Berlinale (4): Ta opowieść jeszcze się nie kończy

Berlinale (4): Ta opowieść jeszcze się nie kończy

Jakub Socha

Kolejna trylogia została domknięta w Berlinie: Richard Linklater pokazał swój najnowszy film „Przed północą”, w którym powraca duet Julie Delpy i Ethan Hawke

Jeszcze 4 minuty czytania

Dość niespodziewanie po raz kolejny na festiwalu w Berlinie pojawił się polski wątek, i to pod jaką postacią, na dodatek w amerykańskim filmie. Dwoje czterdziestolatków spędza wczasy w Grecji. Ich dzieci kąpią się w morzu, więc wreszcie spokojnie mogą iść sami na spacer. „Chyba jestem najstarszym facetem, z jakim uprawiałaś seks” – mówi mężczyzna z wyraźną satysfakcją. „Nigdy nie sądziłam, że będę kiedykolwiek kochać się z facetami po czterdziestce” – odpowiada kobieta. „No jak to – dziwi się partner – przecież spałaś z Lechem Wałęsą, a przynajmniej mu obciągałaś; to musiało być coś więcej niż zwykłe spotkanie – byłaś nim zbyt podekscytowana”. 

Berlinale 2013, 7-17 II 2013Nie o magnetyzmie Wałęsy mówi jednak najnowszy film Richarda Linklatera, na taki film pewnie będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. „Przed północą” opowiada o związku z kilkuletnim stażem – ten związek stał się faktem po niespełna dwudziestu latach oczekiwania, bo tyle czasu zajęło Linklaterowi domknięcie trylogii o pewnym Amerykaninie i pewnej Francuzce. Spotkali się przypadkowo w pociągu relacji Budapeszt-Paryż. Wysiedli po drodze w Wiedniu, gdzie spędzili kawałek dnia, całą noc i kilka porannych godzin. Przez większość czasu rozmawiali; rozmawiali tak, jak ludzie ze sobą zazwyczaj nie rozmawiają: bez ceregieli, z otwartą przyłbicą, niemalże z sercem na dłoni. Na koniec przyrzekli sobie, że się spotkają w tym samym miejscu za pół roku. Był rok 1995. Film się nazywał „Przed wschodem słońca”. 

Dziewięć lat zajęło im, żeby ponownie się spotkać – w 2004 Amerykanin zebrał dwójkę tych samych aktorów (Julie Delpy i Ethan Hawke) i postanowił nakręcić dalszy ciąg opowieści, która, zdawało się, nie powinna mieć kontynuacji. Zatytułował ją „Przed zachodem słońca” i rozegrał w Paryżu. Niewiele jest takich sequeli, w których czas filmowy zbiega się z rzeczywistym. Niedawni kochankowie są starsi o tyle samo lat, co aktorzy. Zagadka spotkania po pół roku zostaje wyjaśniona, marzenie o tym, że są sobie przeznaczeni – podważone, ale łącząca ich nić się nie zrywa. Mija sporo lat, a oni znowu, jak gdyby nigdy nic, zaczynają swoją niekończącą się rozmowę, w której delikatnie, ale stosunkowo szybko, odgarniają słowną pianę i przechodzą do zwierzeń. 

Pierwsza część zostawiała widza z nadzieją, że może się spotkają; druga z przekonaniem, że łatwiej opowiadać bajkę o porozumieniu dusz, jeśli te dusze widują się raz na dekadę i nie muszą codziennie patrzeć na siebie przy śniadaniu. Linklater postanowił więc wreszcie posadzić tę dwójkę na dłużej przy jednym stole, by dopełnić swój niespotykany, od początku uczciwy wobec widza projekt. Żeby zobaczyć, co z tego wyniknie, trzeba było jednak czekać kolejne dziewięć lat. Céline i Jessie są parą po czterdziestce, która spędza wakacje w Grecji z dwójką swoich kilkuletnich dzieci. Są razem od jakiegoś już czasu. Zdążyli się poznać, przyzwyczaić do siebie. Trochę sobą znudzić? Niekoniecznie. Początkowe partie wskazują, że raczej za chwilę nie wydrapią sobie nawzajem oczu. Oczywiście zmieniły się tematy rozmów, zamiast uwodzenia i gier towarzyskich – „mały realizm”: rodzicielstwo, kariera, rozwody, plany na przyszłość i błędy. Ale ta dwójka jeszcze się słucha.

