest hybrydą łączącą format dzienniczka pensjonarki z próbą uchwycenia człowieka w „genialnym twórcy”

Jeszcze 2 minuty czytania

Niespełna rok temu gliwicki artysta Jerzy Lewczyński był znany jedynie specjalistom od dwudziestowiecznej fotografii. Sytuacja zmieniła się wraz z szeroko komentowaną wystawą w Muzeum Narodowym w Krakowie. Uznanie, zrozumienie i podziw wzbudziło dzieło oraz postawa artysty, który zyskał nieco kłopotliwy dla siebie samego status „żyjącego klasyka”. Ścisłe grono wtajemniczonych poszerzyło się, a wśród zainteresowanych Lewczyńskim zaczęli pojawiać się już nie tylko kuratorzy, kolekcjonerzy, galerzyści czy zainspirowani dorobkiem mistrza młodzi artyści konceptualiści. Nie dziwi więc, że obok wydawnictw poświęconych sztuce Lewczyńskiego pojawiło się na rynku mniej akademickie opracowanie: „Jerzozwierz” Olgi Ptak, książka paradoksalna, tyleż genialna, co beznadziejna (a może genialna w swojej beznadziejności).

Olga Ptak, „Jerzozwierz. Portrety
i autoportrety Jerzego Lewczyńskiego”
,
Gliwice 2012
„Jerzozwierz” opowiada historię młodej dziewczyny, która z ramienia lokalnego muzeum pomaga artyście w podeszłym wieku uporządkować archiwum. „Na tę niewielką książkę”, pisze Ptak we wstępie, „składają się moje wspomnienia o Jerzym Lewczyńskim. Nie jest to krytyczna rozprawa ani próba analizy jego twórczości – tego rodzaju wyzwania pozostawiam historykom sztuki”. Autorka dokumentalnej prozy nie rezygnuje jednak z czegoś, co można nazwać krytyką życiową, nie ucieka od zdroworozsądkowej, czasem dosadnej oceny nie tyle twórczości, ile raczej osoby Lewczyńskiego; oceny formułowanej z perspektywy „współczesnej kobiety”. Strona po stronie, rozdział po rozdziale pomnikowa, niemal spiżowa postać „żyjącego klasyka” – co ciekawe, Lewczyński opisywany jest w książce w czasie przeszłym – zamienia się w rozpaplanego mądralę, podstarzałego mizogina i jowialnego filuta. „W stosunku do kobiet miał specyficzne taktyki i klasyfikacje", pisze Ptak i cytuje Lewczyńskiego: „Są wspaniałe panie, które piją wódkę. Nie nadają się na żony. Żona musi myć podłogi, gotować obiad, chodzić do kościoła, jak moja mama i [moja żona] Kazia”.

Jerzy Lewczyński, Autoportret 1955 r.,
© Muzeum w Gliwicach
Lewczyński powszedni, znany jedynie rodzinie i bliskim przyjaciołom, przenika się w „Jerzozwierzu” z Lewczyńskim publicznym, Lewczyńskim muzealnym. „Rozmawialiśmy o wszystkim”, wyznaje autorka, „o jedzeniu, zdradzie, o jego przyjaciołach, o przeszłości i oczywiście o twórczości”. Oprócz rozmów, momentami zamieniających się w nieznaczącą, a jakże pochłaniającą uwagę gadaninę, w tej niewielkiej, ładnie oprawionej i wydrukowanej książce pojawiają się zanotowane czujnie sytuacje rodzinne, dygresje obyczajowe, perypetie z pękniętą sztuczną szczęką, wspomnienia o przyjaciołach, bałagan na biurku i refleksje na kanwie znalezionych na śmietniku fotografii. Olga Ptak wykazuje się spostrzegawczością wytrawnego powieściopisarza, znajduje upodobanie w szczegółach, ma ucho do dialogów i tyrad Lewczyńskiego. To niezwykłe, gdyż mamy do czynienia z debiutantką, która w „Jerzozwierzu” podjęła się oddać dynamikę spotkania dwojga ludzi, których „na pozór dzieli wszystko – wiek, płeć, pochodzenie, poglądy, życiowe doświadczenia”. W epoce rosnącej popularności rozpisanych na setki stron rodzinnych sag i dramatycznych biografii „Jerzozwierz” uwodzi niewielką objętością, wnikliwością i rezygnacją z epickiego formatu. Choć w kręgu znajomych artysty nie brak osób znających go od dekad, książkę napisała dziewczyna, która Lewczyńskiego poznała w październiku 2011 roku, czyli rok przed oddaniem książki do druku. Być może w tym krótkim dystansie czasowym leży klucz do zrozumienia sukcesu „Jerzozwierza”, a może należy szukać go w charakterystycznej dla debiutantów autentycznej mieszance zdziwienia i zaciekawienia.