Linklater próbuje jednak sprawdzić, czy potrafią odrzucić dzisiejszy słownik na rzecz tego dawnego, dlatego wypuszcza ich na spacer i pozwala im na chwilę zapomnieć o obowiązkach. I co? I dopiero wtedy zaczynają się kłócić, nigdy tak jeszcze się nie kłócili. Kłócą się może dlatego, że tym razem stawka jest wyższa – jest nią nie krach romantycznego wyobrażenia o predestynacji, tylko możliwość dalszego bycia razem, ocalenie czegoś, co się budowało przez lata. 

Choć przewija się w trakcie filmu przekonanie, że każdy związek prędzej czy później się kończy, „Przed północą” nie opowiada, że i na tym froncie się nie udało – to by było za proste. Linklater pokazuje jedynie nieuchronną transformację, ale nie taką, która jest nieodwołalna. Czas może i zaokrąglił jego bohaterów w niektórych miejscach, nauczył czegoś, czego nie chcieli się dowiedzieć, ale ostatecznie nie pozbawił nadziei. Tę nadzieję podsyca pamięć. Jessie i Céline w ostateczności zawsze mogą się odwołać do tej idealnej rozmowy, od której zaczęło się ich spotkanie i w tamtym języku szukać energii dla nowego otwarcia. 

„Przed północą” zrealizowane zostało praktycznie identycznie jak poprzednie części, Linklater oparł je w zasadzie wyłącznie na długich scenach, w których dwoje ludzi idzie po prostu przed siebie i rozmawia. Oczywiście, łatwiej docenić ten spacer, gdy ma się za sobą spacery po Paryżu i po Wiedniu. Niemniej i bez tej wiedzy film ogląda się znakomicie. Jest w nim bowiem ta sama lekkość i bezpretensjonalność, ta sama dwójka świetnie czujących się w swoich rolach aktorów. Ta fantazja o języku, który jest początkiem spotkania i opowieści, a nie narzędziem intelektualnego poznania, trudno wypracowanym kompromisem czy walką płci, ciągle nie straciła nic ze swojego uroku, mimo że tych dwoje czterdziestolatków zachowuje się chwilami jak dzieci. 

Berlinale (3): Ta nasza otyła młodość

Świat wyprany z kolorów i godni pożałowania ludzie, nic się nie zmieniło od ostatniego filmu. W domykającym trylogię obrazie, zatytułowanym „Nadzieja”, Seidl po raz kolejny forsuje swoją estetykę. Kamera przez przeważający czas pozostaje nieruchoma, kadry są płaskie, ogołocone ze szczegółów, doskonale nijakie i puste – jeden za drugim powracają jak na taśmociągu. Banalny hol z rzędem plastikowych krzeseł po prawej stronie. Banalny gabinet z leżanką i banalna sypialnia z dwoma piętrowymi metalowymi łóżkami pomalowanymi na biało – nad każdym posłaniem wisi banalna jarzeniówka. Jest tylko jedna zagadka: czy to rzeczywistość określa świadomość bohaterów, czy na odwrót. Bo bohaterowie są równie banalni jak to, co ich otacza – zwykłe kukły z tendencjami do kompromitacji. Kukła znudzonego lekarza, który pracuje na dietetycznym obozie dla otyłych dzieciaków, kukła wuefisty, który lubi autorytarne metody, kukły jego podopiecznych – pustaków, które wychowały się na „Bravo” i internecie. 

W tym świecie musi dojść do tragedii, zaraz ktoś wyrwie ten świat z otumanienia – to w końcu jest Austria. Tego typu oczekiwania towarzyszą podczas oglądania „Nadziei”, Seidl sprytnie sobie z tymi oczekiwaniami pogrywa. Relację między trzynastoletnią Thus a lekarzem raz podsyca, raz studzi. Gdy wydaje się, że już mamy w garści pedofila, reżyser wykonuje woltę, po której w garści zostaje jedynie powietrze. Inteligentna krytyka leniwego oka, które patrzy gotowymi formatami, Seidlowi się więc udała, krytyka dzisiejszej rzeczywistości – nie do końca. 

Wszystko rozumiem – wiem, że to straszne, że ziemia jałowa, a ludzie wydrążeni. Dorośli się rozwodzą, potem im odbija, pozostawione samym sobie dzieci nie czytają książek, tylko obżerają się słodyczami i popkulturą, skutkiem czego są otyłe, ogłupiałe i bezbronne. Rodzice pomagają im w jedyny sposób – wysyłają je na obóz dietetyczny, gdzie nikt nie potrafi im pomóc. Dzieci w końcu dorastają i biorą ślub, a po jakimś czasie postanawiają się rozstać. Jakby chocholi taniec po austriacku – wszyscy uśpieni, bezwolni, pozbawieni szans na wyjście z tego kręgu, z góry skazani na klęskę. Mierzi i męczy mnie jednak ta Seidlowa moralistyka, wysadzana zestawem scen absurdalnych i komicznych, jak choćby ta, w której otyłe dzieciaki śpiewają zmodyfikowaną wersję przedszkolnej piosenki „If You're Happy and You Know It”. U Austriaka słowa „Clap Your Hands” zostają zastąpione przez frazę „Clap Your Fat” – dzieci, zamiast klaskać w dłonie, poklepują się po tłuszczyku na pośladkach i na brzuchu. Nic, tylko zrywać boki. Muzyczny żarcik powraca raz jeszcze podczas napisów końcowych, tak jakby miał być puentą albo kluczem do tego filmu. Seidl chce, żebyśmy raz jeszcze się zaśmiali, tylko że nie bardzo jest z czego.

Wiadomo, najlepiej śmiać się z „moherów” – kulturowych dzikusów i wariatów, bo wtedy nie trzeba śmiać się z siebie. Jest to jednak zajęcie zbyt łatwe i w gruncie rzeczy bezproduktywne. Oj, nie chodzi mi o to, że oczekuję od Seidla jakiegoś pozytywnego programu, od artysty, który próbuje uprawiać tak zwane kino krytyczne, oczekuję jednak odrobiny przekory, tego, że poszuka w świecie czegoś, co nie pasuje do idealnego obrazka. Że znajdzie mniej łatwe obiekty do bicia, albo dostrzeże w swoich bohaterach kogoś więcej, niż wytresowane zwierzaki, których próby zerwania się ze smyczy mogą być pożywką dla taniego śmiechu.


Berlinale (2): Przytul mnie

Znowu dzień polski w Berlinie, dokładnie jak rok temu. Polska – dziki kraj, dzikie pola. Wśród pól zniszczony cmentarz żydowski, który jest sceną. Mali chłopcy inscenizują na niej „Władcę much” – dręczą upośledzonego umysłowo kolegę, wyzywają go od ciot i od Żydów, każą mu jeść dzikie mrówki. Na innej scenie, w innej parafii młody ksiądz, który ma na imię Adam, próbuje naprawić zepsutych chłopaków z poprawczaka. Na kazaniach leci grubą metafizyką, mówi coś o małym punkcie w duszy człowieka, niepokalanym punkcie nicości, który należy tylko do Boga; po mszy zasuwa na budowie, nosząc kamienie, albo gra z wychowankami w piłkę nożną. Gdy wszyscy kładą się spać, zakłada dres i ze słuchawkami na uszach idzie biegać po lesie, gdzie zazwyczaj dopada go wzniosła muzyka. Nie dla epifanii jednak ksiądz biega, tylko żeby rozładować napięcie seksualne. Kiedy bieg nie pomaga, pozostaje ręka. Sporo w Adamie tego napięcia, a na dodatek większość parafian zachowuje się tak, jakby chciała mu ulżyć. Pracujący z nim Michał, jego żona Ewa, chłopiec o tlenionych włosach, który reprezentuje tak zwany urok wszeteczny, chłopiec o ciemnych kręconych lokach, małomówny i niewinny. 