Jerzy Lewczyński, Autoportret 1960 r.,
© Muzeum w Gliwicach
Podczas lektury nie wiadomo do końca, czy mamy do czynienia z ironią na granicy kpiny, czy też powagą i pietyzmem w zbieraniu dla potomnych szczegółów życiorysu wielkiego artysty. Innymi słowy, portret wielokrotny Lewczyńskiego w wykonaniu Olgi Ptak jest hybrydą łączącą format dzienniczka pensjonarki z próbą uchwycenia człowieka w „genialnym twórcy”. Jak we wstępie zauważa autorka, Lewczyńskiego najczęściej określa się jako „najwybitniejszego żyjącego polskiego fotografa” lub „jednego z najwybitniejszych polskich fotografów w historii”, a także jako „wybitnego awangardystę”. Wskazaniu pozycji artystycznej bohatera towarzyszy prowadzony przez autorkę, chcąc niechcąc, proces odbrązawiania, który postępuje nie tyle przez negację, ile przez nadmierną, nieznośną afirmację geniusza. Autorka wychodzi naprzeciw oczekiwaniom mistrza, bierze do serca jego apel: „«Notujcie to wszystko, zapisujcie i nagrywajcie, bo beze mnie już nic nie będziecie w stanie zrobić. Ja wam to wszystko opowiem» – mawiał, wymagając bezwzględnego posłuszeństwa i skupienia podczas każdej opowieści, z których większość zwykł powtarzać dziesiątki razy”. Być może książka Ptak jest jedynie efektem częściowo kontrolowanego automatyzmu autorki. Można ją też uznać za wynik przyjęcia literackiej konwencji, stworzenia na poły fikcyjnej postaci kobiecej, narratorki pozostającej w relacji z równie fikcyjnym momentami mężczyzną, artystą. Niedokumentalne odczytanie pracy Olgi Ptak wzmacnia wprowadzenie do książki jako przerywników wizualnych licznych, na wskroś ironicznych autoportretów Lewczyńskiego. Może to sugerować, że wszystko wymyślił i zrealizował w gruncie rzeczy „Jerzozwierz”, który na zdjęciach stroi miny już nie witkacowskie, lecz lewczyńskie właśnie. Nawet jeśli książka pozwala nam zajrzeć do kuchni i do sypialni, a nawet wybrać się z Lewczyńskim do gabinetu protetycznego, osiedlowego śmietnika i warzywniaka, to tylko na jego warunkach. Lewczyński – to znaczy „Jerzozwierz” – to bez dwóch zdań genialny prowokator, blagier. Ale i filozof.

Jerzy Lewczyński, Autoportret 1978 r.,
© Muzeum w Gliwicach
„«Pani Kasiu, czy boi się pani śmierci?» – pytał mnie średnio dwa razy w tygodniu”, pisze Ptak, „po czym dodawał: «A czy potem tam coś istnieje? Wierzy pani w życie pozagrobowe?»”. Zaczepki eschatologiczne Lewczyńskiego narratorka mogłaby pozostawić bez komentarza, jednak decyduje się dorzucić od siebie jakąś myśl: „Starałam się go uspokoić, on jednak pogrążał się w samotności, z której nikt i nic nie było w stanie go wybawić. Wiedział, że tę drogę będzie musiał przebyć sam. To świadomość osamotnienia, nie sama śmierć, była dla niego trudnym do wyobrażenia koszmarem”. Sympatyczna młoda dziewczyna ledwo poznała, a już empatycznie żegna żyjącego, lecz leciwego klasyka; próbuje się wczuć, pomóc, a przede wszystkim nie wie, gdzie wstrzymać własną myśl, postawić kropkę. A może właśnie to wszystko celowe? Wtedy byłoby świetne, tak jak nieoczywiste, wspaniale beznadziejne są początki tworzących poszczególne rozdziały dialogów: „Ma pan sporo książek. Zapewne nie są to tytuły przypadkowe?” – rzuca jakby mimochodem Ptak. „U nas na Wschodzie była biblioteka i moja matka dostała w niej książkę – «Zmory» Emila Zegadłowicza. Przeczytałem i byłem zafascynowany rozmaitymi ekscesami, które tam się odbywały” – figlarnie odpowiada dziewczynie Lewczyński i zaczyna opowieść.

Pod koniec książki precyzyjna konstrukcja rozdziałów oraz narracja autorska zapadają się, rozmowy ustępują wpisom ściśle pamiętnikarskim. Wracamy do początku znajomości narratorki/autorki z artystą/bohaterem. „Zapiski o Jerzym Lewczyńskim (pseudonim: «Jerz») wypełniają wiele kartek mojego dzienniczka” – pisze Ptak i przedrukowuje, jak się można domyślać, karteczki z tegoż dzienniczka, które z kolei płynnie przechodzą w korespondencję Lewczyńskiego z przyjaciółmi, ze Zdzisławem Beksińskim i dalej we wpisy dziennikowe autorstwa samego Lewczyńskiego. W tym kontekście „Jerzozwierz” to zatem przystawka do dania głównego, jakim zapewne wcześniej czy później stanie się wydanie właściwego dziennika artysty i opracowanej korespondencji Lewczyńskiego. Przystawka, ale jakże smakowita.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.