Więzienie, w którym miota się Adam, ma podwójne kraty. Ksiądz jest uwięziony w swoim ciele i uwięziony w Polsce. Początkowo nic się nie dzieje; lawina rusza, gdy pojawia się nieszczęśliwa figura tlenionego młodzieńca, który swoim bezczelnym wzrokiem przewierca księdza na wskroś. Potem jest jeszcze scena, w której główny bohater „W imię…” przypadkowo nakrywa dwóch wychowanków, uprawiających seks na starej wersalce. Według Szumowskiej to wystarczy, by dorosły facet odszedł od zmysłów. Szaleństwo ma wymiar jak najbardziej lokalny: ksiądz idzie w wódę, novum jest to, że upija się przy kawałku Band of Horses oraz to, że pijany zaczyna tańczyć z portretem Benedykta XVI. Tak wygląda rebel w polskim kinie. Na kacu Adam zaczyna szukać pomocy. I tu znowu Szumowska idzie na skróty, bo inaczej nie można nazwać scen, w których widzimy, że bramy kościoła są zamknięte dla potrzebującego i słyszymy, jak rodzona siostra mówi do księdza: „nie, nie jesteś gejem, jesteś tylko chory”. 

Szumowska mocno rozwodziła się na pofilmowej konferencji nad tym, jak wiele rzeczy spośród tych, które znalazły się w filmie, zrodziło się bezpośrednio na planie. Rzeczywiście, można mieć takie wrażenie, że całość nie została do końca domyślana. Postaci są zbyt enigmatyczne, wątki niedociągnięte albo zwyczajnie niedopracowane – szczególnie ten opowiadający o więzi, która łączy księdza z milczącym brunetem. Nie ma w filmie ani jednego psychologicznego konkretu, który pozwalałaby wierzyć, że jest to miłość przenosząca góry. Są natomiast dwie poetyckie sceny, rozegrane w naturze: jedna w wodzie, druga – na polu kukurydzy. Poezja – jakby z filmów Sokurowa – jest w ogóle zaprawą, która ma łączyć tę rozchwianą budowlę. 

Mimo opowieści o twórczej wolności na planie, trudno nie zauważyć, że „W imię…” jest filmem mocno wykalkulowanym (filmem bardzo na czasie, ale jeszcze bardziej modnym). Dla każdego coś miłego: trochę poprawnej publicystyki, parę ładnych kadrów, raz skąpanych w słońcu, raz zamglonych, jedna czy dwie metafory wizualne, kilka dokumentalnych ustawek, w których Szumowska podpatruje kanciaste i dzikie twarze autochtonów. Dla jednych Mykietyn, dla drugich – Band of Horses. Szczególnie polecam piosenkę amerykańskiego zespołu wykorzystaną w kluczowych momentach filmu. Utwór nosi tytuł „The Funeral”, ale o czym się w nim śpiewa, naprawdę trudno powiedzieć. O czym opowiada tak naprawdę Szumowska – też trudno stwierdzić, i chyba o to chodziło.  

Na konferencji prasowej po filmie Szumowska deklarowała zawzięcie, że jest artystą, a nie politykiem, że nie należy jej kolejnego projektu odbierać w kategorii wypowiedzi politycznej i ideologicznej, tylko wyłącznie artystycznej. Wszystko pięknie, tylko że w tego typu słowach jest całkiem sporo ideologii. Jaka to ideologia? Ano taka, której owocem jest film o geju, któremu nie będzie dana ani jedna okazja, by kogokolwiek pocałować. O geju, który libido ma jak wojskowy garnizon, ale tak naprawdę do działania popycha go wyłącznie chęć, by móc się do kogoś przytulić. Taki słodki pluszak. 

Berlinale (1): Nauczyciel Bruce’a Lee

Różnie o nim mówią, jedni, że był nauczycielem Bruce’a Lee, inni – że niekoniecznie. Tak czy tak, Ip Man jest legendą, przynajmniej w Chinach. W ciągu ostatnich kilku lat nakręcono o nim trzy filmy, teraz pojawił się czwarty. Nakręcił go sam Wong Kar-Wai – też legendarna postać, tyle że ostatnio jakby trochę zapomniana. Lata 90. należały do niego, kręconymi w tamtym okresie filmami („Dni naszego szaleństwa”, „Chungking Express”, „Happy Together”) podbijał festiwale, kochali go zarówno krytycy, jak i publiczność. To się skończyło wraz ze „Spragnionymi miłości” z 2000 roku, kto wie, czy nie najlepszym jego obrazem.

Przez dekadę próbował Kar-Wai przeskoczyć siebie, obierał różne strategie: kręcił coś jakby sequel „Spragnionych miłości”, flirtował z Ameryką, gdzie nakręcił „Jagodową miłość”, wprowadzał do kin odnowioną wersję jednego ze swoich pierwszych filmów. I nic – żadnego odzewu, zresztą całkiem słusznie. W ani jednym z tych projektów nie było cienia tego, co można było znaleźć w jego wcześniejszych utworach.

„The Grandmaster” to kolejny etap na trudnej drodze powrotu do żywych; tym razem za trampolinę posłużyć ma kino wuxia, w którym jest zawsze bardzo dużo kung-fu. I rzeczywiście się biją, autor „Popiołów czasu” nie byłby jednak sobą, gdyby te bitki pokazał tak, jak je wszyscy pokazują, czym pewnie zagrał na nosie producentom, liczącym, że da się na tym filmie zarobić. Będzie ciężko. „The Grandmaster” nie porwie chyba ani tych, którzy kochają nade wszystko walkę, ani tych, którzy preferują kino tzw. arthouse’owe.

Jest tu to, co od zawsze nie dawało spokoju Kar-Waiowi: wykrzywiająca wszystko pamięć, czas-niszczyciel, wpisana w ludzką egzystencję strata i idący z tą stratą pod rękę smutek, wreszcie przeznaczenie, które każe jakiejś dwójce spotkać się na chwilę, a potem rozstać się na zawsze. Mając takie zasoby, powinno się kręcić chyba do końca życia melodramaty, a nie filmy sztuki walki. Przeszczepiając je na obcy grunt, trudno spodziewać się, że organizm przyjmie przeszczep.

Kar-Wai bawi się sztucznością, teatralizuje świat przedstawiony, zalewa go falą rzewnych smyków i hektolitrami wody. Krople spadają w zwolnionym tempie, majestatycznie rozbijają się na kapeluszu mistrza. Głosy zza kadru snują swoje opowieści, historia rwie się, skacze z miejsca w miejsce, w tym czasie w Chinach oraz w życiu bohaterów dochodzi do prawdziwej rewolucji, która niszczy podstawy świata.

Chińczyk jest mistrzem retardacji. Zawsze umiał opóźniać i zawieszać akcję, w „The Grandmaster” nie ma jednak zbytnio czego opuszczać i zawieszać. Ip Man do końca pozostaje enigmatyczną postacią, Gong Er – mistrzyni, którą Ip Man wyraźnie jest zafascynowany – uwikłana jest w jakąś standardową zemstę. Spotykają się na zbyt krótko, żeby rodzące się między nimi uczucie mogło być spoiwem filmu.

Dużo się tu mówi o sztuce walki, ale trudno z tych słów zrozumieć, co jest wyjątkowego w tym zgrabnym wymachiwaniu rękami i nogami, trudno zobaczyć w tym coś więcej. Rozgrywającą się gdzieś w tle przemiany, jakim zostają poddane Chiny, też zostały ledwie naszkicowane. 

Komentatorzy sportowi często używają zwrotu: „przeszedł obok meczu”. To samo można powiedzieć o bohaterze „The Grandmaster”. Ip Man urodził się w bogatej rodzinie, do czterdziestki nie musiał pracować na życie i mógł całkowicie poświęcić się sztukom walki. Nie ma w filmie jednak ani jednej sceny, która pokazywałaby, że swoje mistrzostwo musiał okupić jakimkolwiek wysiłkiem czy poświęceniem. Po czterdziestce natomiast, gdy wszystko zaczęło się walić, Mistrz wybrał emigrację – wycofał się z życia i wrócił do niego dopiero wtedy, gdy trzeba było zacząć zarabiać. Obrazków, które ukazywałyby jego zmaganie się z nowymi okolicznościami, też się w filmie nie uświadczy. 

Piłkarska metafora rodzi się niejako na przekór filmowi, rodzi się może po prostu dlatego, że i Wong Kar-Wai przeszedł obok „The Grandmastera”. Podczas tej krótkiej przechadzki zdążył zostawić w nim zaledwie kilka swoich – klasycznych już – sygnatur. Może podświadomie Kar-Wai myśli, że Ip Man to on? W przyszłości powinien spróbować wymyślić siebie od nowa, inaczej do końca życia będzie już tylko swoim epigonem. 



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